Artykuł
Obrachunek Przeglądu Polskiego
„Artykuł ten, ogłoszony w Przeglądzie Polskim z l-go lipca 1876 roku, dotyka wielu kwestyj dziś prze¬starzałych i obojętnych, zawiera niektóre obawy niespraw¬dzone, pomija inne wtedy niedostrzeżone; dziś wiec może słusznie wydać się częścią mylnym, częśc

Pierwodruk: „Przegląd Polski”, styczeń 1876, [w:] Studya polityczne, tom I, Kraków 1895, s. 81-201. Przedruk: S. Tarnowski, Królowa opinia. Wybór Pism, Kraków 2011.

 

 

 

Dziesięć lat temu wychodził pierwszy zeszyt „Przeglądu Polskiego”[1]; dziesięć lat temu, trzech lub czterech ludzi, młodych jeszcze podówczas, zawiązało się w redakcję pisma periodycznego, w nadziei, że potrafią coś zrobić i na coś się przydać. Dziś, kiedy z tych nadziei nie było skutków, ale było choć trochę usiłowań, i kiedy za nimi jest przebyty kawał czasu tak duży, że znaczy zawsze nie tylko w życiu ludzkim, ale i w życiu społeczeństw, przychodzi nam chęć naturalna i łatwa do zrozumienia, obejrzenia się poza siebie na te ubiegłe lata, przypomnienia sobie, co się w ich ciągu stało i cośmy robili. Ludzie rządni i gospodarni zwykli co pewien okres czasu obliczać rzeczywisty stan swego majątku, ludzie pobożni zwykli robić spowiedź powszechną i w sumarycznym rachunku sumienia zdawać sobie sprawę z przejść i błędów tej części swego życia; czemuż by pismom nie miało być wolno pójść za tym przykładem i trzymać się tego dobrego zwyczaju? Wszak i one mają życie, i one choćby najmniej wywierały wpływu, mają zawsze swoją maleńką historię: mogą i błądzić i trafnie rzeczy sądzić, mogą radzić źle albo dobrze, mogą chcieć dobrze a widzieć i radzić mylnie, a wszystko to staje się złym lub dobrym uczynkiem pisma, którego całym działaniem jest słowo. Te uczynki przypomnieć i rozważyć, ten rachunek sumienia dla pisma zrobić, może być rzeczą dla czytelnika obojętną zapewne, ale dla pisma tak pożyteczną i zdrową, żeśmy się oprzeć nie mogli tej chęci pomówienia o nim, i o jego, nie działaniach (bo to wyrażenie dla niego za wielkie), ale usiłowaniach. Pokaże się, z tego obrachunku, który dla spokojności własnego sumienia zrobić chcemy, czy i o ile odpowiedzieliśmy naszemu zadaniu, czy rozumieliśmy dobrze, a spełniali choć nie dobrze, ale uczciwie ten pierwszy obowiązek pism publicznych, którym jest dobra wiara względem sprawy i ludzi; pokaże się, czyśmy dobro sprawy dobrze rozumieć umieli i wedle możności go bronić, lub też czyśmy się w tych obowiązkach z jakiegokolwiek powodu (zboczenia woli czy pobłądzenia sądu) zaniedbali; pokaże się może nam samym, kiedy, w czym, lub dlaczego nie zrobiliśmy tyle lub tak jakeśmy byli powinni. Dla nas jest to rzecz tak ważna, że zrobić ją czujemy wielką potrzebę; czytelników zaś naszych przepraszamy, że ich sobą i sprawami swoimi zatrudniamy. Niech wybaczą przez wzgląd na dobry zamiar, który nami kieruje.

Co się najpewniej z takiego obrachunku, z takiego przeglądu naszych dziesięcioletnich prac dziennikarskich pokaże, co się nawet pokazywać nie potrzebuje, bo jest widoczne i wszystkim, a nam samym najlepiej wiadome, to, że jesteśmy pobici. Pobici na całej linii i na wszystkich jej punktach: pobici w tym wszystkim cośmy robili lub przynajmniej robić chcieli. Pobici jako Polacy we wszystkich interesach naszej sprawy, i pobici jako pismo we wszystkich jego dążnościach. Jako Polacy w ogólnej polityce i sprawie narodu, pobici ze wszystkim pospołu, skoro świat dziś zdaje się oddanym na pastwę Prusom i Rosji, a na jak długo, to Bogu jednemu wiedzieć. Pobici w Austrii, w tym cośmy pojmowali, czegośmy szczerze pragnęli jako jej i naszej własnej przyszłości, skoro mamy Radę Państwa z bezpośrednich wyborów gorszą dla nas, a bodaj nie gorszą dla państwa od tej, którą stworzyła była konstytucja Schmerlinga[2]. Pobici w Galicji, tak jak wszyscy, przez zmienione i okrojone atrybucje sejmu, przez organiczne defekty tkwiące we wszystkich naszych wybieralnych władzach: a więcej jak wszyscy w tym, że z myśli i zasad, których broniliśmy przez te lat dziesięć, żadna nie weszła w życie, że z naszych nadziei żadna się nie spełniła, że z walk, jakie nam prowadzić się zdarzyło, żadna nie skończyła się zwycięstwem. Obstawaliśmy zawsze jakeśmy najlepiej mogli i umieli za lepszą organizacją administracyjną, widząc w niej środek zaradczy na dezorganizację społeczną; wołaliśmy żeby znieść rozdział dworów i gromad w gminie, która tym jest prawie w organizmie społecznym, czym pierwotna komórka w organizmie fizycznym, i z tego nic. Myśleliśmy, może z pewnym złudzeniem, o rozwiązaniu kwestii ruskiej, raczej o zagojeniu ruskiej rany, przez utwierdzenie Unii i polityczną ugodę[3]; dziś Unii już prawie nie ma, a sprawa ruska, nazywając się tu w Galicji przynajmniej obszczo-ruską, rozwiązuje się sama najprostszym sposobem, samobójstwem, od którego nie my wstrzymać ją zdołamy. Próbowaliśmy mówić o szkodliwości spisków i powstań bez warunków zwycięstwa: ogłoszono nas za zdrajców i nieprzyjaciół sprawy narodowej. Podjęliśmy walkę z jedną częścią naszego dziennikarstwa, bo nam się zdawało, że to nowe bóstwo naszego wieku, prasa, powinna stać w przybytku prawdy, czci i rozumu, a nie w kramie ani w karczmie; skutek, żeśmy się mylili, i że wierni na takich właśnie miejscach chcą je widzieć, składać mu hołdy i słuchać jego wyroczni. Czegóż tu jeszcze brak? Gdzie ta myśl, która przez nas podana, byłaby się rozeszła i przyjęła? Gdzie to słowo, które byłoby się stało ciałem? Gdzie ta walka, która by nie była naszą przegraną? Chyba jedna tylko, jedna zasada, jeden punkt, w którym zwyciężonymi być nie możemy: jako katolicy możemy być prześladowanymi, nigdy pobitymi. Ale i tu czy tak pewnie i bezpiecznie liczyć na siebie możemy? Kościoła bramy piekielne nie przemogą; ale czy żadnej jego części nigdy nie zagarną, za to nikt nie zaręczył, a patrząc na pruskie i rosyjskie prześladowania, na tę materialną zewnętrzną eksterminację wiary i dezorganizację Kościoła, patrząc u nas na chłodną obojętność wielu, na niechęć ukrytą a niekiedy i jawną niektórych, na wpływ niemieckich i rosyjskich książek i pism periodycznych, na szerzącą się zarazę filozofii pozytywnej, przychodzi nieraz zapytać, czy choć Kościół Powszechny ocaleje, Kościół polski nie zginie? Bo on nie samą tylko boską, ale i ludzką wolą stoi, i zamyka go zwykle Bóg tam, gdzie ludzie chodzić do niego nie chcą. A choć spodziewać się i wierzyć należy, że wierność, tak powszechna i budująca, Wielkopolski od Prymasa do kmiecia, że wierność i stałość biskupów i duchowieństwa w Królestwie, że krew przelana na Podlasiu, przeważy złe, jakie być może w Warszawie czy w Poznaniu, w Krakowie czy we Lwowie, to jednak pod tym względem zupełnie bez obawy być trudno.

Strach popatrzeć ile złego przybyło, ile się namnożyło niebezpieczeństw i jak wzrosły, jak się wzmogły wszystkie siły przeciwne przez ciąg tych lat dziesięciu. Czy siły polskie w tym samym stosunku malały? Czy złe rosło i piętrzyło się i rosło koło nas tylko, czy i w nas także? O to człowiek zapytać nie śmie, ze strachu, żeby się nie dowiedział, nie śmie popatrzeć, żeby broń Boże, nie ujrzał: a jednak, trzeba starać się widzieć wszystko, trzeba oczy otwierać choćby i na najsmutniejsze widoki, trzeba widzieć wszystko za sobą, dokoła siebie i w sobie, jeżeli się chce dobrze patrzeć przed siebie... Może ta rekapitulacja skromnych dziejów jednego mało znaczącego pisma pomoże nam do takiego rozpatrzenia się wokoło siebie i w sobie, i do spojrzenia przed siebie.

 

I

 

W tych samych dniach, kiedy nasz pierwszy ze­szyt wychodził spod prasy, spadła jak piorun bitwa pod Sadową na Europę[4], zdumioną i czekającą co dnia wiadomości o austriackich tryumfach. Austria zbierała plon z zasiewu swojej polityki z roku 1863 i 1864, może i z dawniejszego jeszcze zasiewu; Francja stanęła na prostej drodze do Sedanu[5]. Straszna to data w dziejach Europy ten 2 lipca 1866; ale na razie, choć było widocznym, że od niej musi się rozpocząć okres nowych wstrząśnień i wojen, nikt nie przewidywał, żeby to były dopiero initia malorum. Owszem, zdawać się mogło, że te walki, skutek nieunikniony przewróconej zupełnie na korzyść Prus równowagi w Europie, skończą się równowagą prawdziwą i stałą. Że Austria, która z lekcji Fryderyka[6] nie dość skorzystała, dowie się wreszcie po lekcji Bismarcka[7], gdzie są jej nieprzyjaciele prawdziwi; że Francja ujrzawszy się wobec Niemiec zjednoczonych, odrobiwszy własnymi rękami to, co robiła od Franciszka I[8] aż do Napoleona[9], zatrwożona o siebie, będzie musiała za cel swoich starań wziąć koalicję, w której Austria będzie naturalnym, głównym i pomimo przegranej zawsze silnym sprzymierzeńcem. Przyszłość Europy przedstawiała się podówczas jako wojna niedaleka, wojna Francji i Austrii połączonej przeciwko Prusom, może i przeciw Rosji, bo złe na tym świecie lepiej od dobrego swój interes rozumieć i swoich wspólników bronić umie. Taka wojna, zakończona możliwym choć niepewnym zwycięstwem dobrej, naszej strony, była dla nas wszystkich nadzieją i ideałem, jedynym możliwym nawiązaniem i rozwiązaniem sprawy polskiej, przez fizyczne terytorialne oddzielenie Rosji od Prus, a przyłączenie ziem polskich do Austrii. To była gwiazda polarna polityki, w którą trzymał oczy wlepione kto tylko miał oczy na tym biednym skołatanym polskim okręcie, okręcie bez kapitana i sternika niestety, z niższymi tylko co najwięcej oficerami, i z mało wprawną, mało umiejętną, mało karną załogą. Z tej załogi sługa może najniższy, ale niezły przecież, choćby przez to, że się do steru nie rwał i gotów był słuchać każdego, kto by mądrze rozkazywać chciał i umiał, „Przegląd” nasz, wiedział przynajmniej co owa gwiazda znaczyła, i patrzał w nią z nadzieją cierpliwą i na wodzy trzymaną, ale silną. To było dla nas celem i nadzieją polityki polskiej, to było duchem i dążnością naszego pisma: a środkiem było wszystko! Spokój wewnętrzny i dążenie do społecznej harmonii w naszym kraju; troskliwe unikanie i czynne usuwanie wszystkiego, co dla Austrii mogło być trudnością lub kłopotem; wierna i pewna zawsze pomoc we wszystkim, co jej siłę podnieść mogło, choćby nawet z poświęceniem niejednego ważnego, ale prowincjonalnego krajowego tylko interesu; umyślne milczenie o sobie i Polsce, opór stawiony wszelkim hałasom, wszelkim demonstracjom i manifestacjom; opozycja, nawet kiedy konieczna (a była nią często z winy większości Izb Wiedeńskich), zawsze łagodna i spokojna i niedopuszczająca do zerwania; oto co zdawało nam się drogą postępowania właściwą ze względu na przyszłość i dobro tak ojczyzny jak kraju, i co zdawało nam się drogą, którą iść będzie można.

Istotnie mówiono wtedy w Austrii „die Bahn ist frei”, droga jest otwarta i wolna dla każdego kraju z osobna do ubiegania się o warunki pomyślnego i narodowego życia; dla całego państwa, do takiego wewnętrznego przeobrażenia, które zgodne z jego naturą, wydałoby trwałe i dobre jego urządzenie. Rządził wtedy hr. Belcredi[10], Rada Państwa ciaśniejsza czy szczuplejsza, czy jakim tam oznaczona nielogicznym i niegramatycznym epitetem, była zawieszoną.

Sejm zwołany w jesieni roku 1865, a obradujący do wiosny 1866, był pierwszym w Galicji, który obradował zupełnie swobodnie, a pomimo wszystkich trudności (głównie wewnętrznych), z jakimi miał do walczenia, miał sam ufność, że coś sprawić zdoła i ufność tę wzbudzał. Patrząc dziś na jego rozprawy i uchwały, doznaje się przykrego wrażenia. Z jednej strony zazdrości się sobie samym tych nadziei czy złudzeń, jakie się miało przed dziesięciu laty, z drugiej robi się znowu sobie samym gorzkie wyrzuty, że z tylu spraw wtedy rozpoczętych ukończyliśmy tak mało, a zwłaszcza mało ukończyliśmy dobrze. Jak wspomnieć, że ostatnią znaczniejszą uchwałą ówczesnej sesji była prośba o przyznanie Galicji osobnego kanclerza, widzi się, jak od tamtego czasu postąpiliśmy w doświadczeniu, a jak cofnęliśmy się wstecz w spodziewanych i wcale nie przesadnie wielkich korzyściach! Któż dziś wystąpiłby z wnioskiem podobnym? Chyba ten sam, kto w jakiejś dziecinnej bajce chciał złapać rękami księżyc, odbijający się w wiadrze wody. Język polski w urzędzie i w szkole (jedno z głównych żądań ówczesnych) mamy wprawdzie i uznajemy to wdzięcznie; ale nie możemy przecież zapomnieć, że mamy go z mocy rozporządzenia tylko, nie ustawy, ani przestać się obawiać, że dlatego danym nam był w tej formie, iżby kiedyś łatwiej mógł nam być odjętym. Organizacja szkół, podówczas także rozpoczęta, nie jest tak dobrą jak być mogła (zwichnęły ją niektóre pomysły, konieczne zapewne ze względów praktycznych), ani tak pewną jakby sądzić można, skoro samowolne reskrypty ministerialne naruszyć ją mogły (jakeśmy to widzieli w sprawie mianowania dyrektorów gimnazjalnych); ale jest przynajmniej i jest od dawna. A nie o wszystkich sprawach wtedy rozpoczętych można to samo powiedzieć. Wniosek o wykupnie propinacji[11], który się wtedy po raz pierwszy zjawiał, jak świeżo zmienił się w ustawę? I to w jaką jeszcze? Najgorszą, taką, która nie jest wykupnem ani wynagrodzeniem, tylko pozostawieniem status quo na pewną liczbę lat, i pozostawieniem jakiegoś choćby najdrobniejszego przywileju na zawsze. A ustawa gminna, wtedy uchwalona, wkrótce potem wprowadzona w życie, czy jest taką jak być powinna? Czy są z niej jakie dobre skutki? Że się wtedy od razu nie stało to, co się prędzej czy później, ale koniecznie stać musi, jeżeli w dzisiejszym składzie i stanie rzeczy zostaniemy, że nie przyszło do połączenia dworów i gromad w gminie, tego żałujemy mocno, bo zawsze to dziesięć lat i rzadkich lat spokoju, straconych dla wewnętrznego uporządkowania kraju. Ale jak pomyślimy, że wtedy z zaufaniem witaliśmy nową instytucję Rad powiatowych, że garnęliśmy się z zapałem do tego, co dziś okazało się częścią z natury, z winy ustawy, źle założonym, częścią z naszej winy źle prowadzonym, i co wegetuje smutno w obojętności lub ironicznej niechęci wielu, a trzyma się tylko wielkim mozołem i poświęceniem niektórych, znowu tęsknie żałować musimy naszych ówczesnych złudzeń i braku doświadczenia.

Bądź jak bądź, choć nie wszystko zrobiły co mogły i nie wszystko tak jak były powinny, sejmy ówczesne otoczone były powszechnym zajęciem, nawet zaufaniem. Zdawało się, że działać będą mogły, a pokazywały jakąś żywotność, rokującą, że działać potrafią. Usterki tej lub owej uchwały, błędne widzenie rzeczy u pewnych osób lub stronnictw, to wszystko zdawało się możliwym do zmienienia i poprawienia: a była pewna energia, pewna ufność w siebie i w przyszłość, była niezaprzeczona dobra wola w rządzie centralnym. W takim usposobieniu kraju obejmował bezpośrednie jego rządy zmarły przed rokiem hr. Gołuchowski[12], którego administracja więcej nam nierównie zrobiła dobrego, niżeśmy go sobie sami przez te lat dziesięć zrobili. W takim usposobieniu zbierał się po raz drugi sejm roku 1866, a wiedząc, że niebawem rozpocząć się musi sprawa rewizji konstytucji w Austrii, zajął on stanowisko polityczne, równie godne, jak rozumnie obmyślane. Ze wszystkich, ile ich było, adresów galicyjskiego Sejmu, żaden nie zastrzegł się tak silnie przeciw uroszczeniom i bezprawiom centralizacji, żaden nie sformułował tak dobrze stosunku naszego kraju do Austrii. „Mamy wiarę – mówił Sejm – że Austria, aby być i silniej niż kiedy zakwitnąć, będzie w wewnętrznym swym ustroju najmocniejszym wyrazem poszanowanej wolności, a na zewnątrz tarczą cywilizacji zachodu, praw narodowości ludzkości i sprawiedliwości. Posłannictwo takie było naszym przez długie wieki”. Polityka krajowa i polityka narodowa była tu określoną wyraźnie, tak wyraźnie, że kiedy w zakończeniu adresu sejm mówił, iż „bez obawy odstępstwa od myśli naszej narodowej, z wiarą w posłannictwo Austrii i z ufnością w stanowczość zmian, które Twoje monarsze słowo jako niezmienny zamiar wyrzekło, oświadczamy, że przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy” – tylko zła wiara udawać mogła, że nie rozumie, i że widzi w tych słowach właśnie owo odstępstwo od naszej narodowej myśli.

Ale jeszcze te słowa nie przebrzmiały, kiedy dał się słyszeć ton fałszywy, „jak zgrzyt żelaza po szkle”. W sprawozdaniu swoim o tej sesji sejmowej mówiło pismo nasze, że „niejeden wypadek, niejedna zmiana może jeszcze zajść i sprawić, że ludzie będą się naśmiewali z tego, co dziś wydaje im się pewnikiem, że Austria sama swego posłannictwa i swego własnego dobra nie pozna” – obawa ta wypowiedziana wtedy jako przypuszczalna możliwość, w której spełnienie wierzyć się nie chciało, sprawdziła się rychło. Zjawił się pierwszy symptomat zapowiadający, że Austria własnego interesu należycie nie pojmowała, że zmiany wyrzeczone jako niewzruszony zamiar stanowczymi być miały, że dawny duch centralistyczny, ten zły duch Austrii, który przez rządy Metternicha[13] zgotował jej rok 1848, przez rządy Bacha[14] rok 1859, przez rządy Schmerlinga[15] i Mensdorffa[16] rok 1864 i 1866, nie umarł, ale upokorzony i przytłumiony na chwilę, podnosił głowę na nowo. Patent cesarski z 2 stycznia 1867 roku zwoływał nadzwyczajną Radę Państwa, jakoby konstytuantę do przyjęcia ugody z Węgrami i uchwalenia zmian potrzebnych wskutek tego w konstytucji austriackiej; w miesiąc później hr. Belcredego już nie było u władzy, a bar. Beust[17] jakimś odręcznym ministerialnym reskryptem, datowanym z 4 lutego, zwoływał „konstytucyjną” Radę Państwa, czyli dawny a przez półtora roku zawieszony Engerer Reichsrath[18] pana Schmerlinga. Wracało wszystko przeciw czemu Sejm protestował zawsze we wszystkich swoich odezwach od r. 1861 począwszy; wracał parlament zebrany na mocy ustawy wyborczej ułożonej tak przemyślnie, żeby nie mogła nigdy dać rzeczywistej reprezentacji ludności krajów do państwa austriackiego należących, ale żeby zawsze musiała dać większość niemiecką; wracała znana już i wypróbowana, nawet w tej konstytucyjnej formie, dążność do germanizacji; wracały wszystkie parlamentarne niesprawiedliwości, doświadczone już za czasów pierwszej rady państwa; wracało wreszcie, czy zjawiało na nowo bezprawne gwałcenie konstytucji z pomocą konstytucji samej. Ta bowiem stanowiła, że o rewizji konstytucji radzić może tylko pełna Rada Państwa, przez którą rozumiała się taka, w której zasiadaliby i posłowie Korony Węgierskiej. Teraz zwołano mniejszą, niepełną Radę Państwa, złożoną z reprezentantów kraju nieznanego geografii ani historii, a nazwanego ad hoc Cislitawią[19]. Radę tę przezwano konstytucyjną, i kazano jej radzić o tym, o czym właśnie konstytucja radzić jej nie pozwalała! Zaczął się odwrót wewnętrznej polityki rządu z dobrej drogi na dawna złą – i zaczęły się nasze błędy. Pierwszym złem, z którego wypłynęły wszystkie następne, była uchwała 2 marca: cofnięcie pod groźbą rozwiązania adresu już prawie przez sejm uchwalonego, i wysłanie delegatów do Rady Państwa. Nie będziemy tu wznawiać wszystkich, a dość zaiste gwałtownych sporów ówczesnych. Przeszło od tego czasu tyle lat, tyle klęsk, tyle wypadków europejskich wpłynęło zgubnie na losy Austrii, że gdybyśmy nawet wtedy byli postąpili tak jak należało, to dziś bylibyśmy w takim samym położeniu, w jakim jesteśmy. Możemy więc mówić o uchwale 2 marca zupełnie spokojnie i trzeźwo. A spokojnie i trzeźwo patrząc na cały późniejszy bieg naszych spraw, trzeba przyznać, że mniej zręcznie, mniej politycznie postąpić było trudno. Rząd potrzebował koniecznie przyjęcia i potwierdzenia zawartej z Węgrami ugody przez jakiś parlament austriacki. Bez Czechów, Moraw, i bez Galicji złożyć go nie mógł. A gdyby uzbrojony ówczesnym prawem był po powtórnej odmowie sejmów postarał się o delegację przez bezpośrednie wybory, to byłby miał, z Galicji przynajmniej, reprezentację niedorzeczną i śmieszną, w którą nikt ani on sam nawet nie mógłby wierzyć, delegację z samych ludzi nieoświeconych. Minister Beust byłby nam mógł dokuczać, byłby mógł się mścić, ale w końcu byłby musiał ustąpić; i po przerwie, może nawet niedługiej, byłaby się uchwaliła konstytucja prawdziwie dobra, Rada Państwa dla spraw istotnie i koniecznie wspólnych, to jest monet, kredytu, cła i handlu, banków wypuszczających w obieg bilety, poczt, telegrafów i kolei żelaznych, sposobu i porządku powinności służby wojskowej, podatków, pożyczek, konwersji długów państwa, wreszcie budżetu tej jego połowy, tak jak to określał artykuł II dyplomu październikowego z r. 1860[20] – wszystkie inne, jak stanowił artykuł III tegoż dyplomu, oddano by sejmom krajowym.

Ze względu na niebezpieczeństwo rozwiązania sejmu, wyborów bezpośrednich, dymisji namiestnika hr. Gołuchowskiego, sejm ustąpił: i stanął na tej pochyłości, po której stoczyliśmy się naturalnym pędem rzeczy do konstytucji grudniowej, do tak zwanej Rezolucji, do długich i marnych waśni z Radą Państwa, do Nothwahlgesetz[21], do dzisiejszych wyborów bezpośrednich, a jak wskazują niektóre symptomaty, np. odjęcie Radzie szkolnej prawa mianowania dyrektorów gimnazjalnych, toczymy się po niej coraz niżej.

Kiedy się owa Rada Państwa schodzić miała, pisał jeden z naszych redaktorów, pan Józef Szujski[22] (Uchwała sejmowa z 2 marca i Delegacja do Wiednia, kwiecień, 1867), że „rząd i Rada Państwa niewiele zapewne pokażą ochoty, aby się za powolność naszą decursive grzecznościami wypłacać”.

Zaczęło się jednak od takich grzeczności; tylko że grzeczności nie były płacone z dołu za przyjście do Reichsrathu, ale były obiecywane z góry za dalsze z naszej strony powolności. Cała pierwsza sesja Rady Państwa (1867-1868) była tylko ciągłą i sztuczną grą pomiędzy delegacją, która zeszedłszy ze stanowiska adresów, robiła co mogła, żeby zawarte w nich żądania ratować i dostawać, a ministrami (z początku naprawdę jednym ministrem baronem Beustem), którzy jej zrażać nie chcieli, bo wiedzieli, że gdzie chodzić będzie o prawdziwy interes państwa, o wojsko i podatki na przykład, tam polskich głosów przeciw własnym stronnikom potrzebować będą, a nie chcieli naprawdę zrobić nic z tego, co delegacja żądała. I tak na wstępie zaraz potrzebowało ministerium, żeby Polacy głosowali za adresem, wyrażającym wdzięczność za przywrócenie konstytucyjnej Rady Państwa. Wobec całej przeszłości Sejmu, przy tak jeszcze świeżym wspomnieniu adresu z 2 marca, nie zdawało się to łatwym. Zaczęły się konferencje i obietnice; minister zobowiązał się do wielu rzeczy, między którymi na pierwszym miejscu nominacja osobnego ministra dla spraw galicyjskich. Delegacja pamiętna dawnych próśb Sejmu o kanclerza, i uważając słusznie posadę taką za niezmiernie ważną, ustąpiła i głosowała za adresem, z tym zastrzeżeniem, że czyni to dlatego tylko, że nie może i nie chce głosować przeciw ustępowi mówiącemu o ugodzie węgierskiej. I cóż się pokazało? Że obietnica była grzecznością, wypłaconą decursive za powolność dawną, à conto za powolności przyszłe, ale została tylko grzecznością. Pan minister chciał, pragnął, rad by był z duszy serca, ale obawiał się Rusinów, zniechęcenia ich do Austrii i rzucenia w objęcia Rosji; dość, że z kanclerza, o którego sejm prosił, z ministra dla wszystkich spraw galicyjskich odłączonych od spraw innych krajów, którego pan Beust był przyrzekł, został się jeden Polak w ministerstwie cislitawskim z departamentem rolnictwa[23]! Przykład ten jest bardzo dobrą skalą do mierzenia praktycznych korzyści uchwały 2 marca. Taki sam był stosunek we wszystkim między tym, czego delegacja żądała, a tym co otrzymała. Grzeczności i obietnic takich było więcej. W jesieni roku 1867, przyszli już głosem publicznym desygnowani członkowie cislitawskiego gabinetu, odzywali się z tym, że ofiarują Galicji odrębność co najmniej taką, jak kroacka [chorwacka – red.] przy Węgrzech, byle delegacja za nową konstytucją głosowała. Tym razem jednak Polak był ostrożny po szkodzie, i grzecznościom, które się z dołu wypłacać miały, nie wierzył.

Jednak wszystko to dowodziło, że stanowisko nasze w monarchii, jakkolwiek przyjściem do Rady Państwa osłabione, złym jeszcze nie było; że rząd ówczesny i odstręczać nas nie chciał, i (ze względu głównie na uchwały w delegacjach wspólnych) nas potrzebował, i ze względu na opozycję czeską i morawską rad by był nas z istniejącym stanem rzeczy pojednać i dla niego pozyskać. Z takiego położenia należało i można było skorzystać. Tylko znowu wyznać musimy, zepsuliśmy je sobie sami... Rezolucją!

Prawda, że postąpić dobrze podówczas nie było łatwo. Godność, honor, szacunek siebie samych, patriotyzm i interes własny, nakazywały oświadczyć się bardzo silnie i stanowczo przeciw uchwalonej w Wiedniu w roku 1867 konstytucji. Patriotyzm szerzej pojęty, wzgląd na dobro nie kraju tylko, ale ojczyzny, rozum polityczny i wzgląd na możliwe złe dla prowincji skutki, wymagały, żeby oświadczenie to stanowcze i silne prowadziło nie do zerwania, lecz do ugody, nie do porażki, ale do wygranej. Jak pogodzić te dwie konieczności, z których jedna krzyżowała drugą? Przypomnijmy sobie, jakeśmy o tym wiele podówczas myśleli, jak próbowaliśmy się znosić i porozumiewać, jak opinia słusznie już oburzona i obrażona na Radę Państwa, mniej słusznie oburzała się na Sejm, na delegację, na te lub owe osoby, jątrzona do namiętności przez niektóre dzienniki oskarżające delegację lub delegatów o zdradę lub zaprzedanie ojczyzny. W tej konieczności zrobienia czegoś, w tym namiętnym oburzeniu na Radę Państwa, i w tym gwarze, jaki się u nas był podniósł, wielu straciło równowagę i prosty pogląd na rzeczy. Nie stracił go wcale jeden w całym kraju (co mu z uszanowaniem i wdzięcznością pamiętać należy) „Czas”, który od początku stale powtarzał, żeby to, co sejm powiedzieć ma, powiedział w adresie tylko, gdyż wszelki wniosek, wszelkie odniesienie się do Rady Państwa, byłoby uznaniem de facto zwierzchnictwa jej nad Sejmem, a zatem odstąpieniem zasady i dotychczasowego stanowiska; a prócz tego wniosek taki, przyjęty przez sejm za program, miałby dla delegacji moc nie tylko obowiązującą, ale związującą tak, że nie mogąc od niego odstąpić, nie mogłaby dojść do kompromisu z Radą Państwa ani z rządem. Zaraz na pierwszym posiedzeniu Sejmu sprawa wzięła inny i zły obrót. Skutkiem panującego rozdrażnienia opinii, drażnionej jeszcze bezmyślnie przez dzienniki i uchwały stowarzyszeń mających się za polityczne, był wniosek pana Smolki[24], wzywającego Sejm, ażeby cofnął swoją uchwałę z dnia 2 marca 1867 roku i odmówił wyborów do Rady Państwa. Stanowisko to, logiczne i słuszne w teorii, w praktyce, jak zwykle rzeczy absolutne, było nielogicznym, bo nie mogło sprawić, iżby się odstało to, co się już raz było stało; było niebezpiecznym, bo było nieprzyjaźnią otwartą, oporem nie przeciw przyszłości grożącej dopiero (jak 2 marca), ale przeciw uchwalonemu i istniejącemu choć niesprawiedliwemu prawu, i było szkodliwym dla Sejmu, bo krępowało jego swobodę działania i stawiało go wobec dylematu przykrego i trudnego do rozwiązania. Nie odesłać tego wniosku do komisji znaczyłoby tyle, co wyznać milczkiem, że konstytucja bardzo nam dogadza; przyjąć go znaczyłoby tyle, co zerwać zupełnie. A choć pan Zyblikiewicz[25] zręcznie przeprowadził Sejm między tą Scyllą i tą Charybdą, wnosząc wysłanie adresu do cesarza i wybór komisji, której by jego i pana Smolki wniosek był oddany, przecież ten ostatni już swój zły wpływ wywarł, i jego duch ostro opozycyjny odbił się na całym dalszym postępowaniu Sejmu. Trudno to bowiem ciałom reprezentacyjnym uniknąć wpływu powszechnego usposobienia (rzetelnego czy choćby sztucznie wywołanego), trudno o tyle spokoju i tyle odwagi, żeby się do panującego tonu uczucia nie dostroić i dostroić nie dać. Pan Smolka dał ton za wysoki, a orkiestra (Sejm i jego komisja) była już poniekąd zmuszoną do niego się dociągać. I po długich naradach wyszła z komisji i przeszła przez Sejm ta rzecz bardzo niepolityczna i zgubna w skutkach, której potoczne mówienie, a może złośliwość wiedeńskich dzienników nadało szumną, przypominającą Beschluss [postanowienie] węgierskiego sejmu z roku 1861, nazwę Rezolucji. Że wszystko, co w niej było zawartym, mogło być potrzebnym i słusznym, że to nawet, co na pozór wydawało się bardzo przesadnym, było usprawiedliwionym naszymi stosunkami, temu przeczyć nie chcemy; ale że sprawę słuszną, a poniekąd i do wygrania możliwą, tym aktem postawiono tak źle, że stała się nierównie zawilszą i do prowadzenia trudniejszą, temu znów nie mogą dziś zaprzeczyć nawet ci, którzy w ówczesnej komisji adresowej pracowali nad jego ułożeniem. Ułożenie programu jest zawsze najłatwiejszą częścią politycznego działania; przewidzenie położenia jakie on stworzy i postępowania jakie nakaże, jest jego częścią najkonieczniejszą. Komisja wykonała tę pierwszą część zadania, określiła żądania, nie wykonała drugiej: nie dostrzegła, że ujmując je w formę dogmatyczną, kodeksową, paragrafową, stężałą i sztywną, i otrzymanie tych żądań utrudnia, i delegację w Radzie zobowiązuje albo do spełnienia programu, albo do zerwania, do bezskutecznej i szkodliwej absencyjnej opozycji. Sejm zaś z trudnością już mógł, a i nie chciał wcale zmieniać tego, co komisja zrobiła. Nie chciał, żeby się nie zdawało, że żąda mniej lub inaczej; nie mógł, bo rząd znowu (jak 2 marca) zawiesił nad nim groźbę, przed którą tym mniej ustąpić był skłonny, że tak świeżo i tak niefortunnie był raz ustąpił. I jeszcze uchwała owa nie była przyjętą, kiedy już wydała swój pierwszy zły skutek. Przyjazd cesarza i cesarzowej tak bliski, z taką radością oczekiwany, jako widomy wyraz i urzędowe niejako choć milczące stwierdzenie tego połączenia sprawy polskiej z austriacką, które było celem i kierunkiem naszej polityki, został zaniechany. Nie wierzyliśmy podówczas i dziś nie wierzymy, że powodem tego zaniechania była przyjęta przez Sejm galicyjski postawa; ona była pozorem tylko, a powodem było to właśnie, że ten przyjazd miał być tak wiele znaczącym. Niepokojący dla wielu, dla nas był on zawsze nieocenioną korzyścią. I tej korzyści musieliśmy się wyrzec, poświęcić ją; poświęcając zrobiliśmy dobrze, bo gdzie wybór jest między korzyścią a godnością, tam wybór choćby najboleśniejszy, jest wskazany i jasny. Ale zawsze mamy ten słuszny żal do siebie samych i ten wyrzut sumienia, że daliśmy nie powód zapewne, ale choćby tylko pozór do udaremnienia tego, co miało być wyrazem i sukcesem najrdzenniejszej i najistotniejszej naszej politycznej myśli, i podstawą jej dalszego rozwoju.

Drugim bezpośrednim złym skutkiem naszego ówczesnego kroku była dymisja hr. Gołuchowskiego, która się stała konieczną; a dalsze objawiły się niebawem w Wiedniu.

Dziś, kiedy po tylu latach i bez żadnych już namiętnych uprzedzeń do ludzi czy rzeczy, próbujemy dociec dlaczego podówczas popełniliśmy błąd tak gruby, nie umiemy dopatrzeć powodu innego, prócz zbytecznej zawsze zależności naszej od bieżącej opinii, i podejrzeń jakich pozbyć się nie możemy względem niektórych zasad stronnictw i ludzi. Kiedy w roku 1867 cofnęła adres i wysłała delegację do Rady Państwa, większość sejmowa, źle czy dobrze zrobiła, nie zważała na to, co o niej powiedzą. Ale powiedziano tyle, że drugi raz na to samo wystawić się już nie miała ochoty, i uległszy kiedy zmysł polityczny nakazywał jej stanowczość, zdobyła się na nią teraz, kiedy ten sam zmysł skutku zmienionego położenia nakazywał więcej nie uległości, ale elastyczności: nakazywał postępować suavius in modo. A głosy, które to doradzały, nie znalazły łaskawego ucha. Dlaczego na przykład rady i uwagi „Czasu” nie były więcej słuchane? Dlaczego podczas dyskusji samej Adam Potocki[26], który wnosił inną, łagodniejszą i ogólniejszą formę tych samych żądań, miał przy głosowaniu kilku tylko posłów za sobą? Chcielibyśmy się mylić, ale zdaje nam się, że powodem jest zła reputacja konserwatywnych, arystokratycznych jakoby i ultramontańskich (!) choćby najrozumniejszych organów, i tych arystokratów, których boimy się jak Laokoon Danaos et dona ferente[27]s, nie zawsze patrząc, jakie to dona, i czy między tym, co nam niosą, nie ma przypadkiem czego dobrego. To pewna, że gdyby sejm był poszedł za myślą „Czasu” i później jeszcze za wnioskiem Potockiego, byłby uniknął i smutnej rewolucyjnej kampanii w Radzie Państwa, ze wszystkimi tej kampanii błędami i porażkami, i długiej a szkodliwej przerwy w administracji pana Gołuchowskiego, i przyjazd cesarza, albo byłby doszedł do skutku, albo jeżeli nie, to przynajmniej nikt nie byłby mógł powiedzieć, że nie doszedł bośmy mu przeszkodzili.

Z tym faktem weszliśmy w nowy okres naszej galicyjskiej historii. Czy rząd ówczesny i Rada Państwa postępowały mądrze i dobrze dla Austrii kiedy korzystały z naszej niezręczności to inne pytanie; ale że z niej zręcznie skorzystać umiały na rzecz swojej namiętności, swojej germanizacyjnej i centralizacyjnej dążności, to pewna. Gotować Polakom trudności na każdym kroku, upokarzać ich każdym słowem i każdą uchwałą, wynajdować coraz nowe wybiegi byle nie dopuścić do spełnienia ich życzeń, a liczyć na to, że wrócą przecie te błogie czasy kiedy w Galicji rządził system Metternicha i Bacha a ręka Kriega[28] lub Mennsdorffa, to tak miło i rozkosznie! Ile złej woli, ile złej wiary doświadczyła delegacja kiedy stanęła w Wiedniu obarczona tym ciężarem rezolucji! Zaczęło się od tego, że choć jeden paragraf statutów krajowych przyznaje sejmom prawo stawiania żądań i wniosków, nie ma nigdzie paragrafu, któryby rządowi lub Radzie Państwa nakazywał wnioski takie brać pod obrady, zatem ministerium nie poczuwa się do obowiązku wniesienia żądań galicyjskich do izby. Kiedy ten wybieg zmarnował już tyle czasu, że na dłużej służyć nie mógł, znalazł się inny. Subtelne bizantyńskie dyskusje o słowa: czy rząd ma wnioski galicyjskie radzie państwa przedstawić, albo ich udzielić; jedno z tych słów wyrażało niby znowu implicite równorzędność sejmów, drugie zależność ich od Rady Państwa. I znowu długi przeciąg czasu zanim wnioski zostały wreszcie wprowadzone do izby, dłuższy zanim zostały roztrząśnięte w komisji; aż wreszcie sesja izby była już bliską zamknięcia, na podjęcie tak ważnej sprawy nie starczyło czasu, i pierwsza rewolucyjna kampania w Radzie Państwa zakończyła się odroczeniem.

Ministerium wtedy, na pociechę, wydało rozpo­rządzenie wprowadzające język polski do administracji. Pociecha pożądana i wdzięcznie przyjęta, ale która sama jedna wystarczyć nie mogła, nawet gdyby była prawem; a będąc tylko rozporządzeniem budziła to podejrzenie, że daną jest w tej formie na to tylko, żeby przy sposobności mogła być cofniętą. W kraju Sejm jak przedtem znajdował się w położeniu trudnym, a wzmagające się rozdrażnienie opinii, podniecane w różnych dziennikach, stowarzyszeniach, klubach i manifestacyjnych obchodach, wyjść mogło tylko na korzyść (chwilową) tych u nas ludzi lub stronnictw, których cel był nie dopuścić do żadnej ugody z Austrią, i na korzyść stałą wiedeńskich centralistów, którzy po zerwaniu rozpocząć mogli na nowo i na dobre swoją niemiecką i niemczącą reakcję. Tej pierwszej dążności jednak oparł się sejm stanowczo: czego zrobić nie mógł, to wyprzeć się swoich zeszłorocznych przekonań i postanowień. W ogólnej formie, zręczniej niż przed rokiem, ale powtórzył i powtórzyć musiał swoją rezolucyjną uchwałę. A za tym poszło, że w sesji Rady Państwa z roku 1869 na 1870 znowu agitowała się ta sprawa i z nie lepszym jak poprzednio skutkiem, a zakończyła się wyjściem delegacji z Rady Państwa, i wejściem na drogę do niczego nie prowadzącą, na drogę absencji.

I tu znowu przyznać musimy, żeśmy bicz na siebie ukręcili sami. Bez Rady Państwa Austria ze swoim dzisiejszym prawem publicznym istnieć nie może. Rada Państwa nie może być przeto na łasce sejmów, które do niej posłów wysyłają lub nie wysyłają: i jedynym skutkiem naszego ówczesnego wyjścia na górę świętą było, że na przyszłość odcięto nam i wszystkim innym drogę do tej góry, a sobie otworzono inną, która nowym ludem zapełnić zawsze mogła wiedeńskie Forum. Na polską absencję odpowiedziano niemieckim Nothwahlgesetz.

A przecież i wtedy jeszcze ta ważna sprawa uregulowania stosunku Galicji do Austrii skończoną ani przegraną nie była. Jeszcze do sejmu roku 1870 odezwał się rząd słowem, które otwierało drogę układom, i obiecywało szczęśliwe ich zakończenie; jeszcze później, za ministerium hr. Hohenwarta[29] zanosiło się na zupełną reformę austriackiej konstytucji. Jeszcze więc to, co było główną treścią i głównym celem polityki polskiej działającej od roku 1866 w Galicji i przez nią, stworzenie stałego, ścisłego, rzetelnego i sprawiedliwego stosunku pomiędzy nami a Austrią, straconym nie było.

Przepadło w swoim dotychczasowym kształcie i wyrazie, przepadło nie na zawsze sądzimy, ale na długo, nie z naszej ani z rządu woli i winy, ale w tym trzęsieniu ziemi, które nic w Europie na miejscu nie zostawiło. Kiedy wszystko runęło, czyż mogliśmy my jedni stać silnie na nogach? Kiedy świat się zawalił, mogła nasza biedna strzecha ocaleć? Pojmując w przecięciu nieźle naszą sprawę, i jej potrzeby i cele w Austrii, prowadziliśmy ją źle, tego się zaprzeć nie możemy; ale i my mogliśmy jeszcze dawne niezręczności i błędy naprawić, i ci, z którymi mamy do czynienia, mogli się przekonać i do nas przechylić, mogliśmy prędzej lub później, trudniej lub łatwiej, ale mogliśmy dojść do celu naszych starań, do mądrze i sprawiedliwie określonego stanowiska Galicji w Austrii... gdyby nie wojna francuska, gdyby nie jedyna dziś w Europie potęga nowego niemieckiego cesarstwa.

Za dawnych czasów (i nie tak bardzo dawnych nawet, bo podobno jeszcze za francuskiego Rejenta), kiedy wierzono w magię i za pomocą czarnoksięskich formuł i zaklęć wywoływano złego ducha, żeby się w swojej postaci zjawił, była jako z formuł tych najpotężniejsza, jakaś „Msza Czarna” do Mszy świętej bardzo podobna, powtarzająca wszystkie jej chwile i słowa, tylko na odwrót: a w chwili konsekracji, w chwili, kiedy przy Mszy świętej chleb i wino przemieniają się w Ciało i Krew Pańską, przy tamtej stawał na Ołtarzu ten, którego wzywano. Jak ta msza bluźniercza do prawdziwej, tak to cesarstwo nowe podobne jest zupełnie do tego, które niegdyś Karol Wielki[30] zakładał. On w Europie, która jak ziemia po potopie zaledwo z zalewu barbarzyńców wynurzać się i tężeć zaczynała, był sam jeden mocnym, jeden miał prawo powiedzieć o sobie: Ja jestem. Dziś w Europie zaledwo już wyglądającej spod potopu tego błota, w które się rozłazi, nowy cesarz, jeden jest mocny i ma prawo myśleć o sobie, że jest sam. On może być dumniejszym i pewniejszym swego panowania i śmielej może mówić Plus Ultra[31], niż Karol V – pan Hiszpanii i Indii, Neapolu i Flandrii, Mediolanu i Burgundii i Niemiec, bo Karol miał Franciszka I, miał Solimana[32], miał protestantów niemieckich i protestantów całej Europy; za Karola V była Europa. On bardziej niż Ludwik XIV[33] może brać słońce za godło, bo Ludwik XIV nigdy w Wiedniu ni w Madrycie nie włożył sobie korony na głowę, a naprzeciw niego stał Marlborough[34] i Eugeniusz[35], Godolphin[36] i Wilhelm Orański[37], i różne potrójne i poczwórne alianse: za Ludwika XIV była Europa. On potężniejszy niż był Napoleon na szczycie potęgi, bo przeciw tamtemu walczyła dyplomacja, flota i skarb angielski, i patriotyzm hiszpański, rosyjski, nawet niemiecki, i habsburska dawna tradycja wysileniem wszystkich sił swoich, i w końcu połączone armie całej Europy; za Napoleona była jeszcze Europa. Dziś gdzie ona jest? Kto, prócz tego jednego, który dawne cesarstwo koronował i poświęcał, Papieża, kto nowemu opór stawić może, śmie, próbuje? Dziś on naprawdę jest prawie tak jeden w Europie, jak lat temu tysiąc z górą, jeden był Karol Wielki, a drugiego takiego przez cały ten ciąg dziejów Europy, od wschodu cywilizacji do jej dzisiejszego południa czy schyłku, nie było. Podobieństwo jest wielkie. Jeden założył fundamenta pod oświatę, drugi prowadzi walkę o kulturę; jeden rozszerzał panowanie wiary, i drugi rozszerza choć inną; tamten na kresach swego państwa zakładał Marchie jako strażnice swojej potęgi i swojej polityki, i ten swoim Margrafem osadził Wołoszczyznę i omal nie osadził Hiszpanii, a jego Missi Dominici[38] dozorują i udzielają rozkazów królom Europy, włoskiemu na przykład, jak żeby podwładnym urzędnikom. Lenników zrobił ze wszystkich królów i książąt niemieckiej Rzeszy, których jeszcze królami i książętami zostawił, a oręż jego dotąd się jeszcze z silniejszym i szczęśliwszym nie spotkał. Tylko ta jedna różnica, że ten cesarz nie jest rzymskim; że ta oświata, którą on szerzy, zna jeden tylko cel i jedną zasadę, wszechmocność jego, i jeden tylko środek, bezprawie i kłamstwo. Tylko ta wiara, którą on roznosi, tępiąc i prześladując Chrystusa, uczy, że Bogiem jest Państwo, Rząd nieomylnym, a pierwszym i największym przykazaniem, będziesz krzywdził i niszczył i obdzierał bliźniego swego, będziesz pożądał i zabierał wszystko co jego jest, aż do języka, aż do wiary, aż do modlitwy, aż do sumienia, które Bóg w niego tchnął, bo twój bliźni jest na to, żeby ciebie znał, ciebie się bał, i tobie służył: Siła przed prawem! A kiedy przed dziesiątkiem wieków w tych ciemnych barbarzyńskich czasach Karol przebierał miarę w okrucieństwie, był przecie ktoś taki na świecie co go mógł hamować i karać i gromić, i przypominać mu, że siła nie do wszystkiego daje prawo: że jest Bóg na niebie i zakon Jego na ziemi. Ten szczęśliwszy, kiedy mówi „wytracim narody, Germania jedna będzie”, nie ma nikogo, na kogo by zważał i kogo by słuchał, nie zna nikogo nad sobą. Owego stróża sumień mocarzy wyparł się dawno, a dziś myśli, że go do reszty zgnębi i zabije. W tym jego słabość: w tym, da Bóg, jego upadek. I gdyby był do pierwszego cesarza prawdziwie podobny, już by dziś płakał, bo widziałby Normandów, nie cielesnym wzrokiem Normandów przypływających zza morza, ale wzrokiem rozumu widziałby wszystkie namiętności, wszystkie żądze, wszystkie przeczenia, które rozkiełznał i wypuścił, które w otchłani opisanej w Niedokończonym poemacie[39] kłębują i piętrzą się coraz wyżej, tak, że się już niemal z powierzchnią ziemi zrównały, a które gorsze od Normandów nie napadają państw, ale je rozsadzają.

Tryumf nowego cesarstwa był klęską i upadkiem wszystkiego, co dotąd składało Europę. Kiedyś Dante[40] ze zgrozą wspominał, że widział

in Alagni entrar lo fiordaliso

e nel Vicario suo oltraggiar Cristo

Dzięki tym niemieckim zwycięzcom nasz wiek może powiedzieć, że widział to samo i lepiej, bo nie do Anagni, ale do Rzymu, nie Przechodem, ale na stałe, wszedł burzyciel i grabieżca Kościoła.        

Francja patrzała na dwa widoki, jakich nie zniósł żaden może jeszcze naród w Europie: kiedy król pruski wkładał na głowę cesarską koronę w zamku Ludwika XIV, Francuzi podkładali ogień pod Louvre Franciszka, pod ratusz Henryka, i walili na ziemię posąg zwycięzcy spod Jeny[41]! W Austrii prawnuk[42] Marii Teresy[43] wypchnięty z Niemiec przez potomka Fryderyka, musiał patrzeć na wszystko spokojnie i trzymać z nim pokój; a kiedy bolał nad tym we wszystkich swoich uczuciach rodowych, rycerskich, monarszych, i patriotycznych, może i wspomniał co przepowiadała prababka: „przyjdzie czas, że pożałujecie rozbioru Polski”. Z dawnej Europy zostały nazwiska i niektóre granice, ale stosunek sił się zmienił.

A cóż w tym przewrocie świata stać się dopiero mogło z nami najsłabszymi, najbiedniejszymi ze wszystkich! „Gdy hardzieje niezbożny – mówi Skarga[44] – ubogi płacze i jakby w ogniu gore”, a niezbożny zhardział jak jeszcze nigdy, bez żadnego już hamulca ni wędzidła, bez obawy, nawet bez obawy ludzkich sądów, bo i tych już w Europie nie ma, mógł z ubogim robić co mu się podobało. I zaczął. Znęcanie się nad Wielkopolską przeszło wszystkie swoje dawniejsze granice, i dziś już nie z pisanymi prawami wojna, ale z przyrodzonymi, z językiem; ubogi płacze i jako w ogniu gore! Ale jak Siegfried niemieckich legend[45], jedno miał tylko na ciele miejsce, w które mógł być śmiertelnie ranionym, tak ten polski ubogi śmiertelnie ranny wszędzie, jedno ma miejsce, w które ranić go jest nieostrożnie, bo wprawdzie, jeżeli się uda, to on umrze, ale jeżeli tę ranę wytrzyma, to może wyleczyć się ze wszystkich. I w to miejsce właśnie rząd pruski ugodził. Czterema pociągami pióra zburzył Kościół katolicki w swoim państwie, a postawił nowy, swój własny, rządowy, pruski. Zrobiwszy to, zdumiał się na widok, że jego kościół nie stoi, a dawny jakoś się jeszcze śmie trzymać. A więc burzyć go dalej! Już nie piórem, ale pięścią, ale zamykaniem kościołów, zatamowaniem źródła nabożeństw i Sakramentów, nieuznawaniem za prawnie ważne ani katolickich święceń kapłańskich, ani małżeństw prawnie przed Kościołem zawartych, zamknięciem duchownych zakładów a kształceniem księży w bezwyznaniowych teologicznych fakultetach, więzieniem i wygnaniem biskupów i księży, obsadzeniem parafii samozwańcami. Cios wymierzony na wszystkich katolików pod rządami tego cesarstwa spadł naprzód na Polaków. I nie chwalmy się, że wytrzymali, bo to nie koniec jeszcze, ale dotąd dzięki Bogu wytrzymują: a da Bóg, że kiedy tak zaczęli, to i skończą dobrze. I zaiste, w tych czasach strasznych, jak gorszych, jak takich od rozbioru nie było, jedna pociecha, jedna otucha, jeden wielki dowód siły ducha w naszym narodzie, to ta wierność i wytrwałość i proste a wielkie męstwo naszych w Wielkopolsce, od kardynała Prymasa począwszy, a skończywszy na ostatnim wyrobniku. To w historii naszej tych lat ostatnich jedyna chwała, jedyne nie zwycięstwo jeszcze, ale już jego możliwość: bo może zwyciężyć kto tak długo i tak dobrze walczyć zdołał.

Rosja nie potrzebowała ani zachęty, ani oswobodzenia od ludzkich i Boskich względów, żeby w Polsce robić co jej się podoba, bo któż na to zważał, kto chciał wiedzieć lub wierzyć! Była pewna, że cokolwiek zrobi, świat pokłoni się tylko i da lub uda wiarę jej słowom. Ale i ona przecież od pruskich zwycięstw nabrała odwagi. Nie, żeby przedtem była się bała zachodniej opinii lub broni; opinię tak łatwo oszukać, przekonać lub przekupić, a broni przecież nikt nie dobędzie za to, co się dzieje w Przywiślańskim lub Jugo-Zapadnim kraju! Ale zwycięstwo i wszechwładza Prus była naprzód stanowczym końcem tego porządku rzeczy, który był na dawnych, niesłusznych, ale przecież jakichś traktatach oparty, tej Europy, która pamiętała jeszcze choć trochę historię i polityczne tradycje. Zwycięstwo Prus było przy tym porażką tego przeciwnika, którego się Rosja zawsze bała, katolickiego i romańskiego ducha i jego cywilizacji. Została tylko jedna siła protestancka i germańska, która w przeczeniu tamtej miała jedyną tradycję i cel, a przeto wschodniej i schizmatyckiej była zawsze sprzymierzoną wiernie i bratnią w duchu. Uczuła się więc Rosja zupełnie wolną, i szczęśliwszą niż kiedykolwiek; bo w tym zaćmieniu Europy mogła i rolę słońca odgrywać przed światem, i z Polską skończyć do reszty. Kto zliczy nieszczęścia Królestwa, Litwy i Rusi od tych lat dziesięciu? A któż zliczy piasek w morzu i gwiazdy na niebie! Zniesienie szkół polskich, wprowadzenie rosyjskich, w tych szkołach liczba uczniów Polaków ograniczona, a nauka wyrachowana na to, żeby z nich robić złych ludzi, bez czci i bez wiary, i złych Polaków bez ojczyzny. Zniesienie wszelkiej administracyjnej odrębności Królestwa, ta nowa centralizacja, której Rosja nauczyła się od Niemców, a która naprzód przez komitet urządzający chciała stworzyć chaos w społeczeństwie, potem stworzyła go w administracji, a dziś tworzy go w sądownictwie. A ukaz odsądzający Polaków i katolików od prawa nabywania ziemi, a wyciskanie z kraju ostatniego grosza przez kontrybucje, a wyciskanie z niego ostatków duszy przez wychowanie, przez prześladowanie religijne i zamykanie kościołów, przez przewrotne wyobrażenia rozsiewane z katedry, z izby sądowej, z kancelarii mirowego pośrednika i z redakcji rosyjskich dzienników! Dotychczas niezupełnie się to udało, ale po części już przyniosło owoce, które niejednego z nas zatruły. A nędze i uciski rodzin, nie już zasłanych lub opłakujących uwięzionego lub straconego, ale pozbawionych sposobu do życia, sposobu wychowania dzieci, wyrzuconych na bruk z dawno i dobrze zajmowanego miejsca – te już tylko Bóg jeden może widzieć i pamiętać, i godnie zapłacić! Ale to uczucie wolności nieograniczonej, którym tryumf Prus natchnął Rosję, ale ta wojna, którą one wydały Kościołowi katolickiemu, ośmielił i ją, że się posięgła do ostatniego gwałtu na Unii. Chciała zawsze, zaczęła dawno, ale do skończenia lepszej pory upatrzyć nie mogła. Przeciw niej był tylko stary Papież w Watykanie[46], który armat i armii nie ma, a prośby i groźby jego dopiero na tamtym świecie pokaże się, że coś znaczą; za nią było wszystko. Przykład, a zapewne i poufna przyjacielska zachęta alianta, poklask wszystkich antychrześcijańskich dzienników, uprzejmość wszystkich dyplomacji świata, które się o nic nigdy u niej nie upomną, na wszystko zamkną oczy, we wszystko wiarę udadzą. Wytępiła więc Unię; dokonała tego w Chełmskiem i na Podlasiu, co zaczęła Katarzyna[47] na Rusi, co ciągnął dalej Mikołaj[48] na Litwie. Tylko czy nie za śmiało? Coś się tam podobno dużo krwi przelało, a krew w takich sprawach sprowadza czasem skutki przeciwne tym, których oczekujemy, i co miała służyć za wiecznotrwały cement świątyni kapitolińskiego Jowisza, spoiła mury na kościół św. Piotra. Na dwóch prawie krańcach dawnej Rzeczypospolitej, dwóch jej wrogów i panów robi to samo: jeden przebieglejszy bierze na tortury katolickie sumienia, drugi dzikszy przelewa katolicką krew. I dziś jeden i drugi patrząc na swoje dzieło, widział, że było dobre. Nam tylko cierpliwości i wytrwania do czasu, kiedy jeden i drugi przekona się inaczej.

A w Austrii? I tu musiał się zrobić przewrót. W miejsce dawniejszego ideału, przymierza z Francją przeciw Prusom, przyszła konieczność utrzymania bądź co bądź pokoju z Prusami. Rzadko kiedy w historii błąd, a mówiąc po chrześcijańsku grzech popełniony w polityce, pomścił się tak rychło i tak widocznie na tym, kto go popełnił. W roku 1866 nie chciała Francja ratować Austrii, bo myślała, że między dwoma osłabionymi sama zostanie panią losów Europy; w roku 1870 Austria Francji już ratować nie mogła, choć czuła dobrze, że jej to bezpieczeństwo własne nakazywało. A jak na zagraniczne jej stanowisko wpłynąć, tak i w wewnętrznych stosunkach zwrot ten odbić się musiał. Wszelka nadzieja rychłego urządzenia monarchii, tak, jak tego wymaga jej natura i jej dobro, zginęła na długo. Pierwiastek niemiecki, choć geograficznie z Niemiec wykluczony, uczuł się w sile większej niż kiedykolwiek; oparty o działa Kruppa i o rząd księcia Bismarcka, nie pojmował już zgoła, jakby mógł nad wszystkim i w Austrii nie panować, jakby Czechy mogły zachować odrębną indywidualność w monarchii a Galicja być krajem polskim, kiedy Niemcy bombardowały Paryż i zajęły Alzację i Lotaryngię. Oni są z Bożej łaski, oni są Niemcy, lud wybrany, któremu jakiś Jehowa czy Odin wszystkie inne narody dał za urodzonych sług i niewolników! „Germania jedna będzie”, to hasło i nadzieja, którą tchnęły wszystkie dzienniki i mowy, które szeptały może w Wiedniu niektóre poselstwa. I spotęgowany, spanoszony duch niemiecki zaczął się domagać odwołania wszystkiego, co się przez te wszystkie lata stało, odrobienia tego, co nawet sam był zrobił, swojej niegdyś ukochanej konstytucji grudniowej. Rząd, który w takim stanie rzeczy byłby chciał czy spór czeski kończyć, czy sprawę ugody z Galicją dalej prowadzić, byłby wywołał burzę w Izbie, może burzę w stolicy, może i burzę dyplomatyczną. I to był powód, że rozpoczęta w roku 1868 sprawa naszych żądań skończyła się na niczym: gorzej jak na niczym. Zmienione położenie bowiem sprowadziło i zmianę gabinetu, a gabinet ożywiony tym samym duchem, pałający tą samą żądzą co niemiecka większość w wiedeńskim parlamencie i poza nim, z tym parlamentem pospołu sprowadził zmianę konstytucji. Skutkiem przewagi Niemiec w Europie, i wyrazem tej centralizacji, która przez dziwny jakiś obłęd tylu rządzących po sobie w Austrii ludzi wydaje się im radą i środkiem na przyrodzoną niejednolitość państwa, był Reichsrath z bezpośrednich wyborów.

O gwałcie, zadanym przez to wszystkim statutom krajowym, nie ma co mówić, jest zbyt oczywisty. Ale nie mniej oczywistą jest i zmiana, jaką on w naszym położeniu wywołał. To znowu zwrot w dziejach naszego stosunku do monarchii i zwrot na gorsze, krok wstecz. Naprzód sejmy krajowe zeszły przez to do znaczenia dużych Rad powiatowych. Nie gniewalibyśmy się o to, że mniej zajmując się ogólną polityką, więcej mogą się oddać sprawom uporządkowania kraju: ale nie możemy nie widzieć ani patrzeć obojętnie na samowolne naruszenie ich praw, a tego nie widzimy wcale, żeby odbierając sejmom przyznany zakres działania i znaczenia, rząd był rozwiązał lub usunął wiszące spory z krajami. Żaden kraj nie stracił przez to tej politycznej ważności, jaką miał przedtem, każdy pozostał ze swoim zasobem sił, ze swoją sumą potrzeb i żądań: a jeżeli dziś milczą, to dlatego, że się rezygnują do czasu, nie że się zgodziły i poddały na zawsze, i przy pierwszej sposobności, przy pierwszej zmianie, wszystkie dziś przygłuszone kwestie polityczne podniosą się znowu gwałtowniejsze może, trudniejsze niż przedtem. Czy więc rząd robiąc źle częściom, zrobił dobrze całości, to się jeszcze pokaże. A gdyby na tym tylko był koniec! Ale jak parlament wrócił do formy, a może i do ducha Reichstagu z roku 1848 (czy dla monarchii i dla dynastii szczęśliwej pamięci?), tak rząd znowu, mamy na to nieszczęściem wskazówki wyraźne, zdaje się chcieć wracać względem nas przynajmniej do tego ducha, który ożywiał ks. Metternicha przed rokiem 1848, a Bacha po nim. Ministerialne rozporządzenie, znoszące prawo sankcjonowane przez cesarza, objęte wyraźnie konstytucyjną ustawą dlatego, żeby Radę szkolną galicyjską ukrócić w jej atrybucjach, to fakt niewielki, ale w swoim rodzaju ciekawy, rzadki i wymowny[I]. A czy ostatni w swoim rodzaju? Pragniemy szczerze, ale wierzyć nie śmiemy. Minister[II] wysyłający ze swego ramienia dozorcę czy wizytatora szkół, z pominięciem władz nie już szkolnych, ale nawet namiestnika, odważył się na krok tak śmiały, tak bezprzykładny, do jakiego nie posunie się nikt bez zastanowienia i zamiaru: i uwierzyć w to trudno, żeby krok ten nie był wypłynął z planu i nie był pierwszym (czy drugim) na drodze już obranej i wytkniętej.

I na tym dziś stanęła nasza sprawa z monarchią austriacką; to ostatni skutek naszych dziesięcioletnich słusznych, choć prawda, że nie zawsze zręcznie prowadzonych zabiegów o zaprowadzenie stałego, rzetelnego, sprawiedliwego między nami związku. Jesteśmy pobici. Pobici także w tym, co było dla nas ideałem polityki zagranicznej, skoro zamiast przymierza Europy przeciw Prusom i ich aliantom, mamy przymierze trzech cesarzy, i nawet mu się dziwić, nawet na nie narzekać nie możemy, bo w tym stanie rzeczy jest ono koniecznym warunkiem spokoju i odzyskania sił dla Austrii, o której byt i siłę nie mniej nam chodzi dziś, jak przed dziesięciu laty.

A wewnątrz? U siebie? Czyśmy się posunęli naprzód, czyśmy z tego znacznego przeciągu czasu i spokoju skorzystali? Zyskaliśmy wiele przez rządy ś. p. pana Gołuchowskiego, przez znaczną liczbę dobrych i zdolnych urzędników, których on wykształcił, przez zamknięcie spraw serwitutowych, którego dokonał; zyskaliśmy przez troskliwość i Sejmu i wydziału krajo­wego o drogi i szkoły: niektóre szczęśliwe powiaty zyskały podobno wiele na porządku i cywilizacji, dzięki wyjątkowo dobrze prowadzonym Radom powiatowym. Ale prócz tego? Dwa nabytki cenimy bardzo wysoko. Jeden niepolitycznej natury, choć nie bez politycznego znaczenia jako bardzo piękny zakład dobrej woli cesarza, to założona przez niego Akademia Umiejętności, ognisko naszej umysłowej pracy, już dziś czynna i pożyteczna, a w przyszłości da Bóg warownia naszej oświaty i ducha, jeżeli zechcemy być mniej niż dotąd względem niej obojętnymi. Druga korzyść jest polityczną, jest stanowiskiem zdobytym i zajętym, i mamy nadzieję, podstawą dalszego działania. Każdy czuje i widzi, że stosunek Galicji nie do austriackich rządów, ale do Austrii, do panującego domu, do osoby cesarza, zmienił się bardzo w ciągu tych lat dziesięciu; zmieniło się to, co jest duszą i treścią każdego rzetelnego stosunku, nasze uczucie i nasza wola. Tej nieprzyjaźni, jaka w nas jest do dwóch innych państw rozbiorowych, tej dziś względem Austrii nie ma. Zmiana to wielka, sięgająca daleko, która może sprowadzić zwrot w całym naszym przyszłym działaniu i nadać mu to, na czym mu zbyt często zbywało, wytknięty kierunek i stałą postawę. Nie łowiąc ryb przed niewodem, nie tryumfując przed czasem, uważamy przecież tę zmianę za najrzetelniejszą, za jedyną może polityczną korzyść, jakąś my przez ten czas osiągnąć zdołali. Komu ją zawdzięczyć mamy? Przede wszystkim, sprawiedliwość i wdzięczność nakazują nam to wyznać, cesarzowi. O ile tylko jego stanowisko konstytucyjnego monarchy na to pozwala, dawał on i daje nam przy każdej sposobności dowody względów, poszanowania naszej narodowości, dbałości o nasze dobro, których nie uznać byłoby niesprawiedliwie, niewdzięcznie i brzydko, ufności, wiary w nasze słowo, którą zawieść byłoby brzydziej jeszcze. I ów niedoszły nieszczęściem przyjazd do Galicji, i wprowadzenie języka do szkół, urzędów i sądów, i Akademia Umiejętności, i wreszcie mianowanie Polaka namiestnikiem po śmierci hr. Gołuchowskiego, wszystko to dowodzi, że cesarz ma względem nas dobrą wolę, i że my, choć nie w ministeriach ani w Izbach, ale mamy w Austrii o kogo się oprzeć, mamy takich, którzy nas i szanują i rozumieją, i chcą z nami być w zgodzie. Podobnie dobrego usposobienia dowody dawał nam i daje w swoim zakresie stale, brat cesarski arcyksiążę Karol Ludwik[49].

Ale uznając wdzięcznie, co z tamtej strony zrobiono, możemy przecież przyznać i sobie, żeśmy takie usposobienie wywołali i ułatwili przez to, żeśmy przez cały ten czas cesarza nie zawiedli, i nie zboczyli z tej drogi, którą uznaliśmy za dobrą tak dla krajowej, jak i dla narodowej naszej polityki. Tę wierność raz przyjętemu kierunkowi uważamy za znak bardzo dobry, za dowód większej politycznej dojrzałości; a tę zmianę naszego stosunku do dynastii za wielką korzyść, która w dzisiejszym położeniu państwa wszystkich swoich skutków objawić nie może, ale może je mieć i bardzo wielkie, jak się to położenie zmieni. Nie potrzebujemy dodawać, że do wytrwania w tym kierunku przykładamy jak największą wagę, i że miara naszej ufności i sympatii do ministrów i parlamentarnych większości nie powinna wpływać na nasz stosunek do cesarza i dynastii, ani go naruszać.

Ale jeżeli w tym ogólnym kierunku naszej polityki nie pobłądziliśmy i nie mamy sobie dotąd nic do wyrzucenia, to w szczegółach za to pokaże się podobno inaczej. Którą ze spraw, dziesięć lat temu rozpoczętych, rozwiązaliśmy szczęśliwie i dobrze? Ruska, którą podówczas uważaliśmy bodaj czy nie za najważniejszą, stoi gorzej niż kiedykolwiek. Wzrost pruskiej i rosyjskiej potęgi odbił się i na niej, dodał sił stronnikom schizmy i Rosji, a bezpośrednie wybory do Rady Państwa dały im wyborny środek działania. Gmina, która wedle naszych ówczesnych wyobrażeń, czy złudzeń, miała stać się podstawą społecznego porządku i harmonii, stoi dziś na tym samym miejscu, na którym stanęła w roku 1866. Zeszła tylko z porządku dziennego propinacja, ale powiedzmy szczerze, zrobiła tylko, jak mówią w teatrach, une fausse sortie. A czy przybyło nam dobrego rozumienia rzeczy, politycznego zmysłu i taktu, czy pokazały się między nami nowe i znaczące zdolności, czy wreszcie przybyło nam dobrej woli i względem siebie i do dobrego rozwiązania spraw naszych? Spokojniejsi jesteśmy, niż przed laty dziesięciu, nie kłócimy, nie oskarżamy, nie szkalujemy się tak bardzo; nie ma ani takich gwarów po dziennikach, ani takich demonstracyjnych, a marnych klubowych i rynkowych zgromadzeń. Ale czy to rozumu i sumienności, czy obojętności i ospałości więcej? Oby nie to ostatnie. Politycznych błędów popełniamy mniej niż przedtem, ale czy to nasza zasługa, czy tylko brak sposobności? Bo żebyśmy lepiej nasze (wewnętrzne przynajmniej) sprawy rozumieli i z lepszą do nich brali się wolą, tego nie znać, skoro wniosek administracyjnej reorganizacji kraju, obejmujący i gminę i powiat i centralny wreszcie zarząd kraju[III], a podający środek na ich niedostatki, na ich dzisiejsze organiczne defekty, tak mało ma dotąd zwolenników. Nowe zdolności? Kryją się może (daj Boże) między młodszymi i jeszcze nieznanymi, ale między tymi, którzy już w czynnym publicznym życiu występują, ich nie znać. A jak się między żyjącymi i działającymi trafiają, czy przynajmniej umiemy i chcemy ocenić je i spożytkować? Smutno powiedzieć, że nie zawsze: a dziś, kiedy rzeczy dawno przeszłe już namiętności budzić nie powinny, niech nam będzie wolno przytoczyć jeden na to dowód, i przyznać się głośno do jednego wielkiego żalu i wielkiego zdziwienia. Mieliśmy między sobą zdolność jedną polityczną, pisarską i krasomówczą, którą może mylnie, ale zgodnie Europa uważa za zupełnie i bardzo wyższą. Zdolność ta była połączona z charakterem czystym jak łza, i z patriotyzmem, który się stwierdził całym życiem, które dlatego tylko było ciężkim i trudnym, że było patriotycznym. W każdym innym kraju pan Klaczko[50] zajmowałby znaczące, czynne i świetne stanowisko; ale my nie raczyliśmy go używać, nie chcieliśmy nawet wybierać go do Reichsrathowych komisji, pozwoliliśmy mu być w naszym gronie figurantem, powierzając czynne role zdolnościom może niezupełnie wyższym od niego... ale miejscowym! A ile tych zdolności w tym lat przeciągu ubyło! Pan Gołuchowski zaraz, najczynniejszy z natury swego położenia i dla Galicji najpotrzebniejszy. Najwytrawniejszy, w najlepszej wychowany szkole, dyplomatycznie najzdolniejszy ze wszystkich, książę Leon Sapieha[51] ubył także, bo choć żyje i daj Boże by żył jak najdłużej, ale się z publicznego życia wycofał. Adam Potocki, którego „lwia śmiałość i senatorska wspaniałość” kryła takie złote serce i taką rzadką bystrość i zdolność polityczna, taką rzadką, u nas zwłaszcza, zdolność inicjatywy we wszystkim co dobre, rozumne i pożyteczne. Jerzy Lubomirski[52], w którego idealizmie, może nie zawsze praktycznym, nie było mniej zdolności i mądrości jak szlachetności, oba wyrwani spośród nas tak nagle, tak niespodzianie, tak przedwcześnie! A wiele naliczyłoby się tych strat wielkich, wiele postaci pięknych, które świeciły i przyświecały, a w ciągu tych lat jedna po drugiej pogasły. Jenerał Zamoyski[53], żywa historia emigracyjnych czasów, chodząca tradycja roku 1831, widmo Polski za granicą, najwytrwalszy, jak mówił Zygmunt Krasiński[54], najbliższy geniuszu, jak można by dodać. Ksiądz Kajsiewicz, kaznodzieja po Skardze największy, wielka postać księdza i Polaka, któremu nic do chwały nie brakło, ani blizn, ani policzków. Leon Rzewuski[55], dusza może zbyt w sobie zamknięta, a przez to inteligencja nie występująca w czynnym życiu, ale wielka dusza i wielka inteligencja. Andrzej Zamoyski[56], który jeden żyć i do życia budzić umiał w czasie, kiedy wszystko obumrzeć było gotowe.

„I gdzież są teraz te Pany w żupanie,

U których w sercu cnót na króla stanie”,

o kim dziś miedzy nami powiedzieć można, że to człowiek „podług miary Fidiasza!” Nauka straciła Szajnochę[57], Helcla[58], Libelta[59], Kremera[60], bogactwo krajowe przemyślnie a uczciwie pojmowane i pomnażane, straciło Aleksandra Kurtza[61], gdzie spojrzeć, straty, a nie wiedzieć, kto je zastąpi, kto tak polską myśl i tradycję żywo i silnie utrzymać zdoła, jak oni zastępowali dzielnie i pięknie znakomitych ludzi tego pokolenia, które ich poprzedziło.

A dodajmy do tego znaczne zubożenie kraju przez szereg nieprzerwany klęsk elementarnych, i przez skutki obietnic i bankructw giełdy wiedeńskiej, dodajmy majątki szlacheckie zadłużone, w sporej części Niemcom lub Żydom sprzedane, grunta włościańskie przez nieopatrzność, przez lichwy, przez weksle, przechodzące tysiącami w ręce żydowskie, ziemię usuwającą się nam spod nóg i wymykającą z rąk, a z tego obrachunku pokaże się po latach dziesięciu smutny rezultat, że jesteśmy pobici, wszędzie i na wszystkich punktach pobici.

 

II.

 

Powyższe przypomnienie dziejów naszej prowincji było nam potrzebne do lepszego przypomnienia własnych, o których głównie mówić chcemy. A kiedyśmy się na to trudne postanowienie i przedsięwzięcie zdobyli, to mówmy już zupełnie otwarcie. Czy mamy się przyznać do pewnej młodocianej iluzji, z którą zaczynaliśmy wydawać nasze pismo? Czemu nie: iluzja nie jest grzechem ani wstydem, a w jej przypomnieniu nie ma doprawdy żalu do nikogo. Ani też apologii, tym mniej reklamy dla siebie. Oto zdawało nam się wtedy, że mamy w kraju, jeżeli nie gotowe stronnictwa, to przynajmniej elementy do nich gotowe i bliskie zupełnego połączenia. Zdawało nam się, że po wypadkach roku 1863, że w chwili, kiedy wewnętrzny stan Austrii otwierał nam drogę do działania, nasze położenie do zrozumienia tak łatwe, rozumiane jest dość powszechnie, i że ludzie, którzy na sprawy zapatrują się jednako, radzi będą wszystkim, co ich zapatrywaniu dają wyraz, widząc w tym pewien przybytek siły dla siebie i swoich dążności, i jaki taki środek działania. I w połowie mieliśmy słuszność. Większość ludzi oświeconych w kraju rozumiała dobrze i zgodnie tak złe skutki tajnych sprzysiężeń i robót, jak konieczności i korzyści porozumienia i zgody z Austrią. Ale rozumiejąc rzeczy jednakowo, nie czuła pragnienia i potrzeby jednakowego postępowania, czyli nie była gotowym materiałem na stronnictwo, nie mogła go z siebie wydać. A mówiąc to prosimy o wiarę i zaręczamy najsumienniej, że przed dziesięciu laty jak dziś nie myśleliśmy stronnictwa tworzyć, tym mniej nim kierować. Wiedzieliśmy, że one tworzą się same, a zebrania i stowarzyszenia, a narady i pisma wreszcie, są ich skutkiem, nie ich początkiem: i myśleliśmy, że nasz powstający „Przegląd” jest skutkiem i wyrazem tej zmiany w polityce i opinii, jaka u nas w zmienionych okolicznościach nastała. Nie roszcząc zaś sobie praw, ani tym bardziej nie pragnąc stać u steru, pragnęliśmy tylko być tej polityki jednym z narzędzi, tej opinii jednym z głosów, nie głową stronnictwa patriotycznego, rewolucjom przeciwnego, nie jego ręką nawet, ale jego jednym palcem: że od kierowania dalecy, sami będziemy pod kierunkiem mądrzejszych i wytrawniejszych od siebie, przyjmując od nich wskazówki i rady, i pisząc tak, jak w każdej chwili uzna za potrzebne ten patriotyczny i przeciwrewolucyjny obóz, sam reprezentowany naturalnie przez ludzi co najrozumniejszych i co najlepszych. Mieliśmy nadzieję, że będziemy przyjęci łaskawie, jak zwykle przyjmowanym bywa ochotnik, który na żołnierza przydać się może, służbę swoją ofiaruje za darmo, a prosi o jedno tylko, żeby mu dano coś do roboty i powiedziano jak ma robić. W tych nadziejach doznaliśmy zawodu. Mieliśmy w ciągu naszego istnienia przyjaciół, mieliśmy obrońców, dla których chowamy szczerą i wielką wdzięczność; każdy redaktor z osobna miał swoją chwilę powodzenia i swoją miarkę (czasem za wielką) pochwał i powinszowań. Ale żywego stosunku pomiędzy pismem a publicznością (tą jej częścią, z którą związku pragniemy), ale tego przyznania, że o polityce polskiej i austriackiej, albo o sprawach galicyjskich, mówimy to, co o nich myśli większość ludzi myślących i dobrze po polsku myślących, ale sprostowania i nakierowania, jeżeliśmy kiedy od tego kierunku zboczyli, tego nie mieliśmy nigdy. A jednak, każda w tej większości jednostka zapytana z osobna, przyzna, że o wszystkich sprawach i zasadach myśli tak jak my. Dlaczego więc ten brak związku i tego Fühlung [kontaktu], na które charakterystycznie bardzo polskiego słowa nie mamy? Że my nie umieliśmy swoim pismem zająć i zrobić je potrzebnym, to widzimy i przyznajemy (dlaczego tak było o tym później), ale nie my jedni byliśmy powodem. W odosobnieniu podobnym, choć nie tak wielkim, zostawione są i inne pisma, „Czas” na przykład, choć tak dawny, tak rozumny i tak zasłużony. Stąd wniosek, że opinia, której nie chcemy nazywać konserwatywną, ale przeciwrewolucyjną, jeszcze nie czuje potrzeby swoich własnych publicystycznych organów, że znajduje się dotąd w stadium uczuć i instynktów dopiero, nie politycznego zapatrywania się na życie publiczne i jego konieczności, w stadium powolnego kształcenia się dopiero w każdej jednostce z osobna, a nie zbiorowego działania w stronnictwie; że na wspak temu, co w naturalnym porządku rzeczy być powinno, pisma u nas wyprzedziły opinię, i zamiast być jej skutkiem i wyrazem, musiały być jej początkiem, zawiązkiem i środkiem jej kształcenia.

Po latach, po nabytym doświadczeniu, tak sobie tłumaczymy obojętność dość powszechną względem „Przeglądu”. Na razie tłumaczyliśmy ją sobie tym, że pismo nowe, wydawane przez ludzi w tym zawodzie nieznanych, do względów nie ma prawa. Jednak ta obojętność, wyznajemy, była nam przykrą i nawet trochę dziwną. Nieznani jako publicyści, byliśmy wszyscy trochę, a jeden przez swoje dzieła nawet dobrze znani jako ludzie, i można było przypuścić, można było wierzyć, że lepiej lub gorzej, ale pisać będziemy w dobrym duchu, uczciwym i polskim. U wielu może szkodziła nam nasza zła reputacja arystokratów, ale czyż u wszystkich? A z bardzo małymi wyjątkami obojętność znaleźliśmy u wszystkich. Nawet „Czas” (niech raczy wierzyć, że piszemy to bez cienia żalu, owszem z serdeczną dla niego przyjaźnią i wielkim uszanowaniem), on, który później tyle razy i w najtrudniejszych dla nas chwilach, niósł nam pomoc tak życzliwie, tak odważnie i tak skutecznie, zrazu nie dał nam ani jednego słowa życzliwości i zachęty. Przecież nie mógł nam niedowierzać, przecież wiedział, że myślimy uczciwie jak on, po polsku jak on, jeżeli nie wiedział, czy myślimy jak on ściśle po katolicku, to przecież mógł być pewnym, że nie myślimy jak protestanci, jak żydzi, ani jak bezwyznaniowcy? Że bardzo Polacy, musimy choć trochę być katolikami? A jednak i z tej strony nic oprócz milczenia.

„To nas cokolwiek zmieszało”, jak zmieszała poetę wieść odebrana na piramidzie, i wynikające z niej przeświadczenie, że dalej żyć będzie musiał in single blessedness. Ale cóż było robić! Nie z taką fantazją jak Italia, owszem z miną dość rzadką, powiedzieliśmy sobie z konieczności farà da Se[62], i zaczęliśmy pisać jak najlepiej rozumieliśmy i umieli, w nadziei, że przecież czytać nas zaczną i że się przecież na coś przydamy. A przerzucając dziś nasze stare zeszyty, widzimy nie bez pociechy, żeśmy przecie w głównych jak w szczegółowych rzeczach stali po dobrej stronie. Nie żałujemy ani tego, żeśmy głośno i silnie wołali o gminę zbiorową, ani tego, żeśmy nastawali na zniesienie propinacji, ani żeśmy pragnęli najgoręcej ugody z Rusinami w Galicji, jako pomostu do zgody z Rusinami wszędzie. Dziś wydaje się to niemożliwością, iluzją prawie dziecinną: jednak czy niemożliwość byłaby doszła do tego stopnia, na którym dziś ją widzimy, gdyby ta dziecinna iluzja była wówczas zmieniła się w męską i powszechną wolę? Ale na cóż się przyda dziś poniewczasie żałować, kiedy na tym kompasie zaległa noc zupełna: jeżeli kiedy jeszcze padnie na niego jaki promień słońca, będziemy mówili na nowo. Przestańmy na przypomnieniu, że za dobrych czasów der freien Bahn [wolnej drogi] pomagaliśmy mało, ale tyle ileśmy mogli, do wytłumaczenia konieczności związku polityki polskiej z austriacką i do korzystania ze sposobnej pory, do spiesznego a dobrego załatwienia tych spraw wewnętrznych, na których opiera się pomyślność w kraju a harmonia w społeczeństwie.

Ale niebawem zdarzyły się rzeczy, które nam kazały postąpić, czy przemówić, głośniej i ostrzej, zaznaczyć się wyraźniej w dwóch kierunkach naszej polityki, zająć stanowisko przeciwrewolucyjne w Polsce i w Galicji, przeciw-centralistyczne w Austrii, a ówczesne nasze kroki miały wpływ znaczny na dalsze losy naszego pisma.

Jedną z tych okoliczności była uchwała 2 marca.

Jeżeli jeden z redaktorów „Przeglądu”, ten mianowicie, który dziś te słowa pisze, ma sobie do wyrzucenia, że postąpił niekonsekwentnie, kiedy wbrew lepszemu instynktowi własnemu dał się przekonać, że powinien przyjąć wybór do Rady Państwa, choć przeciw tym wyborom głosował, to „Przegląd” jako taki nic sobie dzięki Bogu wyrzucać w tym względzie nie potrzebuje. Przeciwny wycofaniu adresu i wysłaniu delegacji, przekonany i powtarzający zawsze, że ów cofnięty adres powinien być wskazówką dla delegacji i treścią jej starań i żądań, kiedy się rzecz już stała i odstać nie mogła, „Przegląd” do secesji i absencji nie namawiał nigdy, owszem jak mógł od nich odwodził, delegacji w działaniu nie przeszkadzał, osób nie podejrzewał i nie oskarżał. Jego marzeniem i pragnieniem była podówczas federacja, jak i dziś jest jego przekonaniem, że tylko federacyjna Austria może być zgodną ze swoją naturą, dobrą i silną. Ale skoro to na dziś dla zaślepionej niechęci Niemców i Węgrów i dla zupełnej ich w państwie przewagi, jest niemożliwym, nam zaś na egzystencji Austrii i naszej przy niej, więcej zależy niż na zupełnie dobrym jej urządzeniu, odłożyliśmy na bok ideały i absolutne teorie, a w dążeniach naszych ograniczyliśmy się na teraz – i zapewne na długo – do względnie dobrego w praktyce urządzenia państwa i naszego w nim stanowiska. Nie zdaje nam się, żebyśmy przez czas pierwszej delegacyjnej kampanii byli w czym pobłądzili: raczej już podczas tego sejmu, który po niej nastąpił i uchwalił rezolucję. Lepiej było, ze względu na zasadnicze i na praktyczne stanowisko trzymać się „Czasu”, i tak jak on chcieć wyrażenia żądań sejmowych w adresie tylko. Nam się zdawało, że adres, jako napisany do osoby cesarza, nie może o konstytucji grudniowej, o jej skutkach i o żądaniach kraju, mówić tak obszernie i tak ostro, jak tego stosunek nasz do tej nowej konstytucji wymagał. Dlatego chcieliśmy prócz adresu jeszcze innej uchwały sejmu, która nie byłaby wnioskiem do Rady Państwa, ale tylko oświadczeniem: wyliczeniem i żądań Sejmu i krzywd, jakie mu ówczesna konstytucja zadała, a które bez doraźnych i wyraźnych skutków byłoby przecież programem dla Sejmu i kraju, a drogowskazem dla delegacji. Widzimy dziś dobrze, że ta myśl była zła, bo była niejasna i połowiczna: bo mniej może niepolityczna od wniosku, była jego bliską i do niego prowadziła. Pisząc inaczej, nie bylibyśmy na obrót rzeczy wpłynęli, ale bylibyśmy sobie oszczędzili wyrzutu, żeśmy złego jej obrotu nie przewidzieli i przed nim nie przestrzegli. Ale oprócz tego błędu, znowu w tej sprawie rezolucyjnej sumienie nie oskarża nas o nic, owszem oddaje nam to świadectwo, że dzięki bystrości miesięcznego swego kronikarza[IV], „Przegląd” przewidział od razu, że za Rezolucją pójdzie opuszczenie Rady Państwa, absencja, a dla rządu i Izby konieczność wynalezienia jakiegoś środka, jakiegoś compelle intrare[63] na sejmy oporne, i od wyjścia z Rady Państwa, od absencji odradzał stale i jak mógł najsilniej. Przed sejmem też roku 1869 ustrzegł się zeszłorocznego błędu, i tak odmówieniu wyborów do delegacji, jak zaostrzeniu sporu przez powtórne uchwalenie Rezolucji, sprzeciwiał się zawczasu.

Ale ten zwrot centralistyczny, który się zaczął, kiedy hr. Belcredi ustąpił, a bar. Beust przyszedł do władzy, a w którym kraj nasz po tylu doświadczeniach nie może nie widzieć zawsze powrotu znanej i wrogiej sobie dążności germanizacyjnej, sprowadził szkodliwą zmianę i w wewnętrznym u nas stanie rzeczy. Nie dość, że zmuszał gwałtem do opozycji tych, którzy zakończenie jej wzięli sobie za cel i zadanie, nie dość, że odejmował wiarę w rzeczywistość i w możliwość austriacko-polskiego przymierza, jeszcze nadto otwierał nowe pole i dawał pożądaną sposobność tym wszystkim, którzy nie pojmują i nie chcą żadnego politycznego działania prócz opozycji, których jedynym środkiem tego działania jest agitacja jawna, konspiracja czy organizacja tajna, i negacja wszystkiego co jest, wszystkiego co bez rozruchów, otwarcie i spokojnie, i bez naruszania praw istniejących działa lub przynajmniej chce działać. Dla naszego narodu, który za niepodległości swojej nie lubił normalnego życia pod prawem i rządem, a po jej utracie przywykł do negacji wszystkiego, co rządem było, a prawem się mieniło, i do tajnego konspiracyjnego działania, które przez czas tak długi jedno wydawało mu się działaniem patriotycznym, wszystko co sprzyja tej polityce, jest szkodliwym, bo nas utwierdza w rozprzężeniu, utrzymuje w anormalnych warunkach życia i działania, przyzwyczaja do negacji władzy jawnej i jawnego choćby złego prawa, a do słuchania pokątnego, samowolnego, czasem i nieuczciwego despo­tyzmu. W roku zaś 1867 i 1868 byliśmy od 1863 nie bardzo odlegli, i pełni jeszcze spiskowych tradycji. Przypomnieć sobie, co było w tak świeżej pamięci, powołać do życia, co zaledwo żyć przestało, rzecz była łatwa. Na ludziach, którzy politykę taką z rozkoszą i namiętnością prowadzą, nie zbywa nigdy i nigdzie, a zwłaszcza u nas; ludzi zaś, którzy by się do niej i przez nią prowadzić dali, mógł licznie dostarczyć rząd sam, kiedy postępowaniem swoim zaczął na nowo wszystkich zmuszać do opozycji. Zjawiały się też zaraz pewne oznaki, odzywały się pewne po dziennikach głosy ukrywanej, lecz źle ukrytej radości, że legaliści czy biali (jak ich nazywano w roku 1863), ze swoją legalnością dostali się na manowce, że kierunek spraw będzie musiał przejść w godniejsze, energiczniejsze ręce: dawał się czuć ten niepokój, ta agitacja, która w żadnym razie sądzimy, nie byłaby się skończyła konspiracją przeciw Austrii, ale która mogła była skończyć się opozycją bezwzględną i reakcją ze strony rządu. Zaczęły się więc te między nami walki, quarum pars magna[64] był „Przegląd”.

Współredaktor nasz pan Józef Szujski, powiedział w ich początku Kilka prawd z dziejów naszych, których konkluzją było, że dziś już „konspiracja ma absolutną niesłuszność, strona normalnej organizacyjnej prasy absolutną słuszność, że czym Liberum Veto po konstytucji 3-go Maja, tym byłoby dziś Liberum Conspiro... tylko w straszniejszej formie. To nie wolność, to socjalizm; i to nie niepodległość, to pożarcie przez Moskwę”.

Gniew powstać musiał: gniew tych naprzód, którzy z przeszłości wynieśli w najlepszej wierze cześć dla konspiracji, jako jedynej niby widomej i wyraźnej formy dążenia do niepodległości; gniew tych następnie już w wierze mniej dobrej, których konspiracja była jedyną w życiu chwałą, zasługą i pracą; a wreszcie już bez dobrej wiary, gniew tych, dla których ona była nie tylko jedynym znanym środkiem, ale na teraz nawet jedynym celem politycznego działania. Obojętność też prasy galicyjskiej, a raczej neutralność zbrojna, w jakiej się względem nas trzymała, przeszła zaraz w nieprzyjaźń i rozpoczęcie kroków wojennych. Byliśmy legalistami, którzy radzi, że żyją w spokoju, o Polsce nie myślą i dla materialnego spokoju lub dobrego bytu prowincji poświęcają ideę i nadzieję ojczyzny. Byliśmy Białymi, którzy we wszystkich po kolei powstaniach nie umieli ani widzieć, ani uczuć poświęceń i heroizmów, tylko się bali niepokojów i strat; byliśmy wreszcie ludźmi bez serca i Polakami bez czoła, którzy tak świeżo po przegranej sprawie roku 1863 zamiast pochwalną mową, a przynajmniej milczeniem uszanować nieszczęście, śmieli z bezbożnym cynizmem roztrząsać i wyliczać jej błędy i złe skutki. Wreszcie oczywiście wypieraliśmy się i nie chcieli ani Polski, ani niepodległości, skorośmy się odrzekli i nie chcieli konspiracji, jedynego, a nie jedną ofiarą, nie jednym wielkim czynem uświęconego, tych dążeń wyrazu!

Dwie drogi nie rozeszły się od siebie dalej niż były przedtem, tylko się w swojej prawdziwej odległości widoczniej pokazały, każdy został na swojej. Kilka prawd nie przebrzmiało bez echa, ale nie nawróciły one podobno nikogo. Cenili je bardzo i wzięli do serca ci, którzy nawrócenia nie potrzebowali; inni szarpali je tylko i robili swoje. A tymczasem grunt pod opozycję i pod agitację uprawiał się coraz lepiej. Spulchniła go wybornie konstytucja grudniowa, odwróciła go Rezolucja, a postępowanie Izb wiedeńskich z Rezolucją, a niesprawiedliwości, upokorzenia, zła wola, jakieśmy tam znosić musieli, przygotowały go tak doskonale pod siew, że już niczego nie brakło. Jakoż wyszli na pole siewcy z pełnymi garściami i workami, i zaczęli rozsiewać, naprzód oskarżenia nieudolności i niedołężności przeciw delegacji, nieuczciwości przeciw niektórym delegatom. Z tym równocześnie siali ziarno zerwania, opozycji bezwzględnej, negacji tej polityki austriacko-polskiej, która była jedyną rozumną, jedyną wiodącą przecież do jakiegoś celu, jedyną możliwą. Siały się równocześnie i ziarna tego niebezpiecznego blekotu, który bałamuci rozumy, a przekręca i przewraca pojęcia, i ze społeczeństwa robi jakiś dom wariatów, w którym wszystko przewrócone jest do góry nogami. Kluby i stowarzyszenia grające rolę jakiejś niby wyższej instancji, apelacji nad sejmem, jak żeby one, a nie on były reprezentacją kraju, i usiłujące podciągnąć go pod swój trybunał i pod swoje rozkazy. Owacje wymyślane przy każdej sposobności, owacje, przy których lud stoi na ulicy, nosi pochodnie i słucha co mu prawią z balkonu, a oratorowie przy uroczystej uczcie wnoszą toasty, które łatwowierni i lekkomyślni biorą za polityczne, kiedy w nich usłyszą jaki szumny i górnolotny frazes o Polsce. Różne mnożące się obchody pamiątkowe, znowu sposobność do mów, do wyprowadzania ludności na ulicę. To wszystko, czy w celu wywołania rozruchów lub rewolucji we Lwowie? Nie – ale w celu bezpośrednim opanowania Sejmu, przejścia jego pod komendę klubów, stowarzyszeń, dzienników, i zmuszenia go do opozycji stanowczej, do zerwania z rządem, a co dalej nastąpi, to się potem pokaże!

Cokolwiek byłoby mogło pokazać się w przyszłości, to, co już było, pokazywało wyraźnie, że może nawet sami o tym nie myśląc, możemy dojść do niepokojów i rozruchów. Kto się uczył historii, kto zna cokolwiek naturę ludzi i społeczeństw, i kto sam miał sposobność choć raz na wypadki patrzeć, ten wie, że takie sądzenie sejmów przez kluby, takie wyprowadzanie ludności na ulicę, nawet czasem bankiety i mowy, dziać się zwykły w wilie rozruchów i bliskość ich zapowiadać. Kto pamiętał wypadki warszawskie, tak świeże jeszcze, ten mógł wiedzieć, że obchody i demonstracje zmierzają niekiedy gdzieindziej i dalej, niż się wydaje. A kto miał oczy otwarte i widział, jaką solą w oku, jaką kością w gardle były dla państw ościennych dobre stosunki Polaków z Austrią i dobre warunki ich życia w Austrii, ten mógł zaiste przypuszczać i bać się, że lada agent obcy skorzysta z lada obchodu, żeby wywołać rozruch, w szczęśliwym razie burdę, bójkę, o którą w wielkim zbiegowisku ludzi zawsze łatwo, a wreszcie reakcję, stan oblężenia i koniec polityki austriacko-polskiej.

Widzieć, że po roku 1863 takie rzeczy powtarzać się mogą, było bardzo boleśnie, bo jeżeli ta nieszczęsna nauka nie była dostateczną, to cóż nas już nauczyć zdoła. A jednak czekać z założonymi rękami, aż się stanie to, co się przewiduje, nie ostrzegać, nie uprzedzać, nie bronić się jak i dopóki można? To niepodobna. Ale co robić? Nie pomogły żadne słowa choćby najrozumniejsze i najwymowniejsze, nie pomogły wymowniejsze i poważniejsze nad wszystko lekcje historii i doświadczenia. Cóż pomoże? Może ironia? Broń to nieprzyjemna, bo niska i godząca w niższe części ludzkiej natury i duszy, w miłość własną. Ale kiedy rozum i sumienie słyszeć i rozumieć nie chciały przez miłość własną, jak najczęściej, zagłuszone, to nie pozostaje nic, tylko w nią ugodzić i zabić jej i ludzkie wysokie o niej rozumienie; a prócz tego obnażyć ją z tych wszystkich szat i przyborów, w które się stroi, i zawstydzona w tej nagości pokazać.

„Przegląd” zaczął wydawać Tekę Stańczyka. Kiedy zaczynał, sam nie wiedział, że podejmuje dzieło tak znaczące i skuteczne. Doniosłość jego poznał dopiero z wrażenia, jakie sprawił. Wszystkie nożyce odezwały się naraz przerażającym, odurzającym, a może i trochę przecież oburzającym chórem, i nam redaktorom „Przeglądu”, i wszystkim do nas przekonaniami zbliżonym nadały we wspaniałej pogardzie swojej nazwę Stańczyków. Nazwę przyjęliśmy chętnie, nawet wdzięcznie, wiedząc z historii, że przydomek dany w gniewie przez przeciwnika na wzgardę i urągowisko, staje się czasem tytułem chwały. Na śmiech przecież dano Holendrom pogardliwe w myśli dających a chwalebne naprawdę miano des Gueux. Nie porównywamy naszych małych rzeczy z tamtymi wielkimi, jednak wyznajemy szczerze, ta nazwa była nam miłą. Przypadkiem i niechcący przeciwnicy dali nam chrzest i imię jako stronnictwu. A nie tyle cieszyliśmy się z tego, że nam się to dostało, ile z tego, że tym razem może, jak nieraz przedtem, nadane imię nada spójność, całość, indywidualność, jednakim, ale rozproszonym pojęciom i usiłowaniom, że da nie tylko nazwę i sankcję, ale i rzeczywistą organizację stronnictwu; że po jednej stronie, nie pod naszym przewodnictwem, ale za naszym po części pośrednictwem, zbiorą się w kupę wszyscy, którzy rok 1863 mają za największą klęskę porozbiorowej Polski i od klęsk podobnych na przyszłość chcą ją zabezpieczyć, po drugiej ci znowu, którzy w nim i w jego skutkach złego widzieć, raczej przyznać nie chcą, bo wtedy musieliby widzieć i przyznać, że sami złe zrobili. Co o nas mówiono i pisano? Mniejsza! – wyliczać za długo, pamiętać i nie należy, i nie warto. Zdrada ojczyzny ozdobiona wszystkimi agrementami nieludzkości i wszelakiej podłości, oto krótka treść zarzutów. Co zaś Stańczyk zrobił, a przynajmniej chciał zrobić? Upomnieć patriotyzm lekkomyślny, który chcąc dobrze, dobrze myśleć i działać nie umie; opamiętać patriotyzm sentymentalny, dziecinny, który pozór bierze za rzecz a frazes za czyn, wreszcie odsłonić patriotyzm fałszywy, faryzejski, któremu ojczyzna służy za pretekst, a celem mniej lub więcej świadomym jest zawsze ja tego lub owego człowieka.

Kiedy zaś obelg i oszczerstw nazbierało się tyle, że czuliśmy potrzebę otrząść się, jak koń kiedy go muchy obsiądą, dodał „Przegląd” do wszystkich swoich zbrodni jedną jeszcze: powtórzył na nowo, głośno i otwarcie, że rok 1863 i każde powstanie bez warunków zwycięstwa, uważa za nieszczęście i za grzech przeciw ojczyźnie, i wytłumaczył dlaczego je tak uważa. Stało się to w artykule O sumienności dzienników i dziennikarzy.

Czy plewiąc kąkol nie wyrwał „Przegląd” i pszenicy? Czy używając niemieckiego wyrażenia, wylewając kąpiel i dziecka z nią nie wyrzucił, a powstając na hipokryzję patriotyzmu nie zgorszył kogo, nie naruszył w nim patriotyzmu samego, myśli ofiary i przyszłości? Wiemy, że szyderstwo Stańczyka bolało nawet ludzi poważnych i rozumnych, i niespokojnie braliśmy teraz do ręki te karty, z obawą, czy tego grzechu na sumieniu nie mamy. Nie, i nie. Po latach, z głową wychłodną i sercem wolnym od namiętności, mamy przekonanie, że kto bez uprzedzenia Stańczyka przeczyta, a rozumnie czytać umie, ten myśl jego rozpozna łatwo i od razu; ten odróżni na pierwszy rzut oka do czego odnosi się jego ironia i (powiedzmy otwarcie) jego pogarda, a gdzie powyżej tego wszystkiego jest jego miłość, jego cześć, jego serdeczne żale i jego pragnienia. Gdyby zaś Teka sama mogła jeszcze nie być komu zupełnie jasną i potrzebowała korrektywu, komentarza, to ten zupełnie jest zrozumiały i stanowisko „Przeglądu” jasno tłumaczący, w artykule o sumienności dzienników. Kto by jeszcze myślał i wierzył, że ojczyzny, walk o nią i ofiar dla niej szanować i kochać nie umiemy, ten niech go sobie przeczytać raczy.

A w tej sprawie, wspominamy z wdzięcznością i chlubą, nie byliśmy sami. Poparci odważnie, po rycersku i po przyjacielsku przez „Czas”, znaleźliśmy poparcie u wielu, tak że przez chwilę jakąś zdawać nam się mogło, iż przyjdzie do połączenia i zjednoczenia usiłowań ludzi połączonych zasadami i przekonaniami. Tego skutku nie było: ale czy nie było żadnego po Tece Stańczyka? Może to zarozumiałe złudzenie, ale nie przyznając w tym sobie zasługi, możemy powiedzieć, iż zdaje nam się, jakoby od tego czasu patriotyczny frazes bez myśli i treści był nieco przycichł, jakoby agitacje i demonstracje powtarzały się rzadziej, jakoby kluby i stowarzyszenia nie odgrażały się sejmom i nie powoływały ich przed swój sąd, i jakoby znana teoria znanego niegdyś Mierosławskiego[65] o nieprzerwalności powstania i jego periodycznym powtarzaniu (Ce sera à recommencer), od owego czasu po raz pierwszy była się odezwała w tym roku dopiero[V] z okazji rocznicy szczęśliwego powstania z roku 1863.

Ten rok 1869 był ważnym dla naszego „Przeglądu”. Naprzód przez Stańczyka podniósł jego znaczenie: u niektórych jego poważanie, u innych jego nienawiść. Ale zarazem przyniósł mu i znaczne szkody. Z trzech głównych jego redaktorów dwóch powołano do innego zajęcia, ważniejszego[VI]; a jeżeli dla nich było to szczęściem, to dla pisma było stratą, bo obowiązki profesorskie nie dozwalały im poświęcić „Przeglądowi” tyle czasu, uwagi i pracy, ile mu dać mogli przedtem. Nastąpiło też pewne osłabienie w piśmie, które dobrze widzimy i przyznajemy: nieszczęśliwe dla niego w chwili właśnie, kiedy tak wzrastająca jego niepopularność jak i wzrastający wpływ, nakazywały właśnie wytężyć wszystkie siły, żeby je zrobić coraz lepszym, coraz bardziej zajmującym, coraz potrzebniejszym. Było przeciwnie. Naprzód po zajęciu, jakie obudził był Stańczyk, rozprawy naukowe lub literackie, z bieżącym życiem mniej związane, musiały wydawać się blade, a pismo, któremu właściwi współpracownicy nie mogli już całej swojej pracy poświęcać, musiało i pomijać wiele rzeczy o których mówić mu należało, i w wyborze artykułów być mniej trudnym.

I tu nasuwają nam się różne słuszne zarzuty, które nam czyniono. Naprzód ten, że kwestii bieżących, w danej chwili żywo publiczność obchodzących, politycznych zdarzeń lub literackich nowości, nie traktowaliśmy ani dosyć na ilość, ani dość gruntownie na jakość. Pismo miesięczne powinno wiedzieć, co w przeciągu kilku najbliższych miesięcy stało się lub wyszło najciekawszego, i o tym mówić: powinno zawczasu starać się o artykuły w takich materiach, zamawiać je u piszących, i zawsze ich czytelnikom dostarczać: wtedy będzie i zajmującym i potrzebnym, a przez to znowu stanie się ważnym i wpływowym. Prawda niestety, wszystko prawda, pismo tak robić powinno, tylko nie zawsze robić tak może! Jeżeli właśni redaktorowie nim wyłącznie zajmować się nie mogą, jeżeli u innych piszących nie ma dość łask, żeby w nim prace swoje ogłaszać lubili, jeżeli wreszcie nie jest dość bogatym, żeby artykuły hojnie płacić mogło, rzecz prosta, że nie może zamawiać wtedy artykułów, jakie by mieć chciało, ale musi ogłaszać te, które ma. A my, choć ograniczeni na małą liczbę piszących, miewaliśmy prace o kwestiach bieżących, i prace, których zachwalać nie chcemy, ale o których wolno nam powiedzieć choć tyle, że złe nie były. Nie mówiąc o tych, które mówiły o kwestiach zbyt specjalnych, jak gmina, szkoła, dzielenie gruntów, propinacja lub hipoteka, przypominamy z wewnętrznych niektóre artykuły o Rusi, z szerszego zaś zakresu Północny związek niemiecki, Listy z Francji o Francji, po wojnie Notatki z podróży pana Klaczki, i dla nas napisany przez bardzo znanego francuskiego pisarza pana Sorel[66] artykuł o powodach upadku pana Thiersa[67]. Listy z Pesztu, z Pragi, wszystko to były takie przedmioty z bieżącej historii, na czasie zajmujące i potrzebne. Albo powieści? Ile razy na przykład staraliśmy się o nie, wiedząc, że to potrzebna ozdoba i że nam brak jej abonenci zarzucają. Ale skąd ich wziąć niestety? Jest prawda kilka fabryk, w których gotowych powieści zawsze dostanie: ale do tych fabrycznych wyrobów mieliśmy nieco wstrętu, a sądziliśmy, że i nasi czytelnicy nie bardzo ich łakną. Pragnęliśmy takich, a nasi czytelnicy zapewne także, które stawiałyby jakiś nowo dostrzeżony lub nowo obrobiony problemat psychologiczny, czy też towarzyski lub społeczny stosunek, a nie były mechanicznym tylko przerobieniem, przeżuciem, rzeczy sto razy już napisanych. A o takie, napisane z prawdziwą inteligencją, z artystycznym zmysłem, jakże trudno! Jednak udało nam się znaleźć je niekiedy. Na brak zaś powieści próbowaliśmy radzić sobie jak się dało, zapiskami z podróży, lżejszymi anegdotycznymi epizodami z historii: ale żebyśmy zawsze byli dawali rzeczy zabawne, tym pochwalić się nie możemy. Na to, by zawsze było pełnym rzeczy zajmujących, musi pismo być bogatym, czyli musi mieć dużo prenumeratorów: na to zaś, by ich miało dużo, musi z góry przynęcać ich dobrani i zajmującymi pracami, których bez nich zamówić i dostać nie może. Jest to błędne koło, w którym się kręcimy, a wyjścia znaleźć nie umiemy.

Zarzut drugi, jaki nam robiono i także słusznie, to, że na „Przegląd Polski” pisaliśmy za mało o Królestwie, Wielkopolsce i krajach zabranych, a tylko o Galicji samej. Uznając fakt z żalem i pokorą, znowu do winy przyznać się nie możemy. Usiłowania nasze w tym kierunku były, rzec możemy śmiało, nieprzerwane przez całe te lat dziesięć: skutek ich był bardzo przerywany, sporadyczny. Udało nam się kilka razy dostać (o Królestwie mianowicie) rzeczy pisane na miejscu i z dokładną znajomością stosunków, lub autentyczne i nauczające korespondencje z Poznania. Ale było ich mało. U siebie w redakcji nie chcieliśmy artykułów takich układać, chyba, że chodziło o streszczenie jakiejś większej grupy faktów już powszechnie znanych (jak na przykład o rządzie pruskim i o kardynale Ledóchowskim[68]). Dostawać zaś informacje częste i ciągle, czy z Warszawy, czy z zabranych krajów jest niezmiernie trudno. Brukową korespondencję bez wartości i bez ważnych informacji lub spostrzeżeń dostać można. Ale ludzie, którzy wiele wiedzą i dobrze sądzą, pisywać nie mogą, nie mogą narażać siebie i dobrego jakie tam robią, na skutki, jakie by niewątpliwie pociągnęło za sobą wykrycie ich stosunku z polskimi pismami w Galicji. Nawet prosić ich o to nie ma się odwagi. A stąd wynikło, że nie chcąc podawać czytelnikom rzeczy oklepanych i nic nieznaczących, prawdziwie dobrych dawać im często nie mogąc, woleliśmy dawać rzadko i mało, ale to co wiedzieliśmy, że było prawdziwym i dobrym. Często zaś z umysłu nie chcieliśmy mówić o sprawach Królestwa i krajów zabranych, bo wiedzieliśmy z praktyki, że głosy dziennikarstwa polskiego poza granicami państwa rosyjskiego, często zwracały na siebie uwagę rządu, skłaniały go do wprowadzenia lub przyśpieszenia zmian uznanych tu za zgubne, do wstrzymania tych, które witane były jako pomyślne. Ostrzegali o tym wielekroć, ostrożność i milczenie zalecali jako obowiązek, najpoważniejsi nawet z tych, którzy mają prawo przepisywać nam, jak o ich sprawach mówić mamy, z mieszkańców, czy Królestwa, czy Litwy, czy Rusi. Nigdy więc przez niepamięć i niedbałość, nie zawsze przez niemożność, czasem i przez rozum i przez sumienie, przez wzgląd żeby nie zaszkodzić, milczeliśmy o Rosji i o losach polskich krajów pod jej panowaniem.

Ale myliłby się, kto by sądził, że te rzeczy były powodem naszych niepowodzeń, lub że one przeszkadzały nam do rozwinięcia naszego pisma. Zebrać siły dostateczne, aby odpowiedziały wymaganiom pisma miesięcznego zakroju „Przeglądu”, siły tęchnące jednym duchem w artykule politycznym, jak w literackich, w powieści, czy w historycznym zarysie – na to potrzeba było zwycięstwa odniesionego w imię tych prawd, któreśmy bronili! A my walczyliśmy i walczymy w zastępie niemnożącym się wcale. To, cośmy przede wszystkim jako cel nasz uważali, to, czegośmy jako chorągwi odstąpić nie mogli, owa chęć mówienia społeczeństwu, czego mu albo nie powiedziano, albo mówiono tylko półgębkiem i nieśmiało – nie bywało zaiste zachęcającym dla sił młodszych, aby stawały w naszych szeregach, dla starszych, aby się terały na niewygodach naszej kampanii. Wielkie koryto bieżącej literatury naszej płynie zawsze jeszcze konwencjonalnym fałszem i pochlebianiem znarowionemu gustowi publiczności – a ta publiczność przełknie, jak tego tylekroć dawała dowód, zgubną doktrynę byle ocukrzoną patriotycznym frazesem, ale zakrztusi się zawsze, ilekroć się jej poda gorzką i smutną prawdę. Więc też nieliczni byli ci, którzy zgłaszali się do nas i chcieli wytrwać z nami, tym dla nas zaiste milsi, że narażali się na guzy razem z nami... ale nie mogący nam dać tyle pomocy – ile jej pismo wymagało... Wszakże dosyć było umieścić u nas artykuł, aby ulec albo zamilczeniu, albo sponiewieraniu przez dzienniki; wszakże niejedna rzecz, odróżniająca się głębokością w pojęciach od powodzi drukowanych komunałów w poezji i prozie, ginęła w łamach „Przeglądu” bez reklamy dla autora, gdy największe nędze literackie urastały do wielkości w towarzystwach wzajemnej admiracji nieprzyjaznych nam dzienników!

Dodawszy do tego dwa zarzuty, z których już ani brakiem sił, ani brakiem czasu, ani brakiem pieniędzy, a więc niczym wytłumaczyć się nie możemy, to jest, że zeszyty nasze prawie nigdy w terminie nie wychodziły, a korekta w nich była najczęściej zła, wyczerpie się podobno listę „grzechów naszego żywota", nie mówiąc naturalnie o tych ciężkich, które zarzucano nam niesłusznie.

A tu niech nam wolno będzie wspomnieć o jednym. Z jednej strony nazywano nas zdrajcami, arystokratami i ultramontanami. Z drugiej patrzano na nas podejrzliwie jako na wątpliwych katolików. Słowo więc o tym. Wyznajemy zupełnie, że w pierwszych latach istnienia „Przeglądu” uważaliśmy wszelkie ostre i gwałtowne występowanie w rzeczach religijnych za szkodliwe i niebezpieczne, bo za mogące wywołać religijną kwestię, której podówczas jeszcze u nas nie było, a wyznajemy, że i dziś pomimo dzienników bezwyznaniowych i pomimo, że w społeczeństwie samym jest wiele pod tym względem złego, nie zdaje nam się, jakoby poza tymi dziennikami, w kraju samym, było przeczenie katolickiej wiary. Boimy się zaś, że nieoględna i namiętna gorliwość katolików mogłaby tę obojętność dzisiejszą, której nie bronimy wcale, zamienić nie w większą gorliwość, ale w zupełną bezwyznaniowość. Dlatego spokojność, łagodność i takt, wydają nam się dziś, jak wydawały się przed dziesięciu laty koniecznymi, nie dlatego, żebyśmy zbyt umiarkowanymi byli, ale właśnie dlatego, że nimi nie jesteśmy. Może to pojęcie interesów i potrzeb kościoła polskiego i powszechnego w Polsce jest mylne, ale w każdym razie nie w obojętności ma ono swoje źródło.

Nie będziemy wspominać, co „Przegląd” myślał i pisał podczas wszystkich zakrętów i wykrętów, jakie na drodze swojej spotykała sprawa uregulowania stosunku prowincji naszej do państwa. Myślał, pisał, zawsze to samo, przestrzegał przed zerwaniem, przed absencją; przewidywał Nothwahlgesetz, skutku sprawiał mało, to jego historia. Wolimy przypomnieć sobie inną jego kartę, o której zawsze nie bez dumy myślimy, o jego kronikach politycznych podczas wojny francuskiej. W tym nieszczęściu całego świata, w tym zawaleniu się Europy, nie zdarzyło nam się czytać (godzi się to powiedzieć o tym, co nie nasze), nie zdarzyło nam się czytać nic, co by zarazem tak było bystro powody nieszczęścia przejrzało i określiło, a tak trafnie wzrokiem, tak głęboko uczuciem objęło jego skutki. Po jakimś czasie, po namyśle, po pracy i wykryciu wielu źródeł, wyszły rzeczy obszerniejsze, bardziej nauczające, może i świetniejsze. Ale na razie nie przypominamy sobie nic w publicystyce europejskiej tak świetnego o Sedanie i upadku cesarstwa, jak p. Stanisława Koźmiana kronika z września i października roku 1870.

A kiedy to nieszczęście już się dokonało, kiedy król pruski został panem Europy, a żywioł niemiecki panem Austrii, znalazły się i te nieskończone małe jednostki i pisma periodyczne w Galicji w położeniu zupełnie odmiennym. Co miały robić, czego pragnąć, do czego dążyć, o czym mówić! O Polsce, jej sprawie, jej polityce i jej potrzebach? Chyba mówić do Boga w modlitwie, bo na ziemi nikt tego nie słucha. Finis Poloniae[69], mówi Rosja i Prusy, a wtóruje Francja, Anglia i cała Europa. O Galicji i jej stanowisku w Austrii? To stanowisko było z góry i na długo skazanym na to, iżby było takim jak zechce dziennikarstwo wiedeńskie i lewica w Radzie Państwa, a Galicja ich woli swoją nie przełamie. Cóż więc pozostało do robienia ludziom a pismom do mówienia? Nic, tylko ten ciasny i mały a przecież tak ważny i wielki zakres wewnętrznych domowych spraw kraju: i większy od niego, największy ze wszystkich, zakres moralnego podniesienia własnego, ten zakres jedyny, w którym zawsze działać i zdziałać coś można, w którym kraj i naród każdy jest zawsze swobodnym, zawsze niepodległym, bo na tym polu nikt i nic nigdy przeszkodzić mu nie może. Potrzeba tylko dobrze czuć i chcieć.

Pomiędzy tymi zaś oznakami złego, które nas o przyszłość kraju, o jego godność, o jego stan moralny i moralny zmysł trwożyły najbardziej, było na pierwszym może miejscu dziennikarstwo bez zasad politycznych i bez zasad moralnych, wywierające trwale, bo przez cały szereg lat wpływ silny, a rzec można jedyny, na opinię powszechną. Co się stanie z wszelkim działaniem politycznym, jeżeli ono zależnym będzie od tego, co powiedzą ludzie naprawdę nie mający politycznego taktu, tylko bystry instynkt konserwacji i popularności własnej? Ani politycznego programu i celu prócz wziętości dla swego dziennika, a przez to dobrego interesu dla siebie? Co się stanie z rozumem i ze zmysłem politycznym kraju, jeżeli wychowany w takiej szkole, co dnia będzie słyszał co innego, a nieszczęściem i czego innego słuchał? Co się stanie z jego poczuciem złego i dobrego, godziwości i niegodziwości, honoru i nikczemności, jeżeli karmiony co dzień kłamstwem, potwarzą, skandalem, tak do nich przywyknie, że w nich w końcu smakować zacznie? Co się stanie wreszcie z jego godnością i szacunkiem siebie samego, jeżeli dalej będzie otwierał przystęp do swego ucha i rozumu, do swego postanowienia i postępowania, ludziom, których nie szanuje, o których mówi to sam otwarcie i przy każdej sposobności, a przecież pozwala im mówić o wszystkich sprawach ojczyzny, pozwala im na nie wpływać, przyjmuje ich insynuacje, zważa na ich sądy, i swoje na tych wyrabia?

Obawy te trapiły nas dawno. Nie dlatego, że dzienniki te i przeciw nam także wojowały oszczerstwem i kłamstwem, i nie od tego dopiero czasu: rzeczy to dawne, a im dłuższe, tym gorsze. Próbowaliśmy raz na nie uderzyć, odsłonić sumienność dzienników i dziennikarzy, bez skutku. Może dlatego, myśleliśmy, że głos nasz ówczesny jako w obronie własnej podniesiony, mógł się wydawać uprzedzonym, stronniczym, zatem nie dość wiarogodnym. Ale niebawem zaszły fakty, które wartość naszych organów opinii wystawiły w jasnym i jaskrawym świetle: proces, w którym jedna strona oskarżała drugą o przekupstwo, a tamta odpowiadała oskarżeniem o prostą kradzież, w końcu zaś obie od skarg odstąpiły z obawy, jak mówiono, żeby zarzucane sobie nawzajem uczynki nie dowiodły się zbyt jasno i wyraźnie[70]. Nam wydawało się to okropnym, żeby ludzie, którzy z zarzutów takich oczyścić się nie umieją, mogli choćby udawać tylko reprezentantów, ba! – kierowników polskiej opinii! Okropniejszym to, że w takiej chwili, wobec tej oczywistej hańby, opinia ta nie wyparła się ich od razu, ale dalej pozwalała im w imię swoje przemawiać, reprezentować się i kierować. I zdawało nam się, że jeżeli co, tedy fakt taki, albo już nic na świecie, zdoła otworzyć jej oczy i zmusić niejako do lepszego szanowania i siebie samej i zwłaszcza sprawy, której nieczyste ręce dotykać, o której skalane usta przemawiać nie powinny, i odezwaliśmy się wtedy do Królowej Opinii z gorącą prośbą, żeby tych faworytów swoich odprawiła, z nimi się nie prostytuowała, ale żeby godności swej pamiętna zachowywała się poważnie, jak przystoi tym, co królować mają ochotę i roszczą sobie prawo. Jaki był skutek? Dla nas nawał, chór, gwar oklasków, powinszowań i podziękowań, sukces literacki (ostatni któregośmy pragnęli), większy nad zasługę. Ale faworyci faworytami zostali! Te przyjemne grzeszki, które jeden drugiemu wyrzucał, do których się jeden i drugi przyznawał, musiały chyba dodać im wdzięku w oczach królowej, bo zostawiła ich dalej na straży swojego honoru i dobra! Nikt ich nie odstąpił, nikt ich się nie wyparł, nikt im nie usunął ręki, ani nawet surowego oblicza nie pokazał. Postąpiliśmy bardzo niezręcznie. Potiomkin[71] podsuwał, dostarczał, protegował Łanskojów[72], Jermołowów[73] i Momonowów[74], i nigdy też mądry łask pani nie stracił. My żądaliśmy od Katarzyny, żeby była wzniosłą Jadwigą[75], a przynajmniej poważną i godną Anną Jagiellonką[76]! Oczywiście, nie mogliśmy osiągnąć nic, prócz nienawiści i zemsty tryumfujących faworytów.

I znowu byliśmy pobici.

Że jednak człowiek tylko za swoją wolę i usiłowanie odpowiada, nie za ich skutek, więc postępek ten musimy policzyć między zasługi „Przeglądu”. Czy miał on jeszcze jakie inne? Miał zawsze stateczną wierność swoim zasadom, ale czynnie występował już mało, bo w dzisiejszym położeniu Austrii, czynność Galicji musi być ograniczoną do spraw wewnętrznych, a na zewnątrz być odporna tylko, na inicjatywę dla niej jedna pora już przeszła, a druga jeszcze nie nadeszła. Jedno chyba przyznać sobie możemy to, że wierność nasza we wszystkim stateczna, w jednym kierunku stała się gorliwszą i czynniejszą. Kiedy walka religijna wybuchła wściekle, wprawdzie nie między nami jeszcze, ale w całej Europie mniej lub więcej od Niemiec zależnej, kiedy ciosy swoje najpierwsze i najgwałtowniejsze wymierzyła na kraj i lud polski, kiedy rzeczy stanęły tak, że wybór jest między Papieżem a Bismarckiem, Kościołem rzymskim a pruskim, katolickim i powszechnym a rządowym i policyjnym, kiedy rozwinęła się tak szybko i gwałtownie, że wyglądać można lada dzień nowej zmiany, nowej konieczności wyboru pomiędzy religią jakaś a żadną, Bogiem a niczym, nasze katolickie przekonania stwierdziły się wyraźniej, a stwierdzając się, utwierdziły się też silniej. Wprawdzie w tym stanie rzeczy pisalibyśmy w duchu katolickim nawet gdybyśmy katolikami nie byli, z mocy naszego uczucia polskiego, z mocy instynktu konserwacji własnej i tego zmysłu politycznego, który uczy, że nieprzyjaciel naszego nieprzyjaciela jest naszym przyjacielem: i nie pojmujemy doprawdy tych dzienników polskich, których uczucie patriotyczne nie ostrzega, że występując z nienawiścią jawną czy ukrytą do Kościoła, ciągną wodę na pruskie i rosyjskie młyny i pomóc mogą do zmielenia polskiej duszy. Dla nas rzecz jest jasna. Politycznie tylko przy sprawie obchodzącej świat cały, przy wielkiej sprawie katolickiej, sprawa polska wypłynąć może z tej bezdenności, która ją pochłania, i utrzymać się na powierzchni wód; duchowo utrzymać się i dźwignąć może, tylko strzegąc pilnie swojej duszy, którą cudownie prawie przez wiek cały dochowała. Duszę zaś trzyma i krzepi tylko Bóg, i puścić ją może, kiedy ona powie sobie i Jemu, że tej podpory, tego pokrzepienia nic chce i nie potrzebuje. Połączenie sprawy polskiej z katolicką, w teorii powtarzane u nas do znudzenia, w praktyce mało i rzadko dokonywane, objawiło się w tych ostatnich latach jaśniej i wyraźniej niż kiedykolwiek w Poznańskiem i Podlaskim prześladowaniu, objawiło się, jak żeby na ostatnie upomnienie, jak żeby sam Pan Bóg mówił: „teraz którzy z Polaków mają oczy, niech patrzą, którzy mają uszy, niech słuchają, a którzy intellectum habent, intelligant.

W przyjęciu, przechowaniu, zastosowaniu natchnień tej wielkiej wskazówki Opatrzności Bożej, widząc conditio sine qua non [warunek niezbędny] naszego życia i odrodzenia, widzimy też w nich jedno najczystsze źródło więcej patriotycznego działania wszędzie, w rzeczach wielkich i małych, w małym świecie rodziny i w wielkim świecie społeczeństwa, dla utrzymania i szerzenia narodowości, prześladowanej wraz z kościołem i wraz z kościołem liczącej na zwycięstwo, które w końcu odnieść musi przechowana tradycja prawd chrześcijańskich. Liczymy, że odwaga wyznawstwa da i tę poradność wyznawstwa, która podkopała pogaństwo starożytne i nowożytne podkopie, która nie lekceważy siły przeciwnika i nie zamyka się przed nią w ascetycznej pogardzie, ale wychodzi śmiało na plac boju i przejmuje wszystko co dobre u przeciwników, co daje siły i zasoby moralne; liczymy i na to, że budujące i świetne wyznawstwo jednych, da drugim ten intellectus, to zrozumienie położenia, którego dla siebie i dla wszystkich pragniemy tym goręcej, że go dotąd w Polsce nie dosyć widzimy. W tym duchu pisał „Przegląd” parę razy o sprawach prześladowanego kościoła. A mało miał w swoim życiu chwil tak szczęśliwych, jak kiedy mógł to połączenie widzieć i pokazać, własne sądy prostować, uprzedzenia odrzucać, ludzi i rzeczy widzieć w prawdziwszym, w najprawdziwszym i najlepszym świetle, i czołem uderzyć tam, gdzie niedawno jeszcze przyganiał. Robiąc teraz nasz rachunek sumienia z zeszytów naszych lat dziesięciu, znaleźliśmy w nich niejedno słowo ostre i namiętne o kardynale Ledóchowskim. Usprawiedliwiać się nie chcemy, a odwoływać zbytecznie, bo nikt nas nie posądzi, żebyśmy dziś podobnie myśleli. Powiedzmy więc tylko, że Jego postać i postawa wobec prześladowczych rządów wydaje nam się największym tryumfem naszej zasady i sprawy, jedynym może tryumfem rzeczywistym, dotykalnym, jaki one w tych latach na polskiej ziemi odniosły.

Stan religijny narodu, jego stanu moralnego bliski a od tamtego wyższy, bo obejmujący go w sobie stosunkiem zależności, najobszerniejsze dla nas pole życia i walki, a jedynym, na którym dziś niektóre części Polski żyją zupełnie i walczą mężnie, i nasz do niego stosunek, niech zamyka ten przegląd naszych usiłowań. Chronologicznie nawet nic się w naszym piśmie od tego czasu ważnego nie stało i nic nie zmieniło.

Prawda, było jeszcze jedno przejście, bolesne bardzo, które nas poróżniło ze wszystkimi. To niżej podpisanego artykuł o Porcjach[VII] i jego skutki, gniew i zaprzeczenie całego kraju. W dziejach naszego pisma była to chwila jedna z najważniejszych, zatem dla samej historycznej dokładności wypadałoby ją przypomnieć. Ale jest jeden, któremu nie wypada, który nie może o tej sprawie mówić, bo był sam jej przedmiotem, to autor owego artykułu. Jako świadek byłby podejrzanym, instygatorem być nie może, sędzią nie powinien, adwokatem oskarżonego być nie chce, i zrzeka się obrony, z prawa apelacji użytku nie robi, zachowując sobie tylko nadzieję, że kiedyś jaki sąd kasacyjny zmieni dobrowolnie wyrok pierwszej instancji. Pytano nas, czy wspomnimy o tym zajściu choćby tyle ile potrzeba, by pokazać, jak u nas jeszcze daleko do solidarności w postępowaniu między ludźmi, skoro w tak trudnym i ważnym przejściu ona się nie objawiła? Nie, tego jakoby opuszczenia nas przez politycznych i osobistych przyjaciół, nie pamiętamy. Pamiętamy tylko, że mieliśmy dowody przyjaźni jawne, głośne, połączone z trudną ofiarą, od nieznanych i mało znanych, i od niektórych pism publicznych, a tego dobrego uczynku jednym i drugim nie zapomnimy nigdy.

A teraz dosyć, niech o tym mówi kto chce, tylko nie my.

Ale to wydarzenie wpłynęło znowu na losy i dzieje „Przeglądu”, wywołało w nich jeszcze jeden zwrot, ostatni. W tym rozdrażnieniu, jakie przeciw nam panowało, baliśmy się nawet mówić o bieżących krajowych sprawach, żeby głosem naszym nie przeszkodzić w opinii temu, czemu chcielibyśmy pomóc. Milczenie absolutne jest oczywiście niepodobieństwem, ale nakazaliśmy sobie mówić o Galicji i jej sprawach jak można najmniej. Stanowisko takie jednak długo utrzymać się nie da, i w ostatecznej konsekwencji swojej prowadzi do absurdum, albo do zaprzestania wydawnictwa.

Pismo polskie, które przez granice rosyjskie nie przechodzi, które w Wielkopolsce wprawdzie czytanym bywa, ale nią głównie zajmować się nie może, które wychodzi w Galicji i przede wszystkim dla niej, i ją głównie musi mieć na uwadze, bo w niej choć się nie skupia, ale jest jakieś polityczne działanie polskie, pismo takie, które by o Galicji i jej sprawach milczało, straciłoby wszelką rację bytu. Zadawaliśmy też sobie pytanie, czy ją mamy? Czy tysiące względów nie nakazywałoby nam raczej dać pokój i zamiast nowego zeszytu wydać oświadczenie, że „Przegląd Polski” wychodzić przestał? Istotnie, pismo, które przez dziesięć lat nie zdołało stać się potrzebnym, które zdobyło sobie czytelników i przyjaciół tak mało, że o własnych siłach stać ledwo może, którego koło czytelników zatrzymało się na pewnej bardzo skromnej mierze, poza którą nigdy się nie rozszerzyło, a w ostatnich czasach jeszcze się ścieśniło, pismo takie musi mieć w sobie jakiś defekt organiczny. Czy są nim małe zdolności redaktorów, czy ich przekonania i dążności, czy ich osoby? Nie wiemy, może to wszystko razem, ale coś być musi, bo skoro inne pisma utrzymywać się mogą, to mogłoby i to, gdyby przekonaniom i smakowi czytających lepiej odpowiadało. Nie mogąc zaś ani dać sobie większych zdolności, ani zmienić naszych przekonań i osób, widząc, że przekonaniom i upodobaniom publiczności nie odpowiadamy i prawdopodobnie już lepiej nie odpowiemy, zastanawialiśmy się bardzo, czy nie byłoby lepiej dać wszystkiemu pokój. Pismo nietrzymane i nieczytane nie może mieć wpływu, nie mając go nie może być pożytecznym, nie ma prawa do bytu. Nadto, jeżeli przez dziesięć lat, mówiąc jak umiało najlepiej i jak można najsumienniej o ogólnym kierunku narodowej i krajowej polityki i o wszystkich niemal jej szczegółach, nigdy prawie swojego zdania rozpowszechnić i drugim udzielić nie mogło; jeżeli nawet kiedy wytoczyło przed trybunał opinii sprawę dzienników lwowskich, z ich skandalicznym procesem w ręku, nawet wtedy sprawę przegrało, a skutek pokazał, że publiczność przyznaje słuszność zasadom „Dziennika Polskiego” i „Gazety Narodowej”, i im oddaje swoją ufność i swój szacunek po owym procesie jak przed nim, to rzecz jasna, że pismo to nie potrafi nic zaradzić, nic i nigdy dopomóc do tego, co uważa za dobre. Jaki powód tej na nas niełaski? – zapytywaliśmy nieraz sami siebie z podziwieniem, z obawą czy przypadkiem nie w nas jest wina. Obraza, oburzenie, tłumaczyłyby tę niechęć w ostatnim roku tylko, i w części publiczności, a ona była dawniejszą, ciągłą, i była (jeżeli nie niechęć, to obojętność) powszechniejszą. Nienawiść niektórych rozumiemy łatwo, trudniej obojętność tych, którzy myślą tak jak my. Mówią niektórzy, żeśmy byli zbyt surowi, zbyt wymagający i zbyt hardzi. Surowi? A czyż mamy pobłażać, podchlebiać i głaskać? Złe, jak się stanie, pokrywać milczeniem, żeby się rozrosło? Czy to przeznaczenie, czy to obowiązek ludzi, którzy widzą i w goryczy serc swoich czują, że dziś w Polsce jest źle, a chcą, żeby było lepiej? Czy mamy się jedni drugich psuć i pieścić jak źli rodzice psują i pieszczą dzieci, podchlebiać sobie jak dworacy ograniczonym królom aż do dnia, kiedy dzieci i rodzice płaczą na te pieszczoty, a król najtępszy spostrzega się w końcu, że państwo stracił, bo nigdy prawdy nie widział? Nie... Pytaliśmy przed chwilą, czy mieliśmy powód i prawo do bytu. Jeżeli żadnego innego, to mieliśmy ten jeden bodaj, i tą jedną przed Bogiem i ludźmi zasługę, żeśmy byli surowi.

Hardzi? Może szorstcy czasem pod wpływem oburzenia i smutku, ale przynajmniej nie dumni z siebie, nie zarozumiali, nie zakochani w sobie, nie czegokolwiek dla siebie pragnący. Wymagający? To prawda, wymagaliśmy wiele od swoich, bo wiele dla nich pragniemy: wymagaliśmy w patriotyzmie rzetelności, w polityce rozumu, w nauce pracy i prawdy, w literaturze piękności, w życiu uczciwości i powagi, jeżeli już nie godności i cnoty – a gdyśmy brak której z tych rzeczy widzieli, „wnet nam serce jakaś bojaźń brała boża”, bojaźń o przyszłość! Pod jej wpływem narzekaliśmy może gorzko, gromili ostro. Ale dlaczego? Bo mamy w sercu wysoki ideał Polski, a w głowie przekonanie, że on wtedy tylko się urzeczywistni, kiedy człowiek każdy i czynność każda do niego będzie się dociągać czystością zamiaru i szlachetnością działania. Względem Niemców, Amerykanów lub Greków bylibyśmy mniej wymagający i mniej surowi. Żeśmy tym wymaganiem niewiele sprawili, to wiemy: ale nie możemy ani go żałować, ani zmienić, ani wreszcie uwierzyć, żeby dla niego właśnie „Przegląd” był się stał tak niepopularnym.

Jakkolwiek bądź, bez wpływu, bez czytelników, bez pieniędzy, oszkalowany, oczerniony, oplwany tak, że nie zostało na nim jednej suchej nitki, jednego zdrowego niezranionego, nieobitego miejsca, cóż on ma robić? Zwiesić głowę chyba, opuścić ręce, i przestać wychodzić? O mało też, że nie przestał. Ale nie: wychodzimy i nadal wychodzić chcemy! Wychodzimy, bo pamiętamy, że główna myśl polityczna, którą wyznajemy, związek polityki polskiej z austriacką, żyje jeszcze, a my mogliśmy się przecież do utrzymania tej myśli przyczynić; wychodzimy, bo mówimy sobie, że jeżeli kraj nie zaszedł dalej na drodze agitacji, demonstracji, i bezwzględnej opozycji, a nie przeszedł na blisko leżącą drogę konspiracji, to może przecież po części i naszą także zasługą. Myślimy więc, może mylnie, żeśmy czasem przecie służyli i byli pożyteczni; a przypuszczamy, że w przyszłości jeszcze zdarzyć się mogą chwile, w których usługi oddawać i pożytek przynosić będziemy mogli. Skłania nas prócz tego do wytrwania w przedsięwzięciu wzgląd jeszcze jeden – oto ten, że nad wszystkie niebezpieczne wpływy, nad wszystkie gorszące przykłady, boimy się jednego: zniechęcenia. Ten nie tylko na drugich źle działać, ale i nas samych mógłby zepsuć: bo kto się w jednym zniechęcić dał, ten pomału może zniechęcić się do wszystkiego; kto raz stracił odwagę i energię i ręce opuścił, ten może przywyknąwszy opuszczać je zawsze i z nich puszczać wszystko; a kto raz dobrowolnie jedną broń złożył, ten może później wszystką rzucić o ziemię. A więc nie: z obawy niebezpiecznego złego wpływu na siebie samych i na drugich, nie ustajemy i wydajemy „Przegląd” dalej. Nade wszystko zaś z jednego powodu. Doraźnego, zupełnego, wielkiego skutku, nie spodziewaliśmy się po nim nigdy, nawet w samych początkach; tym mniej dziś, po tylu latach i tylu doświadczeniach. Dziś wiemy, że co się robi dziś, to nie na dziś, ani na jutro nawet, które jest w ręku Prus, Rosji i prawdopodobnie rewolucji, ale na to pojutrze dopiero, które jest w ręku Boga; a temu pojutrze może przecież choć trochę przydać się zdołamy. Na dziś, słudzy i cząstka najmniejsza sprawy przegranej, nie mamy dla siebie innego pragnienia, innej ambicji, jak z tą sprawą razem być tą przegraną, której cel daleki[77], i z nią razem i w niej wygrać choćby po wiekach, ale i na wieki! Nie mamy innego hasła tylko: „fais ce que dois, advienne que pourra[78].

Dlatego nieczytani, niesłuchani, pozbawieni niby racji bytu, wychodzimy jeszcze; dlatego pobici zawsze i wszędzie, na całej linii i na wszystkich jej punktach, dajemy się bić dalej!

 

III.

Dokąd zaszliśmy przez ten lat przeciąg, gdzie i jak stoimy, skąd i jakie grożą niebezpieczeństwa, z dzisiejszej teraźniejszości, jaka jutro wyjść może przyszłość? Oto ostatnie a najważniejsze pytania, jakie sobie stawiamy. Nie w nadziei zuchwałej, że je dobrze rozwiązać zdołamy: obliczyć i zważyć to co jest, przewidzieć co być może, rzecz to trudna, której i najmędrszy z ludzi w przybliżeniu tylko dokaże. Jednak i zwyczajnym ludziom wolno jest o tych rzeczach myśleć i mówić; owszem myśleć i mówić powinni, nawet kiedy są wśród nich wielcy, cóż dopiero, kiedy ich nie ma. A prócz powinności jest i konieczność; bo o czymże człowiek ma myśleć, jak nie o tym jutrze, które mu na sercu i głowie ciąży jak kamień. Czasem z takiego myślenia bywa i pożytek; bo choć zupełnej prawdy żaden z ludzi nie dojrzy, to część jej jakąś każdy przeczuć może, jeżeli ma rozsądek zdrowy i serce na swoim miejscu. Ileż to razy u nas w Polsce zdarzały się takie trafne ocenienia dzisiejszej, a przewidzenia jutrzejszej chwili, ile razy mógł z nich być pożytek? Nie równając się z tymi poprzednikami zdolnością ani zasługą, dobrą chęcią przecież do nich podobni, możemy z daleka dążyć w ich ślady. Zatem dziś, w roku Pańskim 1876, jakie mogą być dla nas warunki położenia i życia, i jakie, nie śmiemy rzec nadzieje, ale obowiązki, i sposoby dorobienia się nadziei?

Kto by na takie pytanie był chciał odpowiadać w lat dziesięć po listopadowym powstaniu, byłby się pocieszał, że choć stracono wiele, wiele przecież zostało. Poszło wojsko i skarb, ministeria i konstytucja, uniwersytet warszawski i wileński, i wołyńskie liceum, poszło w świat, co było najlepszego i najdzielniej­szego i najmędrszego w narodzie, kwiat, serce, tętno najsilniejsze jego życia przeniosło się za jego granice, a w kraju pozostał statut organiczny i książę Warszawski w Królestwie[79], Siemiaszko[80] w Litwie, Bibikow[81] na Rusi, Mikołaj gniewny i mściwy wszędzie. A im do pomocy, wiele przymusowej niewiadomości i ciemnoty, wiele dobrowolnej nieczynności, wiele pieniędzy, marnotrawstwa, zbytku i rozpusty! W Warszawie balety i kluby, na prowincji jarmarki, w Berdyczowie balagólstwo[82], a wszędzie prawie w męskich pokojach karty i hulanki, w kobiecych francuszczyzna: źle było wtedy. Ależ było i czym się pokrzepić. Te głowy i serca, które za Polską żyjąc, dla Polski tylko biły i o niej myślały, były wielkie, i prąd życia, który z nich wychodził, dostawał się i do pozostałych w kraju, i na Zachodzie udzielał się cudzoziemcom. Politycznie było to widmo Polski tylko, ale to widmo stało ciągle, i czekało chwili żeby stać się rzeczywistością. Złudzeń było wiele zapewne, czy w Mickiewicza nadziejach rychłego zwycięstwa, czy w księcia Adama[83] i jego przyjaciół rachubach opartych na związaniu sprawy polskiej ze wszystkimi żywotnymi sprawami w Europie. Złego było wiele, i w działaniu przez spiski, i w skutkach, i emigracyjne towarzystwa demokratyczne nie mogą się wyprzeć, że one głównie rozsiały te nienawiści społeczne, które dziś kwitną, i że one sprowadziły rok 1846. A jednak mimo to wszystko piękny był jeszcze czas, kiedy stary książę Adam przez swoich powierników i wysłańców, jak drugi Amfiloch[84], „szukał nieprzyjaciół nieprzyjacielowi swemu” po wszystkich stronach Europy, kiedy z Izb francuskich odzywała się co roku, a z angielskich nierzadko protestacja, jakoby obietnica, że Polska nie zginie, a z francuskich katedr odzywał się głos Mickiewicza na dowód, że jej duch nie słabnął, kiedy w ślad za ostatnimi kartami Tadeusza przekradały się do kraju pierwsze karty Przedświtu[85]. Cokolwiek utracono, duch został, i w dziesięć lat po klęsce można było wierzyć, że po długiej nocy zaczyna się przedświt, który przez powszechne europejskie wypadki, przez wojnę wedle nadziei jednych, przez rewolucje wedle myśli drugich, zamieni się w dzień.

Przedświt ten zgasł „z dymem pożarów” roku 1846 i 1848, i nie stał się czym był powinien, świtem jasnym w 1854 roku.

I znowu w drugie lat dziesięć, po klęsce, kto by był liczył siły i nadzieje, byłby mógł podnieść się na duchu; znowu nie wszystko było stracone, a było zyskane niejedno. Cesarz Mikołaj nie żył, jego następca wprawdzie groźnie zakazywał marzyć[86], ale był słabszy i na działanie patrzał przez szpary. Rosja była upokorzona, a zdawało się, że była i okiełznana, i uwiązana. Interes Francji „był wszędzie, gdzie sprawa dobra i cywilizacyjna”, a koniec położony obcym panowaniom w jednym kraju, zdawał się być początkiem ich końca w całej Europie. Oddychano, uczono się i bogacono w Warszawie, w Wilnie, w Kijowie, podnosiła się oświata i moralność, szlachetniała opinia, a z nimi podnosiła się i moc, szlachetniało życie w Królestwie, w Wielkopolsce, w krajach zabranych, nawet w Galicji. Nie było wielkich poetów jak w poprzednim lat dziesiątku, wszyscy oni zeszli, ale poziom umysłowy i moralny był wyższy; nie było (sądziliśmy wtedy) tajnych spisków jak przed rokiem 1846, ale jawnego, prawdziwego i skutecznego patriotycznego działania było więcej. I znowu można było myśleć, że to Przedświt. W roku 1861 już prawie się na niego zaniosło, ale się skończył Nieboską komedią roku 1863, po której został Psalm Żalu[87] powtarzany przez tych wszystkich, którzy mają prawo mówić sobie „nie strach mówił ze mnie”, i mówić drugim „nie wcieliłeś się w to ciało, co tak cierpieć miało”.

A po tym już lat dziesiątku nie wiedzieć doprawdy, co jeszcze straconym nie jest. Mówiliśmy za każdym razem: „nie mamy już nie do stracenia”, „gorzej jak jest być nie może” – a za każdym razem traciliśmy tyle, iż po doświadczeniu wiemy już, że nigdy nie jest tak źle, iżby jeszcze gorzej być nie mogło. Tak i teraz. A mówimy nie o Galicji, której jest nieźle, a gorzej daleko być może, ale o Polsce całej; nie wszystko stracone. Ale choć gorzej zapewne być może, bo możemy stracić wszystko do reszty, to tak źle jak dziś od ostatniego rozbioru nie było jeszcze ani razu.

Ze wszystkich części Polski jedna tylko ma byt na jakimś prawie oparty i swobodę bytu narodowego, zatem możność i powinność rozwijania go w sobie dla siebie i dla drugich, a ta jedna, wystawiona przez lat dziesięć na próbę, żeby pokazała co umie i co może, wyszła z tej próby bez tryumfu. W postępowaniu politycznym brakło jej często zręczności, w rządzie wewnętrznym (o ile ten był jej pozostawionym) energii i czynności, w kwestiach społecznych tego rozumu, który przewiduje, i czasem tego publicznego ducha, który poświęca, przyjmuje niewygodę dla zgody, nieprzyjemność dla wyjścia z nieładu. Ekonomicznie nie dźwignęła się także, po części, prawda, z niezależnych od niej powodów, po części nie z braku starań, bo podejmowano u nas prac wiele w tym kierunku, a niektóre nawet w dobrym duchu: ale po wielkiej części także nie posunęła się Galicja naprzód na tym polu – owszem wiele straciła z własnej winy, z pragnienia zarobku łatwego, szybkiego i wielkiego, a bez pracy. Nasze spekulacje na giełdach zakończone smutno a czasem i niepięknie, upadkami, w których zginęło wiele polskich pieniędzy, a trochę i polskiego honoru, nie liczą się do pięknych kart naszej historii. Poziom nasz umysłowy i moralny nie widać także, żeby się podnosił. Są wprawdzie, i to wielka pociecha, prace poważne i ludzie poważni na polu nauki: stanowisko jej, jej wymagania i prawa pojęte są przez niektórych lepiej i głębiej a prowadzone sumienniej, niż dawniej bywało. Nie możemy sądzić o tym, co się zrobiło i robi w zakresie nauk ścisłych i przyrodzonych, ale widzimy z radością, że historia polska na przykład jest dziś lepiej znana, lepiej rozumiana, niż przed laty trzydziestu, niż przed dziesięciu nawet, że z nieustającym wydawnictwem źródeł przybywa nam co dnia prawie podstawy do sądzenia siebie samych w przeszłości a znajomości siebie w teraźniejszości; że z młodych pracowników na tym polu wielu wstydziłoby się (jak to nieraz ich poprzednicy robili) mówić na wiatr, stawiać twierdzenia i podawać fakty niesprawdzone, i tanim kosztem wyjść na historyków narodu, nie znając jego historii. Postęp to rzeczywisty, przed którym z wdzięcznością i uszanowaniem schylamy czoło, a nie mamy powodu wątpić, że ten sam duch prawdy, ta sama potrzeba rzetelnej wiedzy, panuje i w innych naszych naukowych usiłowaniach. A nie zgrzeszymy podobno mówiąc, bo sami zasług tam nie mamy żadnych, że ten szczęśliwy zwrot w umiejętności polskiej zawdzięczamy w mierze podobno największej, działaniu, przykładowi i wpływowi byłego Towarzystwa Naukowego i dzisiejszej Akademii i jej zarządu. Trzeba by też być ślepym lub bardzo niewdzięcznym, żeby nie uznać tego podniesienia się sztuki, która jak żeby na pociechę w dzisiejszym upadku poezji przynosi nam tyle chluby przed sobą i przed obcymi.

Nie zobaczymy też i tego, że o wychowanie publiczne jest starań wiele. Kraj łoży na nie kosztów ile tylko może, i nie tylko Sejm, ale rady powiatowe, ale w tych radach włościanie nawet nie ociągają się, nie szczędzą, gdzie idzie o szkoły. Mnożą się też wszystkie: wiejskich przybywa ciągle, średnie nie mogą uczniów pomieścić, przybywają i szkoły nauczycieli, i szkoły żeńskie; a dzięki znajomości rzeczy i usilności niektórych ludzi, podnosi się pojęcie i umiejętność nauczania i wychowywania. Pod tym więc względem nie ma w Galicji upadku, owszem, zdaje się, że jest rzeczywisty postęp, przynajmniej postęp, polepszenie, woli. Ale i tu czy nie mamy sobie nic do wyrzucenia? Wiem, że nigdy na tym świecie wszystko nie może być jak powinno, zwłaszcza nie w przeciągu lat dziesięciu; jednak czy w tych sprawach wychowania nie mogły rzeczy iść lepiej niż idą? Słychać skargi na przykład, że szkoły wiejskie mają nauczycieli umiejących mało lub nic prawie, ale za to obałamuconych i bałamucących pojęciami antyreligijnymi i antyspołecznymi. Jeżeli tak jest, dziwić się nie można. Tych kilka świeżo założonych seminariów nauczycielskich nie miało jeszcze czasu wychować i wypuścić znaczniejszej liczby nauczycieli prawdziwie dobrych. Inni znów mówią, że w szkołach średnich religijna wolność służy częstokroć za pozór, pod którym nauka udziela się w duchu niekatolickim i niechrześcijańskim, że książki same nasuwają wątpliwości w rzeczach wiary, że mali chłopcy dysputują o bóstwie Chrystusa i wojują argumentami Renana[88]. Jeżeli tak jest, znowu wina spada nie na nasze zapewne, ale na wyższe władze szkolne, na system wynikły z ducha i dążności wszechwładnych Izb i dzienników niemieckich. Ale czy my ze swojej strony robimy wszystko, co możemy, żeby złemu, jeżeli ono jest, zapobiegać? Czy przy obsadzaniu posad nauczycielskich jedni, drudzy przy wyborach do rad szkolnych (zwłaszcza do centralnej, krajowej), zważamy dosyć na rozum, zdolność, zasady i uczciwe pojęcie powołania u tych, którym powierzamy bądź wychowanie, bądź jego kierunek? Czy względy politowania, protekcji, przyjaźni, popularności, nie sprawiają czasem, że do czynności takich przypuszczamy i niezdolnych? Kwestia to zbyt obszerna, żeby ją tu naprawdę roztrząsać można i wymagająca osobnego i gruntownego zbadania, ale zbyt ważna, iżby ją milczeniem pominąć przy wyliczaniu różnych habet i delet naszego kraju.

A przypuściwszy nawet, że pod względem naukowym i szkolnym on idzie w górę tak widocznie i tak dobrze, że tylko patrzeć i dziwić się, to zostałoby jeszcze wiele znaków, z których o naszym stanie umysłowym dobrze sądzić trudno. Wielu jest u nas ludzi, którzy czytają? Wiele wychodzących książek, które by się naprawdę rozchodziły? Co lepsze, co rozumne i coś warte, to zalega stoły księgarskie przez całe lata i ginie w obojętności; nie w zapomnieniu, ale w zupełnej niewiadomości publiczności, która o książkach nie wie i wiedzieć nie chce. Gazeta, to jeszcze jedyny druk, jaki bywa czytany, a i ta nawet! W Warszawie samej, pomimo cenzury, wychodzi pism kilkadziesiąt, i wszystkie jakoś żyją; u nas w warunkach daleko lepszych, jest ich kilka tylko, a i te ledwo że wyżyć mogą. W tym stanie rzeczy handel księgarski, który iść i zysk jakiś przynosić musi, szuka naturalnie przedmiotów pokupnych; i charakterystycznym wcale znakiem czasu jest rozpoczęte na dość wielką skalę wydawnictwo tłumaczonych romansów francuskich. Czas tłumacza, nakład wydawcy i pieniądz nabywcy, traci się na głupstwa lub wszeteczeństwa takie, jak powieści Gaboriau[89], takie jak Salammbo lub Comtesse de Chalys. To co przed laty czterdziestu Musset[90] nazywał „Literaturą strupieszałą i smrodliwą”, było czystym i szlachetnym w porównaniu do tych rzeczy, które skwapliwie na język polski przełożone, dość skwapliwie są czytane. Wydawca, który je do czytania ofiaruje, ma ciężki grzech na sumieniu, bo nie tylko zniża literaturę do roli finansowej spekulacji, nie tylko przyczynia się do zepsucia smaku, ale oswaja wyobraźnię z brudem, umysł z głupstwem, a zmysł moralny ze złem. Publiczność zaś, która tak ofiarowany towar przyjmuje, dowodzi, że ani pod estetycznym ani pod moralnym względem wiele od autorów i od dzieł nie żąda. Jest to symptomat zatrważający, zapowiadający upadek i literatury, i (gdyby miał potrwać) inteligencji czytających.

A przypuściwszy nawet, że pod tym względem obawiać się nie mamy czego, i że wszystko jest jak najlepiej, to wtedy jeszcze nasuwałaby się wątpliwość jedna i pytanie ze wszystkich najważniejsze, czy nasz poziom moralny i patriotyczny podniósł się w tym okresie czasu? Poziom moralny? Gdzie? W życiu prywatnym czy w publicznym? I w którym stanie, w której warstwie narodu? Kiedy się słyszy o częstych u nas w dawniejszych czasach rozwodach i zgorszeniach, kiedy starsi ludzie opowiadają, że przed rokiem 1846 nie było jarmarku w obwodowym mieście, któryby nie był teatrem szulerstw, pijatyk i różnego rodzaju równie nieobyczajnych jak nieestetycznych hulanek, że miasta większe były teatrem szalonych gier, bardzo częstych pojedynków, i zalotności przechodzącej te granice, w których ona jeszcze niewinną udawać może, myśli się, że przecie teraz lepiej: że tego wszystkiego jest mniej lub bardzo mało, żeśmy i w moralności i w cywilizacji postąpili. Ale na to uczucie pociechy czy chluby jest gorzkie lekarstwo. Pijaństwa, zawadiactwa, mniej zapewne, może i szulerstwa mniej, choć niektórzy twierdzą, że jest i kwitnie; ale nieuczciwości pieniężnych, ale oszustw więcej podobno niż dawniej. Sprzeniewierzali się ludzie w stanowiskach poważnych, otoczeni takim szacunkiem i zaufaniem powszechnym, że każdy ręczyłby był głową za ich uczciwość; młokosy podpisywali fałszywe weksle, a jeszcze usprawiedliwiani bywali tym, że złe nie bardzo wielkie, bo tylko podpis ojca lub matki sfałszowali! A z dwojga wolimy już chyba to, co mniej podłe, wolimy tego, kto z namiętności gra lub żyje w rozpuście, kto z grubiaństwa upija się i robi burdy, od tego, kto z zimną krwią oszukuje i kradnie. Nie tak huczna i nie tak widoczna, i nie tak szczęściem rozpowszechniona, niemoralność dzisiejsza jest brzydsza, jest nikczemniejszej natury. Dodajmy do tego, że w młodszych pokoleniach najlepsi mają wprawdzie przymiot wielki, uczucie obowiązku i chęć do pracy, ale zapału i pragnień mało; że średni mają skłonność do tej wygodnej legalnej policyjnej moralności, której ideałem jest zgoda z kodeksem karnym i z opinią, kariera i pozycja, a która jest tylko wyrozumowanym egoizmem, bez przywiązania do zasad, bez popędu do cnoty, bez myśli o czymkolwiek prócz siebie – a nie będziemy mogli naszym usposobieniem moralnym bardzo się cieszyć i chlubić. Cóż dopiero, jak wspomnieć o tych nieszczęsnych z różnych stron kraju oszustach polskich zagranicą! Od tego mniej jeszcze winnego, który przyciśnięty biedą, sztuki swoje farbuje ofiarą i cierpieniem za ojczyznę, aż do panicza z szumnym tytułem i nazwiskiem, który włócząc się z miejsca na miejsce zostawia wszędzie za sobą niepopłacone rachunki, długi karciane, i opinię spadającą na Polaków w ogólności! O tych ludziach, którzy sami bez czoła winni są temu, że inni swoje nieraz spuszczać muszą? Zliczywszy to wszystko, a jeszcze i naszą wyrozumiałość, nasza zastarzałą a nie litościwą bezkarność, bać się przychodzi doprawdy, czy nie wyciera się u nas i nie ginie ta rzecz pierwsza i ostatnia, która strzeże osobistego i wspólnego honoru, wstyd. Astrea[91] dawno odleciała do nieba, ale on został na ziemi jako stróż ostatni: smutny anioł, który na złe zrezygnowany wstrzymuje i ratuje od tego już tylko co najgorsze, co ostatnie, od podłości i hańby. Dopóki ten został, jeszcze jest cześć, a do niej wszystko co stracone może zwolna powrócić i przyróść. Ale niechże pamiętają i ci, co brudy robią, i ci, co brudom lub ludziom brudnym pobłażają, że jak sprawiedliwość, tak i wstyd „ultimus coelestium” może nas porzucić – a ten już z naszej własnej winy!

Moralność i godność w życiu publicznym? Te przeniewierstwa, o których wspomnieliśmy wyżej, jako popełnione przez ludzi przyodzianych charakterem publicznym (a taki charakter nosi na sobie czy bankier, czy adwokat, czy dyrektor jakiej spółki), wykraczają już z zakresu ściśle prywatnych stosunków. O wielkich grzechach, o przekupstwach w urzędach czy sądach na przykład, dzięki Bogu nie słychać. Ale tendencyjne kłamstwa i potwarze niektórych dzienników nie świadczą dobrze o naszej moralności w rzeczach publicznych. Czy może nikt temu nie winien, nikt za to nie odpowiada, co one piszą i jak? Owszem, winni i odpowiadają ci wszyscy, którzy je czytają i ich słuchają, a nie zmuszą ich choć mogą, żeby były inne.

Nasz patriotyzm wreszcie? Oszczerca i bluźnierca kto o nim wątpi? Być może: nie wątpimy też, że jest wiele dobrego pod tym względem uczucia, i że nawet jest i dobra wola. Ale dostateczne może w teorii, w praktyce to uczucie i ta wola, jakie my mamy, nie wystarczają. Uczucie przestaje na tym, co jemu samemu czuć i poznać daje, że ono jest, na rozczuleniu, na wzruszeniu: i rade, że jest, mniema, że spełniło swoje zadanie. Wola poprzestaje na pragnieniu, na teorii, ale do starania, do praktyki, rzadko się podnosi. Może nieprawda? Powiedz młodzieńcze tak dumnie zaufany w swoje uczucie i w swoją wolę, bo ci serce bije, kiedy czytasz Wallenroda lub Dziady, czy masz tę dobrą wolę wyższą, która się nazywa staraniem, kiedy lekcje opuszczasz i nie uczysz się póki czas? Albo ten starszy, już pan swojej woli, który mówi sobie, że młodości przecie użyć trzeba, na czynne życie czasu dosyć, i między porą tańców, a porą polowań, między przejażdżką zagranicę, a przejażdżkami po kraju, łudząc się czasem, że się czymś zajmuje, nic nie nabywa, nic się nie kształci, zapomina co wiedział, jeżeli się niepotrzebnych i złych rzeczy nie uczy? A gospodarz wiejski, nawet ten przez siebie i drugich uważany za najlepszego człowieka, jeżeli jest nieporządny albo rozrzutny, jeżeli w skutku tego zmuszony sprzedać ziemię, na której osiada żyd albo Niemiec, czy ma dość dobrej woli i dość patriotyzmu? A ty radco powiatowy, który się zaniedbujesz i czynności te lekceważysz, jako za małe lub wyśmiewasz jako nudne? A ty wyborco, który do Sejmu posyłasz ludzi niezdatnych albo i szkodliwych, sam nie wiesz dlaczego, boś się dał przegadać, bo drudzy zrobili tak samo, bo stosunki sąsiedzkie lub przyjacielskie przeważyły inne względy i zagłuszyły instynkt rozsądku i sumienia? Nie skończyłoby się nigdy, gdyby się liczyć chciało wszystkie nasze codziennie popełniane grzechy uczynkowe i opu­szczenia, tak powszechne, że na nie już nie zważamy nawet i za złe ich sobie nie mamy. Narzekamy, że wódką i lichwą żydzi psują i wywłaszczają chłopów, ale żydów na karczmach trzymamy; narzekamy, że Rosja i Prusy nie dają nam już mówić po polsku, ale sami mówimy po francusku. Gdyby zaś tego wszystkiego nie było, to mielibyśmy dopiero ubytek złego, dopiero zero na termometrze patriotycznej dobrej woli. A gdzież plus? Gdzie dodatnia czynna zasługa i cnota? A dopieroż ten patriotyzm głośny i deklamacyjny, który wiele mówi i wiele podchlebia, z wielkiej niby miłości ojczyzny admiruje wszystko, żeby sam był admirowanym, z małych ludzi robi wielkich, żeby sam większym się wydał, i tumani sądy ludzkie, rzuca piaskiem w oczy, bo wie, że niezaćmione oczy widziałyby go w jego rzeczywistej a opłakanej małości? Ten patriotyzm bez wartości i zasługi, bez rzetelności i prawdy, który wszystkich uczy widzieć rzeczy fałszywe, żeby sam dobrze widzianym nie był, który frazesem wojuje, bo frazes wypłaca się oklaskiem, a nawet pieniądzem, który tak kocha ojczyznę, że aż Boga znać nie chce, bo Bóg jest pierwszym przed ojczyzną i nad nią, i z miłości Polski niby, szkalując i podkopując wiarę i Kościół, robi przez głupstwo swoje tyle złego, jak żeby był przez Prusy i Rosję umyślnie na to najętym? Ten, który czując w gruncie jak mało myśleć i czynić umie, in seines Nichts durchbohrendem Gefühle szkaluje lepszych od siebie i mści się za to, że sam dobrym, rozumnym i skutecznym nie jest – o ten! tak mało ma prawdziwej dobrej woli, że się chyba ostatni ze wszystkich podniesie i uszlachetni.

Nie, narzekać umiemy, rozczulać się lubimy, ale starać się, nawet lepsi, jeszcze nie umiemy. Nasz duch patriotyczny przez te lata się nie podniósł.

Czy nie podupadł? Są, którzy się tego boją, i mówią, że ideał ojczyzny zaciera się pomału i rozpłynąć się może jak mgła; że zapału, wiary w przyszłość coraz mniej, a nadziei nie ma wcale. Że niedawno jeszcze, kiedy młody człowiek marzył o przyszłości i układał w wyobraźni idealny obraz swego życia, u każdego koroną, szczytem tych marzeń, najpiękniejszą, ale konieczną w tym życiu chwilą, poza którą już pragnienia dalej nie sięgały, była niepodległość: on sam albo ginął w ostatniej zwycięskiej bitwie, albo po zwycięstwie używał tego szczęścia, którego wyobrazić sobie nie mógł, ale bez którego także nie wyobrażał sobie życia. Dziś ma to być inaczej: mają być jakieś początki rezygnacji, osłabienia nadziei i pragnień, których ostatnim słowem musiałby być kiedyś w przyszłości koniec polskiej myśli i tradycji. Czy tak jest? Nie widzimy i nie sądzimy. Prawda, że mniej jest może niż dawniej u młodych zapału i marzeń. Dziwić się nie można, pokolenie, które myśleć zaczęło po roku 1863 i od dzieciństwa patrzy na tępienie resztek polskiego życia i żywiołu, który nawet bronić się nie może, trudno, żeby było bardzo do nadziei skore i pochopne. A jeżeli spisek i zbrojne powstanie nie jest w ich pojęciu jedyną formą patriotycznego działania i obowiązku, jeżeli marzą mniej, sądzą chłodniej, a uczą się więcej i lepiej do różnych życia zawodów sposobią, jeżeli robią to w myśli i zamiarze czynnej patriotycznej służby, to nie ma za co rzucać na nich kamieniem. Owszem, naszym lotnym i bujnym fantazjom, naszym temperamentom nerwowym, naszym rozumom niestałym i łatwowiernym, trochę rozwagi, trochę praktycznego zmysłu, trochę ciężaru i konsystencji szkody by nie przyniosło. A o grunt tych serc, o kierunek ich woli, obawiać się dotąd przynajmniej nie ma przyczyny. Chyba w jednym tylko razie. Jest jeden nieprzyjaciel chytrzejszy od wszystkich, jedna choroba zabójcza jak żadna, która gdyby broń Boże stała się zaraźliwą, mogłaby nas wymieść co do nogi, dobić Polskę zabijając jej ducha. Tą ospą, tym trądem, który na ducha pada i tak go zmienia, tak go szpeci, że jego pierwotnych przyrodzonych rysów poznać nie można, jest pozytywizm, który zjawił się w filozofii jak na komendę w tym samym czasie, kiedy w naukach przyrodzonych zjawiła się teoria eksterminacji organizmów słabszych przez silniejsze, a w polityce teoria i praktyka wielkich aglomeracji, wielkich asymilacji, wielkich pochłonień i połykań, i ta sama z królestwa zwierząt przeniesiona maksyma: śmierć słabym, śmierć i pożarcie przez mocnych, siła przed prawem!

Wszystko się to trzyma; a kto w swoich wyobrażeniach filozoficznych przypuszcza, że w świecie naszym nie ma nic prócz materii i siły, kto śmierć człowieka uważa za śmierć zupełną, po której nic nie zostaje tylko zwłoki, które się rozłożyć muszą, słowem kto bądź przeczy, bądź tylko nie przyznaje duszy nieśmiertelnej i osobistej w człowieku, ten w konsekwencji musi prędzej czy później dojść do tego, że straci wiarę w przyszłość narodu i zgodzi się na jego śmierć. Cóż go bowiem dotąd od śmierci broni? Nic tylko dusza. A jeżeli tej nie ma, jeżeli to prawda, że w świecie jest tylko materia i tylko siła, więc cóż nam zostanie? Ogromem materii i prężnością siły Rosja i Prusy większe są od nas o tyle, że nas zgnieść, zmiażdżyć i strawić koniecznie muszą; nie ma się co opierać, nie ma się co skarżyć, byłoby to to samo, co żalić się na prawo ciążenia ciał do środka ziemi, co protestować przeciw dwa a dwa jest cztery: niedorzeczność, szaleństwo, nie ma nic do roboty tylko upokorzyć się przed faktem dokonanym, zgodzić się i dać się pochłonąć! Materialista Trembecki[92], którego instynkt narodu nie darmo uznał odstępcą, dawno już, bo zaraz po rozbiorze odkrył tę logiczną prawdę i winszował sobie i nam, że pierwiastki z naszego rozłożonego organizmu pójdą innym na posiłki i w nich odżyją, przemienione, przerobione na co innego. On był logicznym. Nasi nowocześni pozytywiści, którzy w Boga i w duszę nie wierzą, a chcą wierzyć w Polskę i jej przyszłość, są może od niego lepsi, ale mniej ze sobą zgodni. W ich nielogiczności odzywają się resztki sumienia, resztki tej przez nich zaprzeczonej duszy, i zadają gwałt ich rozumowaniom i teoriom, ale logiki w nich nie ma. Darmo, jedno albo drugie, bo trzeciego nie ma: albo Bóg, Jego sprawiedliwość i miłosierdzie, dusza osobista, nieśmiertelna bezwzględnie w człowieku i dusza względnie na tym świecie nieśmiertelna w narodzie, a wtedy można wierzyć w Polskę, ją kochać, dla niej żyć, dla niej umierać – albo jeżeli tego wszystkiego nie ma, to organizm polityczny raz rozłożony musi „pójść obcym ciałom na posiłki”, wskrzesić go nie można, galwanizować miłościami, poświęceniami i tym podobnymi mrzonkami nie warto.

Że w tych latach właśnie, w tych czasach podupadłej po ostatnich klęskach odwagi i nadziei, ta filozofia przyszła i między nami szerzyć się zaczęła, to dopust Boży jeden z najcięższych i pokusa z szatańskich najgorsza. Dopust wytrzymać, pokusę odeprzeć i zwyciężyć trzeba koniecznie, albo skończyć. A ta zaraza szerzy się niestety i nie tu w Galicji tylko, ale i w Warszawie, i gdzieindziej podobno. Dotychczas, cokolwiek robiliśmy niemądrego lub złego, mieliśmy prawo z czystym sumieniem i podniesionym czołem mówić z poetą: „wspomnij, cośmy cierpieli pod chłostą tych mocarzy, a duchaśmy nie dali”[93]. Dziś, gdyby ta pokusa spodlić, gdyby ta szatańska nauka opętać nas miała, dalibyśmy go sami dobrowolnie, i nie mielibyśmy prawa, nie mielibyśmy już nawet chęci prosić: „abyśmy już nie byli z ksiąg żywota wyjęci”.

Obok tego niebezpieczeństwa, które dziś jeszcze strasznym nie jest, ale się takim stanie, jeżeli nas łaska Boża i miłość ojczyzny nie opamiętają, widzimy dla naszego patriotycznego ducha inne, w powszechnym w całej Europie osłabieniu patriotyzmów takim, że czasem zdaje się, jakżeby w żądzach używania i społecznych nienawiściach ginęło samo pojęcie ojczyzny. Dawniej rewolucjonista miał ojczyznę, znał ją i kochał, źle może, bezrozumnie, ale szczerze. Konwencja myślała o Francji[94]; nasze emigracyjne towarzystwa demokratyczne myślały o Polsce. Dziś, kiedy we Francji rewolucja podniosła wojnę domową wobec patrzących, tryumfujących i urągających Prusaków, dziś trzeba przypuszczać, że ona pojęcie ojczyzny i jej miłość zatraciła i trzeba wierzyć, że Krasiński dobrze przewidywał, kiedy Pankracemu mówić kazał, że „ojczyzna to stary przesąd, i słowo, które trąci przeszłością”. Czy u nas nie ma tak zwanych demokratów na wzór francuskich bohaterów komuny? Daj Boże, żeby ich nie było, ale jeżeli są, to ich teorie i ich propagandy mogłyby w swoim czasie dla naszej idei i naszej miłości ojczyzny okazać się tak zgubnymi, jak były tamte dla Francji.

Mamyż mówić o naszym duchu i stanie religijnym? Kto by nas widział w chwili jakich uroczystych kościelnych obrzędów, jak wylęgamy tłumnie na ulice chodząc procesjami, może by się bardzo z nas zbudował, a u prostego ludu jest niezawodnie prosta i budująca pobożność; czy tak świadoma siebie, tak głęboko pojęta i tak gotowa na wszystko, jak na Podlasiu lub w Wielkopolsce? Zapewne nie, ale jest przecież. Wiemy także, że między młodym duchowieństwem (w niektórych diecezjach przynajmniej) jest i rozumu, i nauki, i prawdziwego powołania, i gorliwości, i przykładnego życia, więcej niż bywało, a u wielu świeckich instynktem dochowywana katolicka tradycja, nabiera stałości i pewności wyrozumowanej, świadomej siebie zasady. Ale nie mówiąc o jawnych i czynnych nieprzyjaciołach, którzy bądź przez polityczne, bądź przez filozoficzne doktryny nienawidzą Kościoła i w nienawiść podać go usiłują, jest u katolików samych tyle jeszcze strachu, żeby się katolikiem nie wydać i na zarzut „ultramontanizmu” nie wystawić, tyle uprzejmości dla zdań przeciwnych i tyle wobec nich pokory, tyle wyższości nad zastarzałe przesądy i zaniedbania w zachowywaniu kościelnych przepisów, słowem tyle obojętności, przekonań i odwagi tak mało, że za dobry stanu tego żadną miarą uważać nie można.

Każda z napomkniętych tu naszych stron słabych, opisana w swoich powodach i skutkach, dostarczyłaby wątku na osobne, obszerne i smutne studium, a wiele innych pominęło się zupełnie. A ta bierność i bezwładność, która sprawia, że ludzie jednych przekonań w pewnych tylko chwilach czują potrzebę porozumienia i styczności, a zresztą chodzą zawsze luzem, każdy osobno, rozsypani jak piasek, którego ziarnka nie trzymają się siebie? A dobra szlacheckie i grunta włościańskie przechodzące w obce ręce? A ten brak zdolności okazujący się w każdej potrzebie, przy obsadzeniu każdej posady, gdzie nie najlepszego wybierać, ale na najmniej złym zawsze przestawać mamy? A stanowisko polskich ministrów w Wiedniu tak mało znaczące i silne, że nawet ukrzywdzeniem naszych instytucji, nawet bezprawnym wtrącaniem się władz centralnych w nasze sprawy przeszkodzić oni nie mogą? A ta nieprzełamana skłonność do politycznej komedii, która każe nam na przykład do przyszłych sejmowych wyborów mianować komitet przez głosowanie powszechne? I to gdzie jeszcze! – We Lwowie, na Rusi, gdzie głosowanie powszechne, gdyby ludność do niego należeć chciała, wypadłoby na wsiach tak, jakby zechcieli świętojurcy, w miastach jakby zechcieli żydzi? I gdzie te wybory z dołu muszą albo być demokratyczną komedią, odegraną na korzyść kilku agitatorów, albo wypaść źle i skład przyszłego Sejmu oddać na łaskę wpływów bardzo niepewnych? A powiatowe wielkości i powiatowe solidarności? A podejrzenia i niechęci między wschodnią a zachodnią częścią kraju, jednostronne tylko jak twierdzi każda z nich, czy obustronne? A coraz otwartsza, coraz bezczelniejsza rosyjska i schizmatycka propaganda świętojurców, na którą prawowierność biskupów poradzić nie może, a rząd, nie wiedzieć istotnie dlaczego nie radzi? Wszystko to dowody, że nam przez ten czas wiele sił nie przybyło, i że jeżeli w położeniu łatwym wegetujemy jakoś, bo nas nikt nie depcze i nie kosi, to położeniu trudnemu Bóg wie jakbyśmy podołać umieli i mogli.

A jeżeli źle się dzieje w tej części Polski, której się dzieje najlepiej, to cóż mówić o innych? Na Litwie i Rusi ubyło sił polskich tyle, a rosyjskich tyle przybyło, że kto tam żyje, utrzymuje polski dom i polską rodzinę, polską służbę, i ziemię w polskim ręku, ten zrobił wszystko co mógł, spełnił cały swój obowiązek w zakresie, jaki mu pozostał. W Królestwie, najmniej może ze wszystkiego balibyśmy się, dziwnie powiedzieć, rosyjskiego języka w szkołach i urzędach. Mieliśmy tu niemiecki przez lat dziewięćdziesiąt, i wiemy z doświadczenia, że język wprawdzie się tym sposobem bardzo psuje i szpeci, ale nie ginie. Czy może pokrewieństwo naszego języka z rosyjskim stanowić ma niebezpieczeństwo większe, większą możliwość asymilacji? Nie sądzimy. Język bardziej wyrobiony może się od mniej wyrobionego popsuć, ale się na niego nie przerobi. Straszniejsza jest ta systematyczna dezorganizacja wszystkiego: administracji przez wcielenie „nadwiślańskiego kraju” do cesarstwa i obsadzenie urzędów Rosjanami, sprawiedliwości i wszystkich stosunków prawnych przez zmianę kodeksu, wychowania przez urządzenie szkół i przez utrudniony do nich przystęp, a w nich postęp dla Polaków, Kościoła przez opróżnione stolice biskupie i tak utrudnione stanowisko tych biskupów którzy są, wreszcie społeczeństwa samego przez umyślne zubożenie, wyrzucenie na bruk tysiąca rodzin, przez odjętą im możność starannego wychowania dzieci, przez szczepiony usilnie antagonizm między wsią i dworem, przez wszystkie te środki eksterminacji wprowadzane systematycznie, jeden po drugim, a co jeden to gorszy, co jeden to głębiej sięgający we wszystkie stosunki i wstrząsający wszystkimi podstawami bytu.

Jednak jest tam żywotność taka, że wszystkie te środki do zupełnego rezultatu nie doprowadziły, i da Bóg, że nie doprowadzą. Kwestii włościańskiej, po której rząd obiecywał sobie tak wiele, nie ma w Królestwie podobno wcale; majątki pomimo wszystkich ciężarów i trudności nie upadają, owszem idą w górę, tak przynajmniej mówią naoczni świadkowie, i tak dowodziła ostatnia wystawa rolnicza w Warszawie. Uniwersytet Warszawski i szkoły średnie pełne są młodzieży, która uczy się podobno naprawdę, i choć w rosyjskim języku, z polską myślą: to co pisać i drukować można, to ludzie czytają bardzo. Słowem, nieszczęśliwe Królestwo tak wyniszczone, tak ze wszystkiego odarte, tak gwałtem przerabiane na „kraj nadwiślański” i tak przemocą zduszone, własnego i utrwalonego życia ma i rozwija więcej daleko od szczęśliwej Galicji, której w życiu politycznym mało co, a w umysłowym i ekonomicznym nic nie przeszkadza.

Jednak są i tam niebezpieczeństwa, a nie mówiąc o tym największym, jakim są skutki dzisiejszego stanu rzeczy, gdyby on długo potrwał, są i wewnętrzne. I zaraz jedno w Warszawie samej. Że ona rośnie, że z każdym rokiem bardziej staje się wielkim miastem, to widoczne i to bardzo szczęśliwe. Wzrost ten zawdzięczamy w wielkiej mierze nagromadzeniu interesów handlowych, przedsiębiorstw wszelkiego rodzaju i znacznych bardzo kapitałów. Ale rozumiejąc i uznając zupełnie wszystkie korzyści, jakie stąd na miasto i na kraj spadają, nie możemy przecież nie widzieć złych skutków, które prawdopodobnie nie wynikną, ale wyniknąć by mogły. Miasta takie bardzo handlowe, wyrabiają sobie zazwyczaj życie własne, wielu krajom potrzebne, ale od swojego mniej zależne i z nim mniej złączone, a przez to nabierają jakiegoś kosmopolitycznego charakteru i ducha. Śmiesznie to może obawiać się go dla Warszawy, kiedy wszyscy wiemy, że ona, i to we wszystkich rzec można warstwach swojej ludności, jest tak na wskroś polską, najbardziej może z całej Polski patriotyczna. Jednak w miarę mnożących się interesów i kapitałów, wzrasta i znaczenie tych, którzy interesy robią, a kapitałami obracają, i w Warszawie znaczenie ich już dziś jest bardzo wielkie. Ci zaś nie wszyscy są Polakami. Jeżeli ich wpływ będzie rósł dalej w tym stosunku, jak urósł od ostatnich lat dziesięciu, jeżeli z naszej strony będziemy mu się chętnie poddawali, czy wtedy nie moglibyśmy się obawiać takiego napływu obcych żywiołów i sił, że w końcu już byśmy go w tamach trzymać nie zdołali i ulegli zalewowi niezupełnemu zapewne, ale zawsze niebezpiecznemu? Czy w takim razie Warszawa nie straciłaby nieco z tego polskiego charakteru i ducha, którym dotąd świeci i innym przyświeca?

To jedno niebezpieczeństwo, i może najmniejsze ze wszystkich. Drugim jest filozoficzny pozytywizm prowadzący koniecznie do politycznej rezygnacji i abdykacji, o którym mówiliśmy wyżej, a który i tam podobno grasuje. Dalszym znowu jest powolne i stopniowe oswojenie się z panującym żywiołem rosyjskim. Pozbawieni sposobu do życia u siebie, Polacy licznie bardzo szukają go w Rosji. Zdolniejsi podobno, lepiej wykształceni i uczciwsi, rzetelniejsi od krajowców, znajdują łatwo posady wysokie i znaczące jako adwokaci, urzędnicy, inżynierowie itd. Żyjąc w Rosji, mając tam zawód, oswajają się z nią, żenią się z prawosławnymi, zakładają rodziny już prawosławne, w końcu przywiązują się do Rosji i są ogniskami propagandy nie polskiej między Rosjanami, ale rosyjskiej między nami, pionierami asymilacji i fuzji. Wpływ ich na pozostałe w kraju rodziny, na społeczeństwo w ogólności, mógłby z czasom być bardzo złym.

Że Wielkopolska ma nad nami wszystkimi wyższość ogromną w wyrobionym świadomym siebie patriotyzmie ludu wiejskiego, że w tej chwili właśnie daje dowody stałości i wierności wspaniałej, to tak wiadome, jak i to, że głównym jej nieszczęściem i niebezpieczeństwem jest napływ Niemców i utrata fizycznego posiadania ziemi; a siła moralna choćby największa osłabnie, jeżeli jej materialnej podstawy zabraknie. Jednak to co oni robią, od pierwszej chwili prześladowania Kościoła, aż do najnowszego prześladowania języka, jest najpiękniejszą bez kwestii polską robotą tych lat ostatnich. Trudno, patrząc na to, co się dotąd dzieje, nie mieć nadziei i wiary, że tak samo pójdzie dalej; że choć ludzie świeccy nie stoją może na tej wysokości co duchowni, albo szlachta na tej co lud wiejski, przecież wytrzymają do ostatka i w końcu zwyciężą; że jak niegdyś pierwsi chrzest przyjęli, tak teraz tym powtórnym chrztem czy bierzmowaniem prześladowania i przykładem swoim, odrodzą ducha katolickiego, a utwierdzą polskiego w nas wszystkich. A przecież nie ma walki na świecie, w której zwycięstwo byłoby pewnym, nie ma jej bez niespokojności i obawy. Tu obawa jest dwojaka. Jedna, że lud pozbawiony stopniowo księży prawdziwych, a potrzebujący nabożeństw i sakramentów, pomału, gdyby to trwać miało, przyzwyczai się do księży rządowych, lub doprowadzony do rozpaczy dopuści się tu i ówdzie jakiego gwałtu (może i umyślnie wywołanego), a przez to narazi się na represję tak srogą, że w końcu znużony i złamany ulegnie.

Drugą obawą przejąć musi każdego myślącego to postępowanie dziwne niektórych dzienników i ludzi, którzy chcąc walczyć z rządem pruskim na polu narodowym, gotowi są przyjąć spokojnie to, co on robi na polu religijnym, i protestując ile mogą przeciw gwałtom dokonanym na języku na przykład, protestują półgębkiem tylko, lub wcale, przeciw gwałtom zadawanym wierze, sumieniom i Kościołowi. Nie z katolickiego ale już tylko z politycznego stanowiska nie może być mniej zręcznego i szczęśliwego sposobu działania. Jest to to samo, co w wojnie odpychać sprzymierzeńców i rzucać najlepszą broń o ziemię; co broniąc oblężonej twierdzy zagwoździć swoje własne działa i to te jeszcze, które niosą najdalej. Żyd lub protestant byle miał źdźbło politycznego rozumu i trochę polskiego uczucia, wiedziałby, że dziś nigdzie w Polsce, a najmniej w Wielkiej, nie można odstępować katolickiej chorągwi, ani się jej wypierać, ani jej służyć nieszczerze, bo tam jest ten środek, to jądro jedynej wielkiej armii, która nieprzyjaciela może pokonać; że od niej się oddzielać i na własną rękę prowadzić forpocztowe utarczki, to znaczy dobrowolnie siły rozpraszać i łudzić siebie samych pozorem wojny, którego nieprzyjaciel się nie ulęknie; to znaczy robić tak, jak dowódcy, którzy chcąc koniecznie na siebie zwrócić uwagę i sobie zrobić sławę, rzucają się na nieprzyjaciela ze swoim korpusem w złym czasie i w złym miejscu, a przez to udaremniają plan walnej bitwy, która bez tej samolubnej i ciasnej zuchwałości mogła być wygraną. Żyd i protestant, byle z rozumem i z polskim sercem, wiedziałby to dobrze i tak by postępował; nie wiedzą tylko i postępować tak nie chcą nasze polityczne i patriotyczne marodery.

A więc pod rządem rosyjskim wszystko zburzone i z ziemią zrównane, pod pruskim wszystko podkopane, podminowane, przygotowane do wysadzenia w powietrze, pod austriackim życia, energii, politycznej zdolności i publicznego ducha niewiele, a niebezpieczeństw bez liku – oto nasz stan dzisiejszy. Po dziesięciu latach, oto suma naszych sił, oto warunki, w których walczyć musimy o życie lub śmierć z dwoma najpotężniejszymi mocarstwami w Europie – a musimy naprawdę, choćbyśmy nie chcieli, bo one nas w pokoju nie zostawią.

 

IV.

 

I co się z nami dalej stanie? Co teraz mamy robić? Ze wszystkich smutków naszego położenia najbardziej dręczący, jeżeli nie najgorszy jest ten, że sami sobie radzić i na swoje losy wpływać nie możemy, ale z założonymi rękami musimy stać i czekać tego, co nam wypadki przyniosą. I to nie my tylko, którzy swojego rządu i państwa nie mamy i swojej woli wykonywać nie możemy, ale i narody niepodległe, i państwa zorganizowane, i wielkie mocarstwa nawet, żyją w podobnej niepewności jutra. Cała różnica, że one mogą coś działać, a przynajmniej łudzić się, że działają, że odsuwają chwilę przewrotu. Ale czują wszystkie, że ten przewrót przyjść musi, że podkopana z dołu socjalizmem i rewolucją, a u góry pozbawiona już wszelkiego prawa narodów, Europa w tym stanie długo trwać nie może. Czy ten przewrót nieunikniony sprowadzony będzie wybuchem rewolucji, czy sam brak prawa narodów i równowagi między nimi zmusi je do wojny powszechnej, czy jedno z drugim się połączy i jedno za drugim pójdzie, tego nikt nie przewiduje: ale każdy czuje, że musi przyjść coś, co położy koniec dzisiejszemu porządkowi rzeczy, a rozpocznie nowy. „Już się ma pod koniec starożytnemu światu, wszystko co w nim żyło, psuje się, rozprzęga i szaleje”[95]. Tylko przy schyłku epoki rzymskiej byli barbarzyńcy, którzy nową mogli rozpocząć, dziś w Europie nie ma ludów nieznanych i świeżych, nie ma ich na całej kuli ziemskiej. A więc i na to wyjście, na ten sposób odmłodzenia naszego zgrzybiałego świata liczyć nie można. Czy może, jak chcą niektórzy, wystarczą na to zadanie barbarzyńcy miejscowi, europejscy, jakieś na wielką skalę wszędzie komuny, które zmiotą wszystko co jest, a zmiótłszy nie będą wiedziały co dalej począć, i wtedy Kościół rozpocznie z nimi to, co zrobił już na wstępie wieków średnich z innymi, ucywilizuje, umoralni, i da Europie możność życia na nowo? Koniec taki byłby logicznym, przystawałby dobrze do początku. Nieboska komedia byłaby zupełna i sprawdzona co do słowa. Ale przewidzieć co to będzie, skąd przyjdzie, przeszkadzać temu lub na tych nieznanych wydarzeniach ciemnej przyszłości opierać swoje widoki i rachuby, nie może nikt; bo jeżeli są tacy, którzy wypadki te przygotowują, to nie na tych, którzy by nimi podług woli kierować mogli. Tyle wiemy, że stoimy przed jakąś zmianą – jaka ona będzie, „was uns die nächste Stunde schwarzverschleiert bringt[96], próżno i zgadywać.

A kto wie, czy w chwili, kiedy to piszemy, ta czarna zasłona nie zaczyna się rozdzierać, czy niebawem nie ukaże się to, co ona zakrywa, czy nie roztlił się już ten lont, który podpalić ma prochy i dzisiejszy stan rzeczy wysadzić w powietrze?

Dziesięć lat temu, kiedy wychodził pierwszy zeszyt „Przeglądu”, zatrząsł Europą grzmot rozlegający się z Sadowy i pchnął tę bryłę na nowe tory, zaiste nie proste. Co przyniosą jutro dzisiejsze wypadki na Wschodzie? Mogą przynieść przemianę jakąś większą od tamtej. Do przewidywań i kombinacji pole otwarte; a choć to robota najczęściej marna i w śmiech podana wypadkami wprost przeciwnymi tym, których się spodziewano, jednak przewidzieć się dadzą nie wypadki, ale pewne alternatywy, jednak są fakty, które przewidywań nie potrzebują, bo są; są wynikające z nich pewne konieczności i obowiązki położenia i postępowania, które nie dadzą się dokładnie oznaczyć, ale dadzą się w przybliżeniu wskazać.

Faktem takim jest zaraz bliski koniec Porty Ottomańskiej. Przypuszczam, że w tym roku jeszcze on nie nastąpi, że Turcy zwyciężą Słowian południowych, którym Rosja na razie nie będzie miała siły czy odwagi pomagać; że polityka angielska, choćby z austriacką nie połączona, zdoła jeszcze raz Turcją zgalwanizować, a jakieś dyplomatyczne konferencje jeszcze raz zatrą tynkiem spróchniały i walący się budynek – czy on dlatego długo postoi? Oczywiście nie. Dawno świat mówi do Turcji: „twoje mi śmiercią chore już oblicze”, a dziś na to oblicze chore wystąpiły wszystkie oznaki konania. Choćby sztucznymi środkami ostatnią chwilę odwlec zdołano, siły i życie nie wrócą. To jest fakt, a wobec niego jakie nasze położenie?

Takie, że działać nie możemy, a więc myśleć nie potrzebujemy? Zapewne, ale na błędy jest czas i miejsce zawsze; i w bezczynności zupełnej jeszcze je popełniać można. Furze siana wszystko jedno, czy komar na niej siądzie lub odleci, ale komar nie powinien siadać tam, gdzie może nogę uwięzić lub skrzydło opalić. Zatem jak my biedne, słabe komary, latać mamy koło tej wschodniej świecy, z której lada chwila buchnąć może pożar?

Wiemy dobrze, że jak za Rzeczypospolitej, za naszych wojen z Turkami, wielkim błędem naszej prawie niebyłej polityki zagranicznej było to, żeśmy Słowian południowych poznać, podnieść i użyć nie umieli, żeśmy nie robili tego, co robi Rosja; tak od rozbiorów znowu utrzymanie Turcji było jednym z kardynalnych punktów polityki polskiej, jedną z rzeczywistych jej potrzeb i podstaw. Rzeczy się zmieniły, dawny nieprzyjaciel stał się sprzymierzeńcem; uczciwość jego względem nas w czasie rozbiorów, których na wstyd chrześcijańskim (!) panom jeden po papieżu nie uznał, a za którą wdzięczność i poszanowanie winniśmy mu zawsze, a zwłaszcza wspólny nieprzyjaciel i niebezpieczeństwo z tej samej północnej strony sprawiły, żeśmy byli szczerze przyjaciółmi Turków; przekonanie zaś, że kwestia wschodnia musi doprowadzić do koalicji europejskiej przeciw Rosji, kierowało naszymi uczuciami i postępkami, i słuszność niezaprzeczoną mieli ci, którzy w roku 1854 po stronie Turków[97] stali i sprawy ich polskimi legionami bronili. I dziś jeszcze słuszność byłaby ta sama, gdyby była ta sama możliwość wojny wszystkich przeciw Rosji o Turcję. Ale kiedy to bez Francji możliwym nie jest, kiedy my ani Turcji dopomóc, ani sprawy swojej do wschodniej przywiązać nie możemy, to wszelkie występowanie, wszelkie odzywanie się za Turcją byłoby i niepotrzebnym i szkodliwym, byłoby tą pomocą komara zarozumiałą a śmieszną, której wóz nie potrzebuje, ale która mogłaby mieć złe skutki dla komara. Mówimy to z tego powodu, że słychać jakoby tonąca Turcja chwytała się brzytwy i w uciskach swoich szukać chciała ratunku nawet w formacji polskich legionów. Jeżeli tak jest, znalazłaby zapewne ludzi pozbawionych gruntu pod nogami, którzy zaciągnęliby się w jej służbę nie mając nic innego do roboty, i znalazłaby zawsze między nami takich, którzy przyjmą każdy stopień oficerski, choćby najmniej rzeczywisty, najbardziej iluzyjny. Otóż o tym przestrzec chcemy, że co przed laty dwudziestu miało polityczną myśl, a mogło mieć i polityczny skutek, to dziś znaczenia nie miałoby żadnego, i żadnego dla naszej sprawy pożytku. Ówczesna wojna rozpoczęta nad Dunajem o Turcję mogła była i powinna była skończyć się gdzie indziej i o co innego, ówczesne legiony mogły sobie robić nadzieję, że powiedzą im w końcu „marsz, marsz do ziemi polskiej” – dziś, jeżeli nawet wybuchnie wojna powszechna, to tego charakteru ona nie przybierze, a wszelkie formacje polskie w Turcji byłyby tylko iluzją pomocy dla Turków, iluzją legionów dla Polaków.

A więc cóż? Jeżeli Turcja żyć nie może albo i nie powinna, więc cóż mamy robić? Przejść życzeniami i sympatiami przynajmniej na stronę Słowian? Można by, gdyby oni byli sami. Ale wiedząc, kto ich pcha i prowadzi, kto z ich wygranej obiecuje sobie zwycięstwo i zdobycz, przystać do nich trudno, choćby najbierniejszą tylko sympatią. Źle im życzyć? Nie godzi się, bo i chrześcijanie, i uciśnieni, i Słowianie wreszcie. Pragnąć ich klęski byłoby niegodnie, przeszkadzać im w czymkolwiek, a choćby tylko przeciw nim się odzywać, byłoby niepolitycznie, bo byłby to zaród nienawiści między nami, a całym tym światem słowiańskim, który może przychodzi do życia; w każdym razie nowy powód do nieporozumień między nami, a wszystkimi Słowianami w Austrii. Ale jak nic przeciwko nim, tak też i nic za nimi także. Cokolwiek osobiście kto myśleć i czegokolwiek pragnąć może, zbiorowo powinniśmy zachować neutralność jak najściślejszą i jak najostrożniejszą. Na losy Turcji i Słowiańszczyzny my wpłynąć nie możemy; to nas uwalnia od jawnego występowania i oświadczania się, to sprawia, że z czystym sumieniem możemy po żadnej stronie nie stawać. A pamiętajmy o tym, że politykę polską i jej widoki oparliśmy o Austrię, że dziś jak przed dziesięciu laty innego oparcia nie mamy, że nasza myśl, nasz głos, nasza siła, tylko dodane do jej sił coś znaczyć i do znaczenia dojść mogą. Gdybyśmy dziś wyrwali się i platonicznie po stronie Słowian stanęli, czy nie znaleźlibyśmy się czasem w sprzeczności z polityką austriacką? Czy byśmy od głównej linii naszego postępowania nie zboczyli? Bośniakom i Serbom niewiele byśmy pomogli; sobie moglibyśmy zaszkodzić wiele, przynajmniej w naszych stosunkach galicyjskich. Wszelkie oświadczenie się, wszelkie złamania neutralności mogłoby pomścić się na nas w Austrii, sympatie tureckie nieprzyjaźnią Słowian bardzo dla nas złą w chwili, kiedy zjawi się na nowo, a zjawić się musi, kwestia ugody z Czechami; sympatie słowiańskie nieprzyjaźnią Węgrów, która mogłaby zrobić nam tyle złego, ile ich dzisiejsza łaska nie robi nam dobrego. Komu rozum i zmysł polityczny nakazuje neutralność, a komu Bóg dał, że z czystym sumieniem, bez zdrady swoich obowiązków i utraty swego honoru, zachować ją może, ten niechże będzie neutralnym, i wdzięcznym, że nim być może.

Oto zdaniem naszym najlepsza i najprostsza dla nas droga postępowania wobec zawiłych wypadków na Wschodzie. Pomocy naszej nikt nie potrzebuje; życzliwości naszej Turkom dać nie możemy, bo prześladują. Chrześcijanom dalibyśmy ją z duszy serca, gdybyśmy mogli, gdyby byli sami: w tym stanie rzeczy nie tylko musimy być obojętnymi w postawie, ale możemy być obojętnymi w uczuciu. W zupełności, prawda, ta zimna krew utrzymać się nie da, owszem, burzy się i bardzo; ta obojętność uczucia przechodzi i w gniew i w oburzenie, i bez mała w nienawiść i wzgardę ostatnią, tylko te nie odnoszą się do Turków, ani do Słowian, ale do kogo innego.

Że Turcy barbarzyńcy i okrutni, to być może. Że Słowianie mają prawo wybić się na wolność i że zasługują na cześć, bo się za swoją ojczyznę biją, i dobrze, to pewna. Ale jak pomyśleć, że o ich trochę krwi przelanej upomina się świat cały, że trzech cesarzy i trzech kanclerzy zjeżdża się i naradza, że ich zwierzchnikowi podają warunki, a prawie rozkazy, jak ma nimi rządzić; jak pomyśleć, że broni, pieniędzy, dowódców dostarcza im jedno z wielkich mocarstw otwarcie prawie, a inne patrzą na to przez szpary, jak pomyśleć wreszcie, że to ludy, które niewiele w historii świata znaczyły i swojej niewiele miały, pierwotne jeszcze, częścią dzikie, bez zasługi w Europie, bez wiekowych z nią stosunków, nawet bez tego najsłabszego tytułu do opieki, jakim są traktaty, i że za nich noty, groźby, konferencje, ultimata i interwencje, sypały się na Turcję jak grad, że o nich lada dzień zapalić się może wojna powszechna, i jak to porównać z sobą, z tym, co się u nas działo przed laty trzynastu, pali się serce i jątrzy nie zawiścią do nich – owszem, szczęść im Boże – ale jakimś do Europy uczuciem, które stopień jeszcze, a mogłoby chyba stać się nienawiścią. Co Turcy robili? Mordowali, palili, rabowali? A u nas co? Równali z ziemią sioła i osady? A u nas co? Wiele wsi, wiele zaścianków zburzonych i zagładzonych? Wiele tysięcy ludności wyrwanej z ziemi i przesiedlonej gdzieś na drugi koniec świata? Tego już Turcy nie robili. Ale Turcy prześladowali chrześcijan? Doprawdy? Śmiech z tej chrześcijańskiej gorliwości, z tej filantropii czy miłości bliźniego, śmiech i przekleństwo! Nie, Turcy nie prześladowali tak jak wy niby chrześcijanie, Turcy nie pędzili gwałtem do meczetów, nie ogłaszali za muzułmanów ludzi, którzy chrześcijanami być chcieli, nie trzymali bułgarskich czy bośniackich kobiet w śniegach i lodach, dopóki do meczetu nie wejdą i prorokowi nie oddadzą pokłonu, nie strzelali rotowym ogniem do tych, co w kościele zostać chcieli; Turcy nigdy tego nie robili, i po takich mordach i okrucieństwach Turcy nie kłamali, nie odprawiali nabożeństw dziękczynnych, nie sławili w miodowych słowach tryumfów swojej świętej cerkwi, nie bili sobie medalów na pamiątkę dobrowolnego nawrócenia chrześcijan na ich wiarę. Nie, Turcy nie byli ani tak okrutni, ani tak bezczelni! I kiedy różne mocarstwa europejskie w świętym uczuciu swojej chrześcijańskiej misji upominały się u nich o krzywdy Bułgarów czy Bośniaków, Turcy mieli prawo i powinni byli odpowiedzieć, że zmienią swoje postępowanie, jak chrześcijanie dadzą im przykład: jak cesarz rosyjski przywróci unię (choćby tylko na Podlasiu i w Chełmskiem), jak cesarz niemiecki pozwoli biskupom bierzmować i święcić księży, księżom chrzcić, spowiadać i msze odprawiać. I mogli jeszcze dodać, że oni mają wymówkę, bo i chrześcijanami nie są, i do sławnej europejskiej cywilizacji nie mają pretensji: gdyby więc byli więcej złego zrobili, to ich wina byłaby zawsze mniejszą, a zrobili mniej złego. Tymczasem na nich o krzywdy i okrucieństwa mniejsze powstali wszyscy; ręce nie oschłe jeszcze z krwi chrześcijańskiej, rozdzierały szaty ze zgrozy, pisały skargi i groźby, zbierały pieniądze, wysyłały broń, skubały szarpie dla nieszczęśliwych uciśnionych chrześcijan! Usta wykrzywione jeszcze ostatnim bluźnierczym kłamstwem o „dobrowolnym nawróceniu unitów”, bluźniły i kłamały dalej podnosząc wielki krzyk w obronie niby Chrystusa i chrześcijan – a świat cały słucha pokornie, i udaje, że wierzy. Ale kiedy robiono nie to samo, tylko sto razy więcej, nie z nieznanymi półdzikimi ludźmi, ale z tymi, o których Europa przecież wiedzieć by coś mogła, bo im jest coś winna i znała ich dość długo, to wtedy nic; jeden chciał niby coś robić, ale się uląkł i schował, inny „miał prawo mieszać się w te sprawy, ale nie miał obowiązku” – wszyscy umilkli, wszyscy pozwolili sobie dać policzek. Nie ma lepszej miary do zmierzenia niezmierzonej podłości Europy, jak postawa jej w sprawie polskiej przed laty trzynastu, a postawa jej i Rosji dziś w sprawie Słowian południowych. Rosja okrutna względem nas i nie mająca prawa powstawać na Turków, bo robiła więcej i gorzej niż oni, w tej sprawie ma i rozumu i godności więcej niż miała Europa w naszej. I nie byłoby dziwnym, gdyby najwięcej siły pokazał i zwycięstwo odniósł ten, kto ma tyle przynajmniej rozumu i charakteru, że wie, czego chce, a to, co chce i ma za dobre dla siebie, umie i przedsięwziąć.

To przypomnienie i idące za nim wrażenie, że „coraz podlej na tej ziemi było”, oto co w obojętnym prawie usposobieniu czuć się nam daje najwyraźniej i najsilniej.

Co zaś pokazuje się najjaśniej jako dobry sposób postępowania w danych okolicznościach? Dotychczas widocznym jest to tylko, że one jeszcze dane nie są i mogą się różnie obrócić. Na teraz, mówią nam, nie ma prawdopodobieństwa wojny powszechnej. Austria nie chce państwa słowiańskiego w sąsiedztwie Węgier, zatem chce utrzymania Turcji. Rosja chce jej zguby, ale czy że nie dość gotowa, czy że lęka się wielu nieprzyjaciół naraz, wojny dziś nie rozpocznie. Niemcy pośrednio tylko tą kwestią dotknięte, widząc, że Rosji sił i krajów nie przybywa, zachowują się spokojnie. Nie ma więc ani powodu, ani ochoty do wojny, ani nawet stron wojujących, Turcja da sobie radę z Serbami i utrzyma się jeszcze na czas jakiś; możemy spać spokojnie.

Może to i prawda, na czas jakiś, na kilka miesięcy, do przyszłej wiosny na przykład, ale czy prawda na długo? Ze wszystkich fikcji, jakimi styl dyplomatyczny łudzi gabinety i narody europejskie, najbardziej ułudną jest może fikcja zawarta w znanej formule status quo ante. Nie, nigdy po wypadkach nie wraca czysto i po prostu stan jaki był przed wypadkami, i sprawa południowej Słowiańszczyzny raz rozpoczęta, wniosła w stosunki europejskie zmianę, która rozwinąć się i dojrzeć musi, musi się skończyć albo tryumfem polityki rosyjskiej na Wschodzie, albo zupełną jej porażką. Jest to jak proces chemiczny, jak ferment przeobrażających się ciał, który zatrzymać się, zostać na miejscu, tym bardziej wrócić do dawnego naprawdę – nie może.

Na dziś mówią nam o zupełnym porozumieniu Rosji z Austrią. Porozumienie to może być tylko negacyjnym. Oparte na tym, że dziś jedna i druga nie chce wojny, a przeciwne naturze rzeczy, skoro jedna z nich dąży do tego, czego obawia się druga, rzeczywistym i trwałym ono być nie może. Pociągnie czas jakiś, objawi się może śmielszym występowaniem dążności centralistycznych w Galicji, ale zachować je nie zależy nawet od woli czy tych rządów, czy tych monarchów. Łączy ich dziś z sobą pragnienie pokoju, a może obawa, że wojna obróciłaby się na korzyść sąsiada, który dla obydwóch już dziś jest za mocny. Ale niech Serbia odniesie znaczniejsze korzyści w wojnie przeciw Turkom, zaraz przeciwny interes nakaże obu państwom przeciwne postępowanie; niech Niemcy zaniepokojone porozumieniem swoich dwóch sąsiadów zechcą naprawdę poróżnić ich i popchnąć do wojny, a sposób i pozór znajdą.

Wreszcie, rzecz najważniejsza i najpodobniejsza do prawdy, sprzymierzeniec sam zyskawszy w ten spo­sób nieco czasu do przygotowania, wyciągnąwszy kilka kasztanów z żaru rękami Austrii, wystąpi otwarcie z planem, o którym skrycie zawsze myśleć musi; może zrobić nad Dunajem w roku 1877 lub 1878 to samo, co inny sprzymierzeniec zrobił nad Elbą w 1866; a wtedy „Nie śmiem źle tuszyć, nie śmiem”[98], ale lękamy się bardzo, że ci, którzy widzą w Rosji ratunek Austrii, pamiętają dawne czasy cesarza Mikołaja i księcia Metternicha, ale nowszych znać i rozumieć, ale z ostatnich nauk swojej historii korzystać nie umieją. I jeżeli ich polityka, jak się to zdaje, zwycięży, to w krótkim czasie na innym teatrze i z innymi aktorami powtórzyć się może ten sam dramat, którego akt ostatni skończył się w Nikolsburgu[99]! Daj Boże, żeby Austria nie odegrała w nim tej samej roli co w tamtej; daj jej Boże ministra spraw zagranicznych (dzisiejszego lub jego następcę), który by ją od tej roli, a sam siebie od roli hr. Mensdorffa umiał ochronić.

A z tego wszystkiego wynika, że nie dziś to jutro przyjść mogą wypadki, które i na nasze położenie wpłyną, do których nasze postępowanie stosować się będzie musiało.

Między takimi wypadkami stawia się odosobnienie i trudne położenie Rosji. Widocznie poniosła ona już dotkliwą klęskę. Puściła w ruch Słowian południowych, a w chwili, kiedy tego ruchu już powstrzymać nie mogła, pokazało się, że nie może go popierać bez wojny, której na teraz rozpoczynać nie chce; że napotyka na swojej drodze silny opór ze strony Anglii, a opór ukryty ze strony Prus i Austrii, poniekąd aż do zjazdu cesarzy w Reichstadt[100]. Po takiej porażce może Rosja swoją urazę stłumić i ukryć, ale nie może jej zapomnieć i przy pierwszej zdarzonej sposobności postara się o odwet. A wtedy niektórzy przewidują zabór Galicji, jako satysfakcję dla narodowej miłości własnej rosyjskiej upokorzonej tym, że na swoim nie postawiła i Słowian południowych opuściła, i twierdzą, że zmiana taka, nieszczęśliwa dla Galicji, wyszłaby na dobre, na wzmocnienie żywiołowi polskiemu pod rządem rosyjskim. Teoria ta mogłaby mieć za sobą pewne, nawet dość łudzące pozory słuszności, gdyby nie ten fakt, że w Galicji są Rusini i Unici, którzy z dniem zaboru byliby przez rząd rosyjski i swoich duchownych przeprowadzeni na schizmę jak Podlasianie, a przez to interes polski poniósłby szkodę, której liczebny wzrost sił polskich w Rosji przeważyć by nie zdołał. Zresztą, kto mówi o zaborze Galicji, ten wchodzi na pole hipotez mglistych i nieokreślonych, bo na pole zmian terytorialnych, które z góry przewidzieć i oznaczyć się nie dadzą. Jaki zabór? Spokojny, bez wystrzału, drogą kompensat i układów między Rosją i Austrią? A czy nikt trzeci nie sprzeciwiłby się tym facjendom? Droga wojny? Dubius zawsze belli eventus[101], i jak zabór Galicji przez Rosję, tak można by zarówno przypuszczać w takiej wojnie zdobycie Królestwa przez Austrię i na nim znowu budować gmach przypuszczeń i kombinacji. A wszystko to gmachy i zamki na lodzie, których budowa dziś jest marną stratą czasu. Dość będzie myśleć o zamkach, jak zamiast lodu będzie ląd pod nogami, jak jakieś zmiany terytorialne rzeczywiście nastąpią, a przynajmniej będą bliskie.

Jest przypuszczenie inne, zawarte bardziej w sferze praktycznego i łatwiejszego prawdopodobieństwa. Jeżeli Rosja, mówią, zobaczy się przez czas jakiś odosobnioną i zagrożoną nieprzyjaznym usposobieniem całej Europy, natenczas szukając sił i sprzymierzeńców, a nie znajdując poza granicami, zechce ich szukać w swoich granicach, zwróci uwagę na Polskę, z której każdy jej nieprzyjaciel tak łatwo może korzystać, opatrzy się, że niemądrze, niezgodnie z własnym interesem z nią postępowała i spróbuje naprawić, co psuła od roku 1863. Zwrot taki w dniu, w którym Rosja uczułaby się naprawdę zagrożoną, byłby możliwym i logicznie przypuszczalnym. A wtedy co? Jakby nam wobec niego zachować się wypadło? Gdyby znalazł się jakiś sposób wyjścia z dzisiejszego położenia, porozumienia się z rządem rosyjskim, i gdyby tego środka chwyciło się Królestwo tak, jak tonący chwyta się brzytwy, któżby śmiał odradzać mu, albo mu to brać za złe? Oni chcą i muszą żyć, oddychać, a wypompowano im powietrze; jeżeli go trochę zaczerpnąć mogą, śmiały by był, kto by za to rzucił na nich kamieniem? Czy są dziś takie środki porozumienia? Nie wiemy, i nie sądzimy. Ale widzimy pewną skłonność do ich szukania, i tej skłonności mamy do powiedzenia dwa słowa. Pierwsze to, że cokolwiek jutro stać się może, dziś na kroki takie, a choćby tylko na najsłabsze kroki z naszej strony za wcześnie. Pomiędzy dwoma przeciwnikami równej siły, zawsze ten stawia się w położeniu gorszym, który robi pierwszy krok, bo tym daje poznać, że zgody bardzo potrzebuje. Słabszy i zwyciężony wprawdzie często pierwszy krok zrobić musi, ale powinien robić go wtedy dopiero, kiedy zwycięzca ustał w zapędzie i nie wie, gdzie i jak ma iść dalej. Wyciągać do niego rękę w chwili, kiedy upojony swoim tryumfem jeszcze się nie opamiętał i nie wytrzeźwił, to na nic; ręka będzie wyglądała jak wyciągnięta nie do zgody, ale po prośbie, on ją odepchnie z urąganiem, i jedynym zyskiem będzie wstyd. Na wszystkie więc pomysły, jakie się od lat paru zjawiają czasem w różnych broszurach, choćby na mądrzejsze i godniejsze od tych, które się dotąd zjawiły, jeszcze za wcześnie.

A druga przestroga następująca: jeżeli przyjdzie kiedy sposobna do układów chwila, pamiętajmy o tym, że rząd rosyjski chętnie ustąpi, nawet wiele, pod względem narodowym, byleśmy ustąpili pod względem religijnym. Zważywszy ucisk dzisiejszy, zważywszy, że jedność interesu polskiego z katolickim, nie jest ani powszechnie, ani dostatecznie rozumianą nawet między katolikami samymi, że filozoficzne i polityczne doktryny doprowadziły wielu wprost do nienawiści katolicyzmu, że Kościół narodowy podobałby się może, jako patriotyczny niby, niejednemu płochemu umysłowi, że rząd mógłby tej ponęty użyć, wiedząc, że ten narodowy pozór długo nie potrwa, a Kościół od powszechnego i rzymskiego oderwany stanie się prędzej lub później, ale koniecznie państwowym, rosyjskim – przypominamy, że układ na takich warunkach zawarty, zabiłby Polskę, wyzułby ją z jej duszy, zaprzeczyłby całej jej historii, z najdalej na wschód posuniętej strażnicy cywilizacji zachodniej zrobiłby najdalej na zachód pchniętą przednią czatę wschodniego, schizmatyckiego, rosyjskiego ducha i porządku. To by nie był targ taki jak głodnego Ezawa, kiedy za soczewicę oddał swoje prawa, ale pakt taki jak Fausta z Mefistofelem: ty mnie dasz używanie życia, a ja tobie za to moją wolę i moją duszę na wieki.

A gdyby przyszło do takiej zmiany w postępowaniu Rosji względem Polaków, gdyby ta nieroztropność i niezręczność dziś utrzymywana namiętnością, ustąpiła miejsca polityce prawdziwej i rozumnie prowadzonej, co przy wrodzonych zdolnościach i giętkości Rosjan niemożliwym nie jest, jak niezręcznym i smutnym mógłby się wtedy okazać ten krótki wzrok austriackich gabinetów i parlamentów, które nigdy szczerze i nigdy szczodrze ustąpić nie umiały, które nigdy nie chciały zawrzeć z nami układu, które jeżeli rękę wyciągnęły, to na to, żeby ją w tył cofnąć, które nawet kiedy co przyznały, to zawsze półgębkiem, zawsze z restrykcją, zawsze tak, iż zdawało się, że przyznają na to, by czym prędzej odwołać, dają, by odebrać. Gdyby Rosja, która pod tym względem zawsze była zręczniejsza, zrozumiawszy położenie, zmieniła swoje postępowanie, to zmiana taka, lękamy się, nie byłaby bez wpływu na Galicję. Znaleźliby się tacy, my pierwsi, którzy by z raz wytkniętej drogi nie zeszli i polityce austriackiej wiernymi zostali, ale czy wszyscy? Za to ręczyć nie śmiemy. I dlatego przed błędami takimi, jak okrawanie Rady szkolnej w jej atrybucjach, jak wizytowanie szkół przez ministerialnych wysłańców z pominięciem praw i władz krajowych, nawet najwyższej władzy namiestnictwa, przestrzegamy jak najusilniej i jak najgoręcej, dla dobra nie nas samych tylko, ale dla dobra Austrii, i nie Austrii tylko, ale monarchii austriacko-węgierskiej.

W naszym przekonaniu bądź co bądź, jest ona dziś, jak była przed dziesięcioma laty, jedyną podstawą i jedynym oparciem; a cokolwiek się stanie, w wojnie czy w pokoju, wiemy, że w Austrii tylko i przy niej działać możemy skutecznie i w polskim duchu, i trzymamy się wiernie tego, wielekroć w podejrzenie dawanego, ale mądrego, słusznego i najrzetelniej dziś polskiego hasła: „przy Tobie stoimy i stać chcemy”[102]. Stoimy dziś w niezmienionym stanie rzeczy, bo tu tylko na swoich nogach stać, a przynajmniej stanąć na nich możemy, bo tu mamy byt ludzki i narodowy, prawem strzeżony a dobrą wolą cesarza zabezpieczony. Stać chcemy w razie, jeżeli się okoliczności zmienią, jeżeli na przykład przyjdzie do wojny, bo ufamy, że w wojnie takiej cesarz austriacki i jego armia będą po stronie dobrej, że ich zwycięstwo będzie zwycięstwem cywilizacji zachodniej nad wschodnią, katolickiej nad bizantyńską czy petersburską, prawa narodów nad ślepym popędem ras i mas, zatem zwycięstwem także polskiego ducha i interesu, może i materialną polskiej sprawy korzyścią. W tych zawikłaniach, z których jutro Bóg wie co wypadnie, może wojna wszystkich ze wszystkimi, dla nas Polaków droga jest jasno i wyraźnie wskazana. Nie czepiać się Turków, nie bratać się z Serbami, nie oglądać się na te możliwe piękne obietnice, które Krasiński opisuje jako moskiewskie mamidła, ale trzymać się tego państwa, którego ręce, prawda, zbyt często uzbrojone są dwojaką miarą i wagą dla różnych prowincji państwa, ale którego głowa wierną jest prawom Boga i honoru. W razie wojny zwycięstwo Rosji byłoby hasłem do rozpoczęcia tego dzieła słowiańskiej jedności, którego celem jest roztopienie, rozłożenie, strawienie i Polski i wszystkich innych słowiańskich narodów. A choć w skutek i trwałość tego dzieła na długo wierzyć nam trudno, przecież i krótkie jego trwanie mogłoby wystarczyć na to, by nas zgładzić, a przynajmniej bardzo osłabić i zmienić. Zwycięstwo Austrii byłoby zwycięstwem jedności narodowych nad jednością plemienną, równowagi europejskiej nad wszechwładnymi mocarstwami, zachodniej historii, tradycji, cywilizacji, nad wschodnią, katolickiej dynastii nad prawosławną. Jedno otwiera z pewnością wojskom rosyjskim drogę do Karpat, a przez Karpaty do Dunaju i Bałkanów, to jest do panowania nad światem: drugie Austrii otworzyć może drogę do Warszawy. Którego z dwojga pragnąć, komu dobrze życzyć, komu wedle sił w danym razie pomagać, przy kim stać, to dla Polaków, dla katolików wątpliwym być nie może.

To na przypadek zmian. W jednej alternatywie, gdyby Rosja szukała zgody z Królestwem, nie zawierać jej kosztem religijnych ustępstw, które by wyszły na odstępstwa, a pierwszego kroku do niej nie robić. W drugiej alternatywie, wojny, trzymać się Austrii i jej raczej niż innym wierzyć. Ale jest trzecia jeszcze możliwa, i jak się dziś wydaje najpodobniejsza do prawdy. Dajmy na to, że rzeczy zostają jak są, że przez lat parę lub kilka utrzymuje się status quo w Europie i w Austrii – cóż wtedy robić mamy? Oczywiście myślimy tu o nas w Galicji tylko, bo wszystkim innym zostanie jedno to samo co dziś zadanie, starać się żyć i ducha w sobie zatrzymać. My zaś w Galicji co w takim razie robić mamy? To co dotąd, tylko lepiej: energicznie – co robiliśmy niedołężnie, statecznie – co robiliśmy lekkomyślnie, ciągle – co sporadycznie, i wspólnie – co pojedynczo. Przede wszystkim pamiętać, że w Austrii tylko dziś żyć nam wolno, i że przy niej odżyć możemy. A jakkolwiek zdarzyć się może łatwo, że warunki tego życia staną się chwilowo trudniejsze i gorsze wskutek zawsze tych samych namiętności i doktryn parlamentarnych lub ministerialnych, które może i z mniemanych wymagań polityki zagranicznej zechcą zrobić sobie wygodny pretekst do prowadzenia swego dzieła, to zmiana taka chwilowa i częściowa istoty i natury rzeczy nie naruszy, i prędzej czy później interes Austrii, mocarstwa zawsze wielkiego w Europie, będzie musiał zejść się z naszym. Zatem, dbać jak dotąd o Austrię, o jej wewnętrzny spokój i wojskową siłę, o przychylność i dobrą wolę cesarza; złą zaś chwilę, choćby bardzo przykrą, przeczekać cierpliwie i spokojnie. Nie szarpać się, nie hałasować, nie świecić i nie popisywać się ze sobą. Oponować, jeżeli tego potrzeba, ale w Radzie państwa tylko; poza nią zachować się jak najciszej i jak najspokojniej, przycichnąć, choćby dać o sobie zapomnieć. Bo tego możemy być pewni, że gdyby taka zła chwila reakcji niemieckiej, wywołanej rosyjskimi lub pruskimi żądaniami nadeszła, to im więcej my o sobie, o swoich prawach i dążnościach polskich mówić, im więcej nimi świecić będziemy, tym ta reakcja będzie gwałtowniejszą, tym głębiej sięgnie we wszystkie nasze stosunki, tym silniej zatrzęsie tym wszystkim, co już mamy. Zatem mówić jak najmniej i jak najciszej, robić jak można najwięcej a najnieznaczniej. Robić jak najwięcej, to znaczy dla młodych iść do urzędów administracyjnych, sądowych, do jakiejkolwiek ekonomicznej czy technicznej służby, zajmować wszystkie miejsca dobrze myślącymi a rzetelnie pracującymi; dla gospodarzy wiejskich to znaczy wiele rzeczy, a między innymi znaczy także wydobycie choćby stopniowe i powolne karczm i szynków z rąk szkodliwych; dla wyborców wysyłanie do Rad powiatowych, do rad szkolnych, do Sejmu ludzi, którzy nie tylko dobrze czuć, ale i rozumnie myśleć umieją (mniejsza o to, czy pięknie umieją mówić); dla wszystkich ratowanie ziemi własnej przez porządek, włościańskiej przez zapory stawiane lichwie, ratowanie społeczeństwa i Polski przez powagę i rygor w rodzinie, żeby synowie nie wychodzili na lichych ludzi i lichych Polaków, przez powagę i rygor opinii, żeby nieczystym lub podejrzanym przewodzić nad sobą nie dawała, przez uczciwość i sprawiedliwość w stosunkach z ludem wiejskim, przez wierność Bogu i szanowanie Jego wiary. Dodajmy do tego, żeby każdy w swoim zawodzie i zakresie naprawdę pracował, i żeby każdy oświecał się choć trochę, a będziemy mieli na złą chwilę do roboty dosyć, i robotę, w której nam nikt nie będzie mógł przeszkadzać. Jeżeli trzeba będzie jakiś czas przeczekać, to z tym zajęciem będziemy mogli czekać cierpliwie, nie znudzimy się; doczekawszy się zaś lepszej pory, przekonamy się, że zła chwila w ten sposób użyta, wyszła nam na dobre, i że znajdziemy się o wiele silniejszymi, kiedy nam przyjdzie wziąć się znowu do silniejszej politycznej akcji.

Tej zaś nigdy, nawet w najgorszych warunkach, nie zaniedbywać, nie porzucać, ale spokojnie, cierpliwie a nieustannie, choćby bez nadziei rychłego skutku, robić to, co do dobrego wewnętrznego urządzenia kraju należy. A więc starać się o gminę, która by umysłowych i materialnych sił miała tyle, iżby sprawy swoje naprawdę i dobrze prowadzić mogła, choćby ten skutek nie dał się osiągnąć inaczej, jak „nieszczęsnym i tak niebezpiecznym” połączeniem obszarów dworskich z gromadami, choćby nawet pewną liczbę gromad i obszarów połączyć przyszło w jeden „okręg gminny”. A więc starać się zaradzić na tę anomalię, że Rada powiatowa ma pewne atrybucje bez egzekutywy, pewne prawa, których ani wykonywać, ani wykonania dopilnować nie może; anomalię, która w wielkiej części jest powodem tej anemii, na jaką choruje instytucja Rad powiatowych; tchnąć w nią życie, dać jej możność działania i jego zdolność, choćby to stało się nawet kosztem zmniejszenia liczby Rad powiatowych; niech ich będzie mniej, ale niech będą w zasadzie lepiej opisane i opatrzone a w praktyce dzielniejsze. A więc poradzić na ten dualizm, na ten rozdział dwóch równoległych porządków władzy, płynących z dwóch źródeł, od siebie niezależnych, a spotykających i krzyżujących się z sobą nieraz z wielkim uszczerbkiem obydwóch a zwłaszcza kraju. Dwóch rządów nigdy być nie może, bo albo jeden musi być tylko udanym, albo obydwa będą chrome i niedostateczne. Niech będzie jeden rząd z dwóch źródeł wypływający, ale zlewający się w jedno i idący jednym korytem i jednym kierunkiem, nie krajowy osobno, osobno cesarski, ale jeden krajowy i cesarski razem, łączący oba te początki i oba interesy. Organizacja władz administracyjnych taka, jak była opisana w dobrze znanym zarysie, a Sejmowi podana do uchwały przez pana Dunajewskiego, wydaje nam się być najlepszym planem urządzenia Galicji w dzisiejszym jej położeniu: a choć wiemy, że w Wiedniu musiałyby rzeczy zmienić się znacznie na to, by u nas ten plan dobry mógł stać się rzeczywistością, to niemniej powinniśmy od razu, stale i ciągle do jego urzeczywistnienia dążyć. I nie dalej jak zaraz, w najbliższej przyszłości, w tej czynności ważnej, do której niebawem przystąpimy, w wyborach do Sejmu. Rad byśmy naprzód, żeby raz zwyciężonym został przypadek, który działał w nich zawsze i z tego samego okręgu wysyłał ludzi wprost przeciwnych wyobrażeń; lekkomyślność czy bezmyślność, która wybierała ludzi bez stałych i wyrobionych wyobrażeń, bez przekonań politycznych; żeby zwyciężonym był ten duch powiatowy, który wysyłał do Sejmu zbyt wiele może miejscowych powag i wielkości. Ale oprócz tego wszystkiego pragniemy bardzo, żeby te wybory odbyły się pod hasłem administracyjnej reorganizacji kraju, żeby wyborcy – jak już tarnopolscy dali im dobry i piękny przykład – tym kandydatom głosy swoje dawali, którzy się przyznają do zasad organizacji we wniosku pana Dunajewskiego objętych.

Na tę zaś zmianę w Wiedniu, która ociągnąć się może, ale przyjść będzie musiała, czekać cierpliwie i spokojnie; nie przyśpieszać jej środkami takimi, które właśnie opóźnić by ją mogły, jak głośna a mało straszna opozycja, nie wywoływać jej środkami takimi, które i nam i państwu szkodzić by mogły (takim byłoby na przykład obcinanie budżetów wojskowych), bo złe ministeria nie potrafią nigdy zrobić nam tyle złego, ile zrobiłoby osłabienie państwa. Ale jak przyjdzie chwila, że gabinet dzisiejszy chwiać się zacznie, a będą pod ręką żywioły, z których lepszy da się złożyć, wtedy bronić go i podtrzymywać nie mamy żadnego obowiązku ani powodu.

Oto zdaniem naszym konieczny i naturą rzeczy wskazany kierunek polityki polskiej w ogólności, i polityki polskiej w Galicji. A ze wszystkiego, co powiedziano, pokazuje się jasno, że po dziesięciu latach jest on taki sam, jak był przed dziesięciu laty. Ta sama dla jednej potrzeba oparcia się o Austrię, ta sama dla drugiej pierwsza potrzeba wzmocnienia narodowości przez uporządkowanie administracji i ugruntowanie prawdziwego społeczeństwa, ta sama dla obu konieczność wystrzegania się kroków nieostrożnych jak opozycja gwałtowna, i kroków niebezpiecznych, jak demonstracje i konspiracje. Linia drogi została ta sama, tylko trudności jej są nierównie większe. Gładką nie była ona nigdy; ale od tego czasu tak najeżyła się kamieniami, tak rozgrzęzla kolejami i wybojami, tak się zwęziła, i takie po obu stronach rozdarły się głębokie i strome urwiska, że jechać nią a nie zawadzić, wozu nie połamać, karku nie skręcić, daleko trudniej. Dlatego też właśnie, że po doświadczeniach i na sobie mniej polegać możemy i zewsząd więcej widzimy niebezpieczeństw, powtarzając to, co mówiliśmy wiele razy, powtarzamy głośniej, usilniej, bo przez te lat dziesięć straciliśmy wiele, nabyli mniej, a to, co nam jeszcze zostało, przepaść może, jeżeli się dobrze do ratunku nie weźmiemy. Ziemi, praw, języka, nawet pieniędzy, wszystkiego nam ubyło; a bodaj czy i nieufności w sobie i szacunku u drugich, czy nie ducha w ciele, a Boga w sercu. Wszystkiego strzec musimy, bo wszystko to już resztki i ostatki, ale tego dwojga najbardziej, żebyśmy sami i drudzy o nas powiedzieć mogli, co słusznie mówili o sobie nasi poprzednicy: „duchaśmy nie dali”. A dajemy go, ile razy cześć swoją w jakikolwiek sposób poniewieramy, dajemy go, kiedy wpadamy w kosmopolityzm rewolucyjnych teorii, albo w kosmopolityzm zagranicznego życia, obyczaju i mody; dajemy go, kiedy wmawiamy w siebie, czy w drugich, że nie ma pewnej dowiedzionej duszy w człowieku a tym mniej w narodzie, dajemy go zwłaszcza, kiedy złudzeni sofizmatami lub pokusami zwiedzeni odrzekamy się swojej wiary i Kościoła, i w zmowie bezwiednej i mimowolnej ale rzeczywistej z Moskalem i Prusakiem walimy w nie taranami lub rzucamy błotem; dajemy ducha wreszcie, kiedy go trujemy kłamstwem i potwarzą, kiedy go kazimy miłością siebie samych, gasimy ciemnotą, kiedy go dusimy rezygnacją, i kiedy go odhartowujemy zwątpieniem. Z tym wszystkim wojna bez wytchnienia i bez pardonu, oto środek najbliższy, codzienny, zawsze dostępny, a nieraz jedyny, dla „tej przegranej, której cel daleki”, jeżeli ona chce do tego celu się zbliżyć i być kiedyś wygraną.



[I] Odjęcie Radzie szkolnej krajowej prawa mianowania dyrektoriatu szkół średnich w roku 1875.

[II] Stremayer – ówczesny minister oświaty.

[III] Zarząd władz administracyjnych Dunajewskiego i towarzyszy.

[IV] Koźmian.

[V] 1876.

[VI] Szujski i Tarnowski do uniwersytetu; pierwszy jako profesor historii polskiej, drugi jako docent literatury.

[VII] W roku 1874.



[1] „Przegląd Polski” był pismem stworzonym przez Józefa Szujskiego, Ludwika Wodzickiego, Stanisława Tarnowskiego i Stanisława Koźmiana, a więc grupę konserwatywnych polityków i publicystów, określanych mianem „Stanczyków”. Na jego łamach ukazywały się ważne polityczne manifesty środowiska i szereg istotnych opracowań historycznych, rozwijających główne tezy podnoszone przez krakowską szkołę historyczną. Wydawano go w latach 1866-1914 w Krakowie.

[2] Anton von Schmerling (1805-1893), austriacki prawnik i polityk, premier rządu frankfurckiego w czasie Wiosny Ludów, minister i premier monarchii habsburskiej, dokonujący reform w duchu liberalnym, prezes Izby Panów.

[3] Unia brzeska zawarta w Brześciu Litewskim w 1596 r. oznaczać miała połączenie Cerkwi prawosławnej z Kościołem łacińskim w Rzeczypospolitej Obojga Narodów (podporządkowanie Kościoła prawosławnego jurysdykcji papieskiej na terenach Rzeczpospolitej, ale bez zmiany obrządku). Podporządkowała się jej tylko część hierarchii prawosławnej (stąd podział na unitów i dyzunitów).

[4] Bitwa pod Sadową – rozstrzygające starcie wojny prusko-austriackiej 1866 r., w której zwycięstwo odniosły Prusy.

[5] Bitwa pod Sedanem w 1870 r. – przesądzająca o zwycięstwie Prus w wojnie z Francją

[6] Fryderyk II Hohenzollern, zwany Wielkim (1712-1786), król Prus od 1740 r., uczynił je jedną z największych potęg europejskich. Wśród władców swej epoki wyróżniał się wykształceniem: pozostawił po sobie wiele prac historycznych i filozoficznych, pisywał wiersze, był mecenasem uczonych i artystów (przyjaźnił się np. z Wolterem). Zarazem prowadził ekspansywną politykę międzynarodową, m.in. inspirując i przeprowadzając pierwszy rozbiór Polski. Toczył także wojny z Austrią (wojna o sukcesję austriacką, 1741-1742, w wyniku której Prusy zajęły Śląsk; wojna o sukcesję bawarską, 1778). Uwikłał Prusy w wojnę siedmioletnią (1756-1763), w której przeciwko nim wystąpiła koalicja austriacko-francusko-rosyjsko-saksońska, uniknął jednak klęski. W następnych latach umiejętnie prowadził grę interesów z Rosją, dzięki której realizował swe plany wobec Polski i Austrii.

[7] Otto von Bismarck (1815-1898) – prusko-niemiecki mąż stanu, poseł pruski przy sejmie związkowym we Frankfurcie, poseł w Rosji, ambasador we Francji. Jako prezes ministrów Prus zapewnił im hegemonię w Niemczech (zwycięska wojna z Austrią, 1866). Zwycięstwo w wojnie z Francją (1870) umożliwiło zjednoczenie Niemiec, po którym Bismarck został pierwszym kanclerzem nowo utworzonego Cesarstwa Niemieckiego.

[8] Franciszek I de Valois (1494-1547), król Francji od 1515 r., założyciel College de France, mecenas artystów, odnosił sukcesy w kampaniach we Włoszech, prowadził też – ze zmiennym szczęściem – batalie z cesarzem Karolem V, którego był – bez powodzenia – konkurentem w rywalizacji o tron Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego.

[9] Napoleon I Bonaparte (1769-1821) - cesarz Francuzów (1804-1814). Dowodził kampaniami wojsk rewolucyjnych w Włoszech oraz Egipcie. 9 listopada 1799 r. obalił rządy dyrektoriatu i objął władzę jako konsul, w 1804 r. koronował się na cesarza. Zapisał się w dziejach jako wybitny dowódca i reformator (kodeks Napoleona, Code pénal). Doprowadził do utworzenia, na mocy traktatu z Tylży (1807), Księstwa Warszawskiego. Pokonany przez koalicję na czele z Anglią i Rosją, zmarł na zesłaniu, na wyspie św. Heleny.

[10] Richard Belcredi (1823-1902), hrabia, polityk austriacki, namiestnik Czech (1864) i premier Austrii (1865-1867). Projektował przekształcenie monarchii habsburskiej w federację 5 królestw: Węgier, Galicji, Czech, krajów niemieckich i południowej Słowiańszczyzny. Jego gabinet upadł wskutek oporu przed reformami środowisk chcących zachować rozwiązania centralistyczne.

[11] Propinacje – szlachecki monopol na produkcję i sprzedaż alkoholu we swych dobrach. Przywilej ten mógł być dzierżawiony (np. przez Żydów czy sołtysów). Został zniesiony w Galicji dopiero w 1889 r., przed zaborem rosyjskim (1898), ale po pruskim (1845).

[12] Agenor Gołuchowski Starszy (1812-1875) – polityk konserwatywny, minister spraw wewnętrznych Austrii w latach 1859-1861, namiestnik Galicji w latach 1849-1859, 1866-1868 oraz 1871-1875, autor koncepcji federalizacji monarchii Habsburgów.

[13] Klemens Lothar Metternich (1773-1859), austriacki polityk, jeden z najbardziej wpływowych mężów stanu Europy pierwszej połowy XIX wieku, minister spraw zagranicznych i kanclerz Austrii, przez wielu konserwatystów polskich obarczany odpowiedzialnością za zainspirowanie rzezi szlachty w czasie tzw. rabacji galicyjskiej (1846).

[14] Alexander von Bach (1813-1893), polityk austriacki, minister sprawiedliwości (1848) i spraw wewnętrznych (1849), w latach 1852-1859 kierował rządem, forsując rozwiązania centralistyczne i germanizatorskie.

[15] Anton von Schmerling (1805-1893), austriacki prawnik i polityk, premier rządu frankfurckiego w czasie Wiosny Ludów, minister i premier monarchii habsburskiej, dokonujący reform w duchu liberalnym, prezes Izby Panów.

[16] Alexander Graf von Mensdorff-Pouilly (1813-1871), austriacki polityk, książę i wojskowy, kierował ministerstwem spraw zagranicznych w latach 1864-1866, był też przez kilka miesięcy premierem (do klęski w wojnie z Prusami 1866 r.).

[17] Friedrich Ferdinand von Beust (1809-86), polityk saski i austriacki, od 1849 r. minister spraw zagranicznych Saksonii, od 1858 – jej premier. Po wojnie prusko-austriackiej 1866 r. został powołany na stanowisko ministra spraw zagranicznych Austrii, a w lutym 1867 r. na jej premiera, którym był do 1871 r.

[18] Engerer Reichsrat – część Rady Państwa, gromadząca przedstawicieli tylko nie-węgierskiej część monarchii habsburskiej.

[19] Cislitawia (Przedlitawia) – potoczna nazwa austriackiej (cesarskiej) części Austro-Węgier, zaczerpnięta od rzeki Litawy, stanowiącej częściową granicę między tymi obszarami a Węgrami.

[20] Dyplom (patent) październikowy z 20 października 1860 r., stanowił cząstkową, oktrojowaną konstytucję dla monarchii habsburskiej. Zwiększał on znacznie uprawnienia krajów koronnych. Kompetencje centralnej Rady Państwa i sejmów krajowych zostały wyliczone, przy czym Dyplom stanowił, że wszystkie nie objęte nim dziedziny prawodawstwa znajdą się w przyszłości w gestii tych drugich. Wskutek oporu zwolenników centralizacji, postanowienia Dyplomu rychło zostały przekreślone.

[21] Prawo zmuszające do obioru przedstawicieli do wiedeńskiej Rady Państwa, które miało zapobiegać jej bojkotowi przez sejmy poszczególnych krajów koronnych.

[22] Józef Szujski (1835-1883) – historyk, publicysta i polityk, jeden z twórców i liderów obozu stańczyków, współtwórca krakowskiej szkoły historycznej, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek Akademii Umiejętności. Reprezentował nurt w polskiej historiografii krytyczny wobec dziedzictwa politycznego i ustrojowego I RP, choć nie szedł tak daleko w jego potępianiu jak Michał Bobrzyński. Swój pogląd na dzieje Polski wyraził m.in. w Dziejach Polski podług ostatnich badań (1862-1866) i Historii polskiej treściwie opowiedzianej ksiąg dwanaście (1889), a także w licznych broszurach i artykułach ogłaszanych w „Przeglądzie Polskim”. Dał się w nich także poznać jako krytyk tradycji insurekcyjnej i zwolennik porozumienia z monarchią habsburską.

[23] Alfred Potocki (1817-1889), polityk galicyjski, hrabia, w 1870 r. prezes gabinetu austriackiego, następnie minister rolnictwa i obrony krajowej. Jego federacyjne w duchu plany polityczne pokrzyżowała w czasie krótko trwającego premierostwa skomplikowana sytuacja polityczna monarchii, m.in. niechęć do niego liberalnych środowisk niemieckich i centralistów oraz spory z Czechami. W latach 1875-1883 był namiestnikiem Galicji.

[24] Franciszek Smolka (1810-1899), prawnik i polityk. W okresie po powstaniu listopadowym uczestniczył w działalności spiskowej, w następstwie czego spędził kilka lat w więzieniu (w 1845 r. został skazany na śmierć, ale uniknął egzekucji dzięki amnestii). W 1848 r. był posłem i prezydentem parlamentu w Wiedniu. Zainspirował  tzw. kampanię rezolucyjną. W latach 1881-1893 był prezydentem Rady Państwa.

[25] Mikołaj Zyblikiewicz (1825-1886),  prawnik i polityk, poseł do Sejmu Krajowego, zasiadał także w Radzie Państwa. W latach 1872-1880 był prezydentem Krakowa, zaś od 1880 marszałkiem krajowym.

[26] Adam Potocki (1822-1872) – hrabia, konserwatywny polityk galicyjski, prezes Towarzystwa Galicyjskiego, współzałożyciel „Czasu”, jeden z najgłośniejszych zwolenników idei lojalizmu wobec władzy austriackiej.

[27] „Obawiam się Danaów, nawet gdy niosą dary” – słowa ostrzeżenia, jakie kapłan Laokoon kierował do mieszkańców Troi, aby strzegli się drewnianego konia, jakiego zostawili im Grecy.

[28] Franz Krieg von Hochfelden (1776-1856), polityk austriacki, sprawował surowe rządy w Galicji w latach 1831-1847.

[29] Karl Sigmund von Hohenwart (1824-1899), premier rządu austriackiego od lutego do października 1871 r., który chciał realizować program federalistyczny.

[30] Karol Wielki (742–814), król Franków i Longobardów, jeden z najwybitniejszych władców średniowiecznej Europy. 25 grudnia 800 r. papież Leon III koronował go na cesarza Imperium Rzymskiego.

[31] Plus Ultra – ‘wciąż dalej’, motto króla Hiszpanii Karola I (zarazem cesarza rzymsko-niemieckiego jako Karol V.

[32] Sulejman Wspaniały, Süleyman Kanuni (1494-1566), sułtan turecki z dynastii Osmanów od 1520 r., autor gruntownych reform prawa, administracji, armii i finansów, które wyniosły imperium osmańskiego na szczyt potęgi. Za jego rządów zdobyło ono m.in. Belgrad, Budę, część Gruzji, Mezopotamię, Jemen, Tunis, Trypolitanię i Algier.

[33] Ludwik XIV Burbon (1638-1715) – król Francji od 1643 r. (samodzielne rządy od 1661), symbol absolutyzmu monarszego (słynne powiedzenie: „Państwo to ja”), uczynił Francję pierwszą potęgą swoich czasów. Jako że jego ślubni synowie zmarli przedwcześnie, podobnie jak wnukowie, zaś prawnuk Ludwik (późniejszy król Ludwik XV) był słabego zdrowia, chciał zabezpieczyć ciągłość dynastii, dopuszczając do sukcesji tronu oficjalnie przez siebie uznanych synów z pozamałżeńskich swych związków. Po śmierci Ludwika XIV jego zapisy zostały unieważnione przez regenta Filipa II Orleańskiego.

[34] John Churchill książę Marlborough (1650-1722), angielski wojskowy, jeden z najwybitniejszych dowódców swoich czasów, odniósł szereg świetnych zwycięstw, m.in. w czasie wojny o sukcesję hiszpańską, w której pokonywał wojska francuskie.

[35] Eugeniusz Sabaudzki (1663-1736), książę Sabaudii, dowódca armii austriackiej, odniósł szereg wielkich zwycięstw nad wojskami francuskimi w wojnie o sukcesję hiszpańską, był następnie gubernatorem Niderlandów Austriackich i wicekrólem Włoch, walczył także z Turkami i wziął udział w wojnie o sukcesję polską (1733-1735).

[36] Sidney Godolphin, 1. hrabia Godolphin (1645-1712), angielski polityk, jeden z przywódców Torysów, kilkukrotnie zawiadywał skarbem królestwa jako Lord Skarbu.

[37] Wilhelm III Orański (1650-1702), namiestnik Niderlandów (od 1672), król Anglii, Szkocji i Irlandii, powołany na tron w 1689 r., w wyniku Chwalebnej rewolucji (1668-1669) i obalenia Jakuba II.

[38] Missi dominici – wysłańcy władcy, określenie z czasów państwa Karolingów: urzędnicy oddelegowani do nadzoru nad poszczególnymi jego częściami.

[39] Niedokończony poemat – utwór Zygmunta Krasińskiego, stanowiący uzupełnienie Nie- Boskiej komedii, wydane po jego poety.

[40] Dante Alighieri (1265-1321) – włoski poeta, filozof i polityk.

[41] Bitwa pod Jeną w 1806 r., w której po zwycięstwie armii francuskiej, Napoleon podporządkował sobie Prusy.

[42] Franciszek Józef I (1830-1916), cesarz Austrii od 1848 r. z dynastii Habsburgów. Za jego panowania monarchia habsburska straciła na rzecz Prus prymat w sprawach niemieckich i znacznie ograniczyła swe wpływy w Europie. W polityce wewnętrznej ścierały się tendencje centralistyczne i decentralizacyjne. Ostatecznie monarchia została przekształcona w duchu autonomicznym, dzięki czemu zwiększyły się uprawnienia poszczególnych krajów koronnych, choć nie w stopniu odpowiadającym aspiracjom wszystkich narodów ją współtworzących.

[43] Maria Teresa Habsburg (1717-1780), cesarzowa rzymsko-niemiecka od 1745 r., sprawowała rządy w duchu oświeconego absolutyzmu, ze zmiennym szczęściem próbując uczynić Austrię niekwestionowaną potęgą na arenie międzynarodowej. Jej największymi rywalami były Prusy, toczyła z nimi – bez sukcesów - wojnę o sukcesję austriacką i wojnę siedmioletnią. Po śmierci męża – cesarza Franciszka I Stefana – w 1765 r., współrządziła z synem – Józefem II, pod jego m.in. wpływem godząc się na udział Austrii w pierwszym rozbiorze Polski, wobec którego miała duże opory.

[44] Piotr Skarga (Pawęski, Powęski; 1536-1612), słynny kaznodzieja, jezuita. Miał duży wpływ na Zygmunta III Wazę. Jego słynne Kazania sejmowe to jedne z najważniejszych dzieł w dziejach polskiej myśli – stanowią słynny apel o naprawę Rzeczypospolitej i przestrogę przed jej możliwym upadkiem jeśli do owej naprawy nie dojdzie.

[45] Zygfryd, pogromca smoków – postać z germańskiej mitologii.

[46] Tarnowski ma na myśli prawdopodobnie Piusa IX (Giovanni Maria Mastai-Ferretti, 1792-1878) – papieża w latach 1846-1878.

[47] Katarzyna II Wielka (1729–1796) – cesarzowa rosyjska; żona księcia holsztyńskiego Piotra Ulryka, późniejszego cesarza Piotra III; po objęciu przez niego tronu dokonała przewrotu pałacowego i ogłosiła się cesarzową rosyjską z pominięciem syna, Pawła. W latach 1765–1767 wydała ukazy zabraniające chłopom wnoszenia skarg na panów i potwierdzające prawo szlachty do zsyłania poddanych na katorgę. Szlachta uzyskała samorząd stanowy i uzyskała nowe przywileje, na zasadach stanowych zostało też zorganizowane mieszczaństwo. Po wojnach z Turcją (1768–74 i 1787–92) przyłączyła do Rosji Krym i Noworosję, w Polsce wymogła na sejmie 1768 r. uchwalenie praw kardynalnych, przygotowując i przeprowadzając jej rozbiory.

[48] Mikołaj I Romanow (1796-1855), cesarz rosyjski (od 1825), król polski (w latach 1825-1831). Stłumił powstanie dekabrystów (1825) oraz powstanie listopadowe w Polsce (1830).

[49] Karol Ludwik Habsburg (1833-1896), arcyksiążę, młodszy brat cesarza Austrii Franciszka Józefa i cesarza Meksyku Maksymiliana.

[50] Julian Klaczko (1825-1906), publicysta, krytyk literacki, polityk, historyk sztuki. Ogólnoeuropejską sławę zyskał pisząc na łamach wpływowego „Revue des Deux Mondes”. Głośne stały się zwłaszcza artykuły krytykujące politykę brytyjską, panslawizm, a przede wszystkim działalność kanclerza Bismarcka. Główne prace (daty wydań polskich): Poeta bezimienny (1862), Aneksja w dawnej Polsce (1901), Studia dyplomatyczne. Sprawa polska - sprawa duńska (1903), Dwaj kanclerze (1905), Wieczory florenckie (1881), Rzym, i Odrodzenie. Juliusz II (1900).

[51] Leon Sapieha (1803-1878), galicyjski działacz polityczny i gospodarczy, w latach 1861-1875 był marszałkiem Sejmu Krajowego w Galicji, stał na czele Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego.

[52] Jerzy Lubomirski (1812-1872), polityk galicyjski, kurator Ossolineum, współtwórca Akademii Umiejętności, zwolennik idei federacji słowiańskiej w ramach monarchii habsburskiej.

[53] Władysław Zamoyski (1803-1868), hrabia, generał, współpracownik ks. A. Czartoryskiego, w porozumieniu z nim prowadził misje dyplomatyczne Hotelu Lambert.

[54] Zygmunt Krasiński (1812-1859), poeta, dramaturg i powieściopisarz, jeden z czołowych myślicieli konserwatywnych XIX w., zaliczany do grona wieszczów narodowych. W swych dziełach - m.in. Nie-Boskiej Komedii (1835), Irydionie (1836), Psalmach przyszłości (1845) - dawał wyraz zaniepokojeniu stanem politycznym i kulturowym Europy.

[55] Leon Rzewuski (1808-1869), syn Wacława „Emira” Rzewuskiego, pisarz polityczny, uczestnik powstania listopadowego, w swoich pismach próbował pogodzić idee socjalistyczne z doktryną Kościoła katolickiego.

[56] Andrzej Zamoyski (1800-1874), polityk i działacz gospodarczy, założyciel i prezes Towarzystwa Rolniczego, przeciwnik polityki A. Wielopolskiego. Na początku lat 60. odgrywał czołową rolę w obozie tzw. „białych”. Władze carskie wydaliły go w 1862 r. zagranicę.

[57] Karol Szajnocha (1818-1868), historyk, publicysta, dramatopisarz, autor prac historycznych: Bolesław Chrobry (1849), Jadwiga i Jagiełło (3 t., 1855-56), Dwa lata dziejów naszych 1846, 1848 (2 t., 1865-69),  Szkice historyczne (4 t., 1854-69).

[58] Antoni Zygmunt Helcel (1807-1870), prawnik, historyk, polityk i publicysta konserwatywny, współtwórca tzw. grona krakowskiego, środowiska konserwatywnego, w którym prym wiedli także Paweł Popiel i Aleksander Wielopolski. Był krytykiem idei rewolucyjnych i centralistycznej polityki Wiednia. Propagował współpracę słowiańskich narodów wchodzących w skład monarchii habsburskiej.

[59] Karol Libelt (1807–1875), działacz polityczny i społeczny, publicysta, filozof, jeden z głównych przedstawicieli mesjanizmu polskiego. Aktywnie działał na rzecz niepodległości Polski. Napisał m. in.: O odwadze cywilnej (1843), O miłości ojczyzny (1844), Kwestia żywotna filozofii. O samowładztwie rozumu (1845), System umnictwa, czyli filozofii umysłowej (1849-50), Estetyka, czyli umnictwo piękne (1849-54).

[60] Józef Kremer (1806-1875), filozof, estetyk, historyk sztuki, prekursor psychologii w Polsce, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego i krakowskiej Szkoły Sztuk Pięknych, rektor UJ.

[61] Aleksander Kurtz (1814-1876), polityk, ekonomista, właściciel Nasielska, członek Towarzystwa Rolniczego, polityk obozu „białych”, członek Rady Stanu Królestwa Polskiego (podał się do dymisji w czasie powstania styczniowego).

[62] Italia farà da sé (wł.) – Włochy same sobie dadzą radę (dewiza rewolucji włoskiej 1849 r.).

[63] Compelle intrare (łac.) – przymuś ich do wejścia, cytat z Wulgaty (Ewangelia wg  Łukasza, 14, 23).

[64] Et quorum pars magna fui (łac.) – w czym odgrywałem wielką rolę.

[65] Ludwik Mierosławski (1814-1878), działacz rewolucyjny, uczestnik powstania listopadowego, Wiosny Ludów i powstania styczniowego, autor m.in. Kursu sztuki wojennej i wywnioskowanych z niej prawideł co do wojny domowej (1845) i Powstania narodu polskiego w roku 1830 i 1831 (1845-1876).

[66] Albert Sorel (1842-1906), francuski historyk, pisarz, poeta, autor prac poświęconych m.in. historii dyplomatycznej i problematyce wschodnioeuropejskiej, twórca paryskiej Ecole libre des sciences politiques, która przekształciła się z czasem w Sciences Po, jeden z najważniejszych francuskich instytutów zajmujących się naukami politycznymi.

[67] Louis Adolphe Thiers (1797-1877), francuski polityk, dziennikarz, prawnik i historyk, premier Francji, autor m. in. Histoire de la révolution française (1823-1827), Histoire de Consulat et de l'Empire (1845-1862).

[68] Mieczysław Ledóchowski (1822-1902), kardynał, metropolita poznańsko-gnieźnieński i prymas Polski, początkowo zwolennik ugodowej polityki wobec władz pruskich, z czasem – pod wpływem Kulturkampfu – obrał stanowczy kurs sprzeciwu wobec germanizacji, co doprowadziło do konfliktu z rządem pruskim i jego uwięzienia. Mianowany przez papieża kardynałem, został uwolniony, ale nakazano mu opuszczenie kraju.

[69] Koniec z Polską! – okrzyk przypisywany Tadeuszowi Kościuszce, gdy dostał się do niewoli rosyjskiej po przegranej bitwie pod Maciejowicami,przesądzającej o klęsce jego powstania. Sam Kościuszko stanowczo zaprzeczał, że wyrzekł takie słowa. Dzięki propagandowej akcji pruskiej prasy długo jednak sądzono, nie wyłączając niektórych polskich naukowców, że zdarzenie to miało miejsce.

[70] Tarnowski pisze o sporach „Gazety Narodowej” i „Dziennika Lwowskiego” w tekście Królowa Opinia.

[71] Grigorij Potiomkin (1739-1791), feldmarszałek rosyjski, faworyt Katarzyny II. W 1783 r. zajął Krym, odnosił sukcesy w wojnie z Turcją (1787-1791). Jeden z głównych inspiratorów drugiego rozbioru Polski, motywowany także chęcią powiększenia swych prywatnych dóbr, które nabył na Kijowszczyźnie i Bracławszczyźnie.

[72] Aleksander Łanskoj – rosyjski wojskowy, kochanek carycy Katarzyny. Zmarł w młodym wieku (26 lat) wskutek osłabienia organizmu nadmiernym spożywaniem alkoholu i afrodyzjaków. Władczyni – wówczas 55-letnia – miała nosić po nim żałobę i przez pewien czas powstrzymywać się od kolejnych romansów.

[73] Aleksander Jermołow – rosyjski wojskowy, jeden z kochanków Katarzyny II. Stał się faworytem carycy dzięki Potiomkonowi, ale gdy wdał się w intrygi wymierzone w feldmarszałka, został zmuszony do opuszczenia Rosji na trzy lata.

[74] Aleksander Mamonow – oficer rosyjski, kochanek carycy Katarzyny, utracił jej względy gdy Potiomkin uznał, że poczyna mu zagrażać.

[75] Św. Jadwiga (1374?-1399), córka Ludwika Węgierskiego z rodu Andegawenów. Po śmierci ojca w 1384 r. przybyła do Polski i została koronowana na polskiego króla. Pod naciskiem możnowładców krakowskich dążących do unii z Litwą, zerwała wcześniejsze zaręczyny z Wilhelmem Habsburgiem i w 1386 r. poślubiła Władysława Jagiełłę. Przyczyniła się do odnowienia Akademii Krakowskiej.

[76] Anna Jagiellonka (1523-1596), córka Zygmunta I Starego i Bony, królowa polska od 1575 r. (szlachta obrała ją królową w czasie bezkrólewia, po ucieczce Henryka Walezego – jej niedoszłego męża – do Francji, od 1576 r. żona Stefana Batorego, po jego śmierci przyczyniła się do wyboru na króla swego siostrzeńca – Zygmunta III Wazy.

[77] Nawiązanie do poematu Zygmunta Krasińskiego Resurrecturis.

[78] Łac. Rób co musisz, będzie co musi być.

[79] Statut organiczny – ustawa zasadnicza wydana przez cara Mikołaja I w 1832 r. po stłumieniu powstania listopadowego, oznaczająca kres autonomii Królestwa Polskiego, którą gwarantowała – przynajmniej formalnie – konstytucja z 1815 r..

[80] Józef Siemaszko (1798-1869), unicki biskup litewski (od 1833), prawosławny arcybiskup litewsko-wileński (od 1840), metropolita tytularny (1852), autor (1827) przedstawionego carowi Mikołajowi I memoriału o ujednoliceniu liturgii unickiej z prawosławną, będącego podstawą planu likwidacji unii w Rosji.

[81] Dymitr Gawryłowicz Bibikow, generał-gubernator, odpowiedzialny za represje, które spadły na Ukrainę Prawobrzeżną po powstaniu listopadowym. Zarządzał tam trzema guberniami od 1838 do 1852 r. Swą bezwzględną politykę kierował przede wszystkim przeciwko szlachcie polskiej.

[82] Bałagułami nazywano młodych szlachciców z okolic Berdyczowa, prowadzących hulaszczy tryb życia.

[83] Tarnowski wspomina księcia Adama Czartoryskiego.

Adam Jerzy Czartoryski (1770-1861) – dyplomata, myśliciel polityczny o poglądach konserwatywno-liberalnych; w młodości przyjaciel cara Aleksandra I i rosyjski minister spraw zagranicznych, w trakcie powstania listopadowego prezes Rządu Narodowego, po klęsce insurekcji twórca na emigracji w Paryżu prężnego ośrodka politycznego i kulturalnego zajmującego się sprawą polską (Hôtel Lambert) m.in. poprzez akcje propagandowe i misje dyplomatyczne.

[84] Amfiloch – Grek, ojciec  tytułowego bohatera utworu Zygmunta Krasińskiego Irydion, który swemu synowi wszczepił nienawiść do Rzymu.

[85] Tarnowski nawiązuje do Pana Tadeusza Adama Mickiewicza i Prześwitu Zygmunta Krasińskiego.

[86] „Koniec z marzeniami!”(w innej wersji „Żadnych marzeń, panowie”) – odpowiedź Aleksandra II, udzielona polskiej delegacji w czasie pobytu cara w Warszawie w 1856 r., a dotycząca ewentualności przywrócenia Polsce niepodległości.

[87] Utwór Zygmunta Krasińskiego.

[88] Ernest Renan (1823-1892), francuski historyk, filolog i teolog, profesor w Collége de France, członek Akademii Francuskiej. Głosił tezę, że religia ma czysto ludzką genezę, natomiast Chrystus był jedynie najdoskonalszym z ludzi. Opublikował m.in. L'Histoire des origines du christianisme (1863-1883, t. 1-8).

[89] Émile Gaboriau (1832-1873) – francuski pisarz, uważany za prekursora powieści kryminalnej.

[90] Alfred de Musset (1810-1857) – francuski pisarz i poeta, członek Akademii Francuskiej.

[91] Astrea – w mitologii greckiej córka Zeusa i Temidy, zamieszkała na ziemi, ale zrażona tym, jak żyją ludzie – zwłaszcza ich zbrodniami, wróciła na niebo.

[92] Stanisław Trembecki (1739-1812), poeta, autor bajek, wierszy, komedii, poematów, dworzanin króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, dla którego zdradził konfederatów barskich, sprzedając agentowi króla ich tajne dokumenty.

[93] Fragment utworu Juliusza Słowackiego Odpowiedź na Psalmy przyszłości Spirydionowi Prawdzickiemu.

[94] Konwencja czyli Konwent Narodowy, zgromadzenie parlamentarne z czasów rewolucji francuskiej.

[95] Fragment utworu Zygmunta Krasińskiego Irydion.

[96] „Co nam przyniesie mrokiem okryta następna godzina” – nawiązanie do utworu Friedricha Schillera Wallenstein.

[97] Tarnowski nawiązuje do wojny krymskiej, która rozegrała się w latach 1853-1856 między Rosją a Turcją wspartą przez Wielką Brytanię i Francję. Zakończyła się ona przegraną Rosji.

[98] Fragment Odprawy posłów greckich Jana Kochanowskiego.

[99] Nikolsburg – miasto w Czechach, gdzie na tamtejszym zamku w 1866 roku został podpisany rozejm między Prusami i Austrią po bitwie pod Sadową.

[100] Pakt w Reichstadt z 1876 r. między Austrią a Rosją – efekt zjazdu cesarzy, Aleksandra II Romanowa i Franciszka Józefa. Był on odpowiedzią na wydarzenia na Bałkanach, gdzie najpierw w Bośni, a potem w Bułgarii wybuchły antytureckie powstania, zaś do walki z Turcją włączyła się także Serbia. Austria Rosja postanowiły zachować formalną neutralność w tych konfliktach, ale zarazem dokonały między sobą podziału ewentualnych stref wpływu na Bałkanach na wypadek klęski Turcji.

[101] Dubius eventus belli (łac.) – wynik wojny jest wątpliwy.

[102] „Przy Tobie Najjaśniejszy Panie stoimy i stać chcemy” – tymi słowami zaczynał się adres sejmu galicyjskiego do cesarza Franciszka Józefa z 10 grudnia 1866 r., jeden z najbardziej znanych symboli lojalizmu względem monarchii habsburskiej i jej władcy.

 

Najnowsze artykuły