Artykuł
Stanowisko duchowieństwa polskiego w dzisiejszym położeniu

Poznań 1867

 

Kiedy wszyscy w Polsce myślą o odzyskaniu niepodległości politycznej, sprawiedliwe byłoby, żeby choć niektórzy pracowali nad ocaleniem polskiego Kościoła, czyli katolicyzmu w Polsce.

Stąd pierwszym zadaniem jest: badać jego słabe strony. Dziś główniejszą z nich określić, chociażby w krótkości, zamierzamy.

I tak, któż na pierwszy rzut oka nie dojrzy, że trojakie niebezpieczeństwo katolicyzmowi, mianowicie pod rządem rosyjskim, zagraża: pierwsze rząd cara – po drugie rewolucyjne dążności – po trzecie stan samego duchowieństwa opłakany, a zaród swej słabości czerpiący, tak w przemocy nad nim ciążący caryzmu, jak w pokusach ducha rewolucyjnego. W samym sobie zaś naród polski nie posiada w obecnej chwili życiodawczych potęg mogących służyć katolicyzmowi, bo ani rozumowe usposobienie jego nie ciągnie go do katolicyzmu, ani uczucie nawet; przeciwnie – z różnorodnych powodów wszystko go raczej odrywa od Kościoła.

Chcąc tedy Kościół polski zbawić należy zbadać nie tylko skąd mu złe przybywa, ale nadto gdzie siłę ocalającą dla niego wynaleźć można. Źródła potrójne zatraty wymieniliśmy dopiero. Za radę zaś na nie wypowiadamy tak:

Trzeba wbrew, a mimo wszystko i wszystkiemu, zawiązać na powrót stosunek Kościoła polskiego ze Stolicą świętą. Trzeba bo Kościół jakiego bądź narodu – słowem, Kościół jakikolwiek cząstkowy, nie opierający się na Kościele powszechnym, musi z czasem się odszczepić. Jeśli brak stosunków z Rzymem pochodzi z nieporozumień dogmatycznych lub dyscyplinarnych, prowadzi każdy kościół cząstkowy do herezji i schizmy. Jeśli jest rodem z przyczyny jakiej bądź zewnętrznej, to pogrąża go w pewną nieruchomość martwą, w której umiera, gdyby z głodu. Jak chrzest święty jest w człowieku założeniem w nim chrześcijaństwa, tak święcenie biskupów i kapłanów jest założeniem tylko kościołów cząstkowych. Stąd jak chrześcijanin, któryby ograniczył się na chrzest święty, a innych pozbawił się sakramentów, rychle przestałby być chrześcijaninem, tak samo kościół, który przestał na święceniu hierarchicznym przez Stolicę świętą swego duchowieństwa, a dalszych z nią nie utrzymywał stosunków, pozbawiłby się łaski, wciąż zstępującej z Głowy Kościoła na jego części podrzędne, i z czasem odszczepiłby się eo ipso od katolicyzmu.

Oczywiście obawy nie ma, dzięki Bogu, w Polsce o odstępstwo dogmatyczne, ale bez wątpienia zagrożony jest nasz Kościół klęską tą drugą, przez oderwanie się rzeczywiste, choć nie buntownicze, od Kościoła powszechnego.

 

I.

 

Rzeczywistością jest: że od lat kilkudziesięciu Kościół polski nie obcuje z Rzymem. Należy wtedy zbadać przyrodę tej rzeczywistości.

Niewątpliwie, że pierwszym i głównym tej klęski powodem jest rząd moskiewski. On to bowiem nie dopuszcza żadnych stosunków, ani piśmiennych, ani osobistych z Rzymem. Za jego to staraniem Polska sądzi, że papież o niej nie myśli, a nawzajem Stolica święta myślała nieraz, że Polacy o nią nie dbają lub że siły katolicyzmu używają jako broni politycznej, tylko przeciw ciążącemu moskiewskiemu nad nimi ciemięstwu. Z tego położenia przez Moskwę ustrojonego już wypadło, że Polacy tracą ufność i miłość dla Ojca Świętego. Z drugiej zaś widocznym i pojętnym jest: że Stolica święta, niedostatecznie oznajmiona z rzeczywistym Polski położeniem, nie może, ile by pragnęła, pomagać swej nieszczęśliwej polskiej dziatwie. Stąd nieporozumienie nastało wzajemnie bolesne i szkodliwe między pasterzem a owieczkami. Nieporozumienie zaś to będzie rosło wciąż groźniej i silniej, jeśli nie zapobiegniemy rychło i stanowczo temu przez przywrócenie tyle koniecznych i pożądanych, a najściślejszych stosunków, o których mowa. Rzeczywiście bowiem, jak to się u nas w tym względzie działo, niestety, nawet poza obrębem przemocy moskiewskiej, choć za jej zgubnym niewątpliwie wpływem, ilekroć Polska powstała, a wołała o pomoc czy dla Kościoła, czy dla swej wolności politycznej, tylekroć wysyłała posłów do wszystkich stolic świata – do Rzymu zaś przez czas długi nikogo, a w końcu gorzej niż nikogo. Dlaczego? Bo my zawsze liczymy na pomoc ziemską, materialną, a nie zwracamy się nigdy do siły życiodawczej duchów. Po części także, bo Polacy niektórzy posądzają lekkomyślnie dwór rzymski o słabość ku Moskwie, a przeto o niedbałość i zapomnienie w stosunku do nas. A car korzysta z tego rzeczy stanu i mówi papieżowi: „Patrz! Powstają przeciw mym rządom, niby o wiarę swą się dopominają – a nie używają Twej pomocy nawet. Cóż to znaczy, że nie mogą wezwać jej, gdyż ja im złego nic nie czynię, a oni w duszy wiedzą, że religii używają jedynie za środek polityczny i pewni są, że ich potępisz. Potęp ich zaraz!”. Papież nas dzięki Bogu nie potępia, ale milczy, lub jak w ostatnich czasach, odzywa się, ale nie wszechstronnie, jakby pod przeczucia prawdy parciem raczej, niż pod jasnej i pewnej wiedzy naciskiem, której mu właśnie brak. Zresztą za Moskwy oszczerstwami nieraz szkodliwe z naszej strony pozory, wyznać należy, przemawiają. Nie szukając dalej, wezmę przykład z ostatniego arcybiskupa warszawskiego śp. Jks. Fijałkowskiego, który spędził życie na grzesznej uległości rządowi moskiewskiemu i byłby w niej umarł, gdyby go nie były zaskoczyły wypadki 1861r.[1]

Długie lata za Mikołaja rządów będąc zawiadowcą archidiecezji, nigdy nie powstawał, nigdy nie walczył, do Stolicy świętej się nie odzywał – gdy naraz popchnięty przez ruch polityczny 1861 r. wystąpił jako gorliwy pasterz. Przecież powinien był występować tak samo za Mikołaja rządów, pod którymi Kościół był bardziej jeszcze okuty w niewoli ciężkich żeleźcach, niż w chwili, w której śp. arcybiskup powstał. Czemu milczał wówczas? Czemu się odezwał później? Bo nie śmiał nie przez siebie, a został przez naród popchnięty i przez działający ruch zastraszony. Zresztą przykład ks. arcybiskupa nie jest jedyny. – Owszem odbił się on aż nadto w całej postawie duchowieństwa polskiego. Pisać do Rzymu – bało się duchowieństwo, bo rząd zakazał, a nikt nie podpierał, ale nie cofnęło się przed uczestniczeniem w manifestacjach ludowych wszelkiego rodzaju, gdy naród powstawał, dopominając się o swe prawa polityczne.

Cóż z tego mogłaby Stolica święta wnioskować? Chyba to, że istotnie polskie duchowieństwo nie czuje w sobie siły kapłańskiej ani odwagi żadnej, jedno, że jest narzędziem raz Moskwy, gdy Moskwa silna, a raz poruszeń ludu, gdy ten się wzmacnia i na chwilę górą stoi. W każdym zaś przypadku papież widzi, że Kościół polski nie szuka pomocy w Stolicy świętej, że nie pragnie tego światła, którego jedynego duchownym trzeba do utrzymania się na swym prawdziwym, niepodległym stanowisku, a którego wskazówka jako ze źródła żywego – z jednego Rzymu tryska. Dlatego też Kościół nasz ginie i nic w tym nie ma dziwnego. Bezbożnością bowiem lub szaleństwem jest sądzić, że jakikolwiek ustrój może się utrzymać przez własną swą wyłącznie siłę, że się zostać zdoła bez punktu podpory, któryby był od samej jego przyrody potężniejszy, a jednak z nią jednorodny. I tak próżno marzyć, by rodziny się utrzymywały nieoparte na całości swego narodu, by naród nie został oparty na swym rodzimym rządzie, by rząd nie został nieoparty na kościele własnym – kościół cząstkowy na kościele powszechnym, a tamten na Zastępcy Chrystusa Pana, który go ustanowił i podtrzymywać obiecał, jako pierwowzór wszech ziemskiego ustroju.

Jeśli więc Kościół polski nie zawiąże stosunków należytych z Rzymem, jeśli się na Stolicy świętej nie wesprze, to skaże się sam na igraszkę raz Moskwy, a raz podwładnych swoich. Pierwszej nie zdoła się opierać, chyba pod naciskiem cara! Wtedy w pierwszym przypadku, jak w drugim, będzie żołnierzem sprawiedliwości ziemskiej zawsze, lub zbirem niesprawiedliwości ludzkiej, ale przestanie być zastępem Chrystusowego Kościoła. I polski naród, polskiemu duchowieństwu powierzony, zaginie dla Kościoła, a tym samym dla zwycięstw Chrystusa na ziemi.

To niebezpieczeństwo zagraża niewątpliwie dziś polskiemu Kościołowi, pod rządem rosyjskim jęczącemu i ono go o śmierć wcześniej lub później przyprawi, jeśli mu nie zapobiegniemy.

Po pierwsze. Zdaniem sobie sprawy szczerym z położenia swego rzeczywistego. Po drugie. Wystawieniem jego jakim bądź kosztem Stolicy świętej w celu otrzymania jej rad, jej światła, jej podpory, a tym samym zjednoczenia Kościoła i ludu naszego z Namiestnikiem Zbawiciela.

Na czym ma polegać to zdanie sobie sprawy:

a)     Na uderzeniu się w pierś duchowieństwa naszego;

b)    Na rozpatrzeniu się, kto wrogiem, a kto przyjacielem, kto trucizną a kto pokarmem, kto podporą a kto zaporą do ocalenia i rozwoju naszego Kościoła.

Otóż wrogiem jego pierwszym i głównym jest rząd moskiewski, uzbrojony w cały system niszczenia katolicyzmu, strzelający w kościół setnymi ukazy niszczącymi same podstawy katolickiego Kościoła. Przyjacielem zaś jego jedynym: jest Kościół powszechny, a przyjacielem z samej przyrody stosunków Ojca do dzieci. Pokarmem jest: władza światło dawcza Stolicy świętej – trucizną zaś uległość jakiej bądź potędze świeckiej, czy moskiewskiej, czy rewolucyjnej. Nie mówię o narodowym polskim wpływie, gdyż ten jako z katolicyzmu rodny nigdy w przeciwieństwie nie jest i być nie może z zasadami Kościoła świętego. Podporą jest naród polski tradycjonalnie czerpiący swe natchnienia u źródła prawdy, to jest w niemylności swej wiary. Zaporą zaś Moskwa i rewolucja, czyli odszczepieństwo od Kościoła, pod swawoli lub ciemięstwa postacią.

Stąd też wyznać należy, że jeśli rząd moskiewski dalej trwać będzie w Polsce, Kościół katolicki w nim zniszczy. Trzeba zatem walczyć z tym rządem, walczyć na każdym kroku, na każdym stanowisku, o ukaz każdy, o rozporządzenie każde, o nadużycie każde, choćby takowe tylko pozory przypadkowości miało a walczyć – siłą jedną, nieprzepartą, ani zastraszaną czy to Sybirem, czy to cytadelą.

Trzeba zarzucić wszelkie wyskoki a natomiast zaprząc się do pracy z góry obmyślanej i urządzonej; trzeba podjąć posłannictwo bez względu na groźby Moskwy i na podszepty rewolucji. Każde bowiem ustępstwo woli Moskwy, pociąga za sobą w dzień reakcji i ustępstwo rewolucji.

Kościół zaś ulegać nikomu nie może, bo zależące od jedynego Boga swego Króla i Założyciela, niezależnie w obliczu każdej ziemskiej przewagi zachować się musi.

 

II.

 

Dziś już jest pewnikiem powszechnie przyjętym, że rozbiór Polski jest niegodziwością ponad wszystkie inne w dziejach dopełnione. De Maistrowi wielkiemu to określenie sprawiedliwości zawdzięcza świat. Też pomimo przykładu reszty świata i wszelkich ze strony Moskwy starań, Stolica święta tej niegodziwości nigdy mocy prawowitości nie chciała przyznawać. Rządy przeszło półwieczne carów w Polsce są przyrodnym następstwem tej niegodziwości i jej rozwojem, czyli pasmem długim okrucieństw zakrywanych kłamstwem, ale mimo to w końcu odkrytym; przeciw którym to okrucieństwo Stolica święta walczyła i walczy, chociaż jednak z tymi rządami, dla uniknięcia zła dla Polski większego, obcować przez czas pewien musiała. Przeciwko tym rządom, nie tylko papieże walczą, ale nadto nakazują polskiemu duchowieństwu walczyć, na co mamy dowody w różnych aktach wyszłych z kancelarii rzymskich, a mianowicie w liście Piusa IX do Jks. Arcybiskupa Felińskiego, pisanym zaraz po wyniesieniu tego kapłana na stolicę warszawską. Z tego wszystkiego jasno wypływa, że skoro rozbiór Polski jest niegodziwością, wyradzającą blisko sto lat wypadków najniegodziwszych, wtedy nieraz grzechem by było z nim nie walczyć i następstwom jego się nie opierać.

Skoro zaś te walkę uznajemy za sprawiedliwą, natychmiast położenie całe w innym się nam przedstawia świetle. Natychmiast panowanie Moskwy nad Polską wychodzi na jaw nie jako rząd z woli Bożej istniejący, jedno jako panowanie z Bożego dopuszczenia. Jest ono niczym innym u nas, jedno tym, czym była niewola babilońska dla wybranego w starym zakonie ludu. Znosić bez wątpienia taką władzę ex opportunitate, wypada nieraz, lecz i to tylko o ile bierność nie sprzeciwia się przepisom Bożego Kościoła, a walczyć w razie danym należy każdą walką zgodną z przepisami Kościoła. Po takim stawiając światłem walkę z Moskalami, rozumie się, że jej przewodnikiem stać się musi polskie duchowieństwo. Nie świeckim bowiem może się godzić określenie co Kościół pozwala, a co zakazuje. I gdy kościół polski w swoją rękę weźmie kierunek życia swojego ludu, natychmiast ten odwrócony zostanie od rewolucji niechrześcijańskich środków i celów, która gdyby dżuma do śmierci samobójczej prowadzi za dni naszych cały mianowicie zachód Europy. Dotąd kościół polski tak się nie postawił. Długo zdawał się swym milczeniem i nawet uległością prawie ślepą panowaniu carów, wyznawać: że walka przeciw władzy Moskwy jest grzechem. Bądź co bądź nie walczył kościół i coraz bardziej upadał, nie tylko w sobie, ale i w sumieniach swojego narodu, któremu rewolucja pospieszyła w ucho szepnąć, że Kościół jest zaporą do walki z carem, że kto chce zbawić Ojczyznę, a nawet Kościół z duchowieństwem trzymać nie powinien, co najwięcej pozwalała rewolucja używać Kościoła za broń przeciw wrogowi. Jaki z tego wynik? Na początku przywrócenie porządku Bożego w duszach wielu, którymi to co jest celem, stało się środkiem i na odwrót. Tyle w teorii – i to straszne nad wyraz wszelki, bo to bardzo bezbożne i prowadzące do praktycznego wyniku tego, że gdy naród powstawać zaczął, a rząd coraz okrutniej powstających ścigał, duchowieństwo się spostrzegło, że grzesznie było osłabło, że już nie jest siłą samorodną ani nie niezależną, a tym mniej przewodniczącą. To znów tak dalekie, że choćby car był miał w Polsce sprawiedliwość za sobą, duchowni nasi nie byliby się już znaleźli w możności bronienia sprawiedliwości, a to z powodu, że utracili byli wpływ wszelki na lud pieczy ich powierzony. Wpływ zaś ten byli stracili przez zaniedbanie obowiązków walki, która z parcia sumień, jak z nakazów Kościoła, prawowitość swą czerpie. To jest tak prawdziwe, że wątpię, aby ktokolwiek w dobrej wierze zaprzeczyć temu zdołał. Co do mnie potwierdzony w tym przekonaniu jestem nadto przez zdanie niektórych biskupów polskich, którzy przez rząd w pomoc przeciw powstaniu wezwani w 62. roku ze śmiałością prawdziwie apostolską, samemu carowi, to co tu mówię, oświadczyli.

Lecz doszedłszy polskie duchowieństwo do takiej niemocy, znalazło się w tym czasie w położeniu takim, że do czynu przystąpić musiało. Spostrzegło się bowiem, że z rządem trzymać nie mogło, bo popierając Moskwę, przyłożyłoby rękę do rozwalenia katolickiego ustroju swojego narodu. Musieli więc duchowni stanąć po stronie narodu, aby ocalić wiarę jego i kamieniem zgorszenia nie pozostać w dziejach. Ale doszedłszy do takowego przeświadczenia, nie pojęli duchowni nasi, że nie za ludem iść, ale przewodniczyć mu wypada. Kto wie, może pojęcia tego im nie zabrakło, ale raczej na siłę się nie uczuli do postawienia się należytego. Stąd niepewność w ruchach i wahanie się w zamiarach, bo siły stanowczej nie było. Lecz dlaczego siły tej brakło? Po pierwsze, bo bezczynność duchowieństwa 80-letnia sparaliżowała była żywotność duchowieństwa, a w tej bezczynności rozumieniu przede wszystkim obojętne znoszenie braku stosunków z Rzymem. Po drugie, bo spostrzegłszy swą niemoc grzeszną, doznali duchowni nasi upokorzenia wielkiego. – Stąd miłość własna obrażona, rozdzieliła, na domiar bezmocy, duchownych naszych na dwa obozy. Jedni myśleli lubą myślą dotąd, że należy zwolna się przesuwać na stronę czynu, bez zbytniego – o ile się uda, obrażania rządu. Drudzy przeciwnie są zdania, że z tym zerwać trzeba bezzwłocznie zupełnie, a nawet bezwzględnie na samże charakter kapłański. Pierwsi niestety, nieskończenie są mniej liczni, ale są światlejsi, drudzy prawie powszechność stanowią, ale są o wiele mniej oświeceni. Gdy zaś w łonie duchowieństwa rozdwój powstawał, czemu się dziwię, że w chwili gorączkowej przejścia nie zdołało ono sobie zdobyć stanowiska niezależnego i przodującego. A żal wielki, a strata nie do odżałowania, bo w chwilach przejść można nieraz w mgnieniu oka naprawić wiekowe błędy – i w 1861 roku niewątpliwie Kościół polski mógł był siebie ocalić i kraj od ostatecznej uwolnić zatraty, gdyby się był postawił na swoim stanowisku, na tym jednym, co w niebo sięga i z nieba natchnienia znosi, a które się zwie Piotrową na ziemi opoką. – Lecz co odroczonym, może nie być straconym; oby tylko polscy duchowni chcieli uważać za odroczone to co stracili – aby się co szybciej na Rzymie oparli i sumieniem czystym a głośnym umieli wszechziemskim potęgom odrzekać, gdy czas i gdy potrzeba – zarówno i na wszystkie grzeszne wymagania świeckie – wielkim i niezwyciężalnym rzymskim: „Non possumus”.

 

III.

 

Jak to połączenie Polski z Kościołem powszechnym, czyli ze Stolicą świętą, odnowić?

Naprzód wyznaniem sobie i światu całemu, po pierwsze, że naród polski nigdy nie uzna samowładnych cara rządów, a choćby nawet liberalnych, ale nie katolickich, za władzę prawowitą z Boga rodną. Po drugie, że nie tylko uznania takowego od Polaków żądać można, bo żadnego innego owocu wymaganie takowe nie przyniesie prócz buntu, ale że nadto wymaganie takowe nie jest godziwym, ponieważ od chrześcijan żądać niepodobna, żeby uczcili napad niesprawiedliwości, utrzymywany przez najokrutniejsze gwałty. Po trzecie, że choćby naród polski niepomny na swą przeszłość i nie dbały o swą wiarę, pod naciskiem nieszczęść swoich, chciał się zjednoczyć z Moskwą, przez takowe uznanie jej prawowitości, a to w celu ulżenia swego bytu materialnego, to polski Kościół nie mógłby przyłożyć ręki do takowej ludu swego polityki, który by ostateczną była niewątpliwie zagładą katolicyzmu w Polsce. Zresztą na jakiej zasadzie wymaganie takowe mogłoby być oparte? Ani dobro do dziś dnia świeckie, ani dobro duchowe go nie wesprze. Przeciwnie – któż nie widzi, że jeśli z jednej strony Moskwa carska chce w siebie nas wcielić, to jedynie, aby panslawizm swój wschodni przez zagładzenie nasze ustanowić, a panslawizm moskiewski jest katolicyzmu zatratą. Położenie nasze jest rzeczywiście takie, należy zatem tak się na nie zapatrywać i tak je chrześcijańskiemu światu przedstawiać, popierając i tłumacząc je licznymi faktami, których każdemu Polakowi nie brak, a mianowicie duchowieństwu. Przedstawienia takowe powinny by być czynione tak przez duchowieństwo Kongresówki, jak przez duchowieństwo Litwy i Rusi[2].

To jest niezbędne, bo jak dawniej niemal wszyscy na Zachodzie, dziś jeszcze niektórzy mniemają, że Kościół polski mógłby dojść do jakiej bądź zgody z rządem carów. Szczęściem Ojciec święty nie dzieli tego zdania, on wie dobrze, że zgoda taka byłaby przyspieszeniem zatraty ostatecznej, zamiast oddalaniem jej ciosów. – Ale na to, żeby ludzi wpływ mających na obrót działań świata chrześcijańskiego oświecić, konieczne jest oświecać opinię, publiczność, aby ta mogła przyjść w pomoc papieżowi, zamiast mu stawać zaporą, jak się to dotąd zdarzało. Na poparcie tego co tu mówię zniewolony jestem uciec się do poufnego wprawdzie, ale niezbitego w tym względzie dowodu. Tym zaś są rozmowy niektóre Jego Świątobliwości z pewnym rodakiem naszym, które miejsce miały na początku wypadków 1861 r. W tym że Pius IX jeśli nie tymi, quoad litteram słowy, to pewno w tym duchu się wyrażał. „Ja czuję, że odezwać się byłoby i zewnętrznym dzisiaj obowiązkiem papieża i serca jego potrzebę, ale gdyby kto bądź ma to odezwanie się ułatwił, gdyby ktokolwiek się o nie upomniał! Arcybiskup warszawski na przykład. Ach! Kto bądź świecki nawet, skoro duchowni wasi, zdaje się, już ani znają Rzymu. Połączenie dzieci z Ojcem jedno byłoby siłą waszą rzeczywistą!”. Ale cóż z tego, kiedy niestety, choć w tym czasie te papieża jęki przesłane zostały do Warszawy, żadnego tam snać wrażenia nie sprawiły. Tam myślano o Napoleonie, który o nas nie myślał, lub o Palmerstonie, który z nas szydził, lub o Garibaldim, co wiarę naszych Ojców przeklina i jej urąga, ale o papieżu, ba! Kto by tam był wtedy wspomniał. Tedy świątobliwy papież widząc się przez nas samych w sprawie naszej nawet opuszczony, sam się odezwał wiekopomnym swym listem do arcybiskupa Fijałkowskiego. W czerwcu roku 1861, którego mu car dotąd przebaczyć nie może, a nad którym my ledwie się zastanawiamy – i to my niektórzy tylko!

 

IV.

 

Zwykle w tym świecie zdania dzielą się na dwie przeciwstawne sobie ostateczności. Stąd przedstawienia dotąd Stolicy świętej czynione, a naszego położenia dotyczące, bywały dwojakie. Jedne twierdziły, że Polska bezkarnie dla polskiego Kościoła, może się pogodzić z Moskwą, mianowicie w pewnych danych razach. Drugie przeciwnie dowodziły, że ta zgoda jest niemożliwa, ale dodając, że rewolucja nie ma wpływu na ruchy naszego narodu. Tymczasem nieubłagana logika wypadków przychodziła raz na poparcie jednych zdań, lub znów na podtrzymanie drugich. Stąd obłok ciemności pozostawał nad tą sprawą zawieszony, zmuszający nie tylko Stolicę świętą, ale nawet katolików i zachowawców europejskich, do oględnej nieczynności, nad którą nie tylko my, ale i bardziej oświeceni katolicy europejscy ubolewają dotąd bardzo.

Czegóż wtedy trzeba, by rozświecić ten obłok ciemność rzucający? Właśnie takiego wystąpienia rzetelnego, bezstronnego. I tak nie tylko przedstawić i wytłumaczyć świata, że nikt nie może żądać zgody z Moskwą od Polaków, mianowicie z punktu katolickiego i zachowawczego, których Moskwa jest nieubłaganym zaprzeczeniem sui pessimique generis, ale nadto potrzeba rzeczywiste położenie nasze do rewolucji określić. Otóż to położenie, zdaniem naszym, tak opisać się daje: świat zachowawczy na zachodzie, przestraszony rewolucją rozwalającą go, bierze za rewolucją łacno ruch ludowy każdy, przeto rewolucją też nazywa walkę naszą z carami – i choć ubolewa nad nami, boi się nam pomagać, by nie posilać w nas rewolucji. W tym obłędzie zresztą z przyrody ludzkiej pojętnym zostając, świat zachowawczy nie zrozumiał, że u nas rewolucją jest Moskwa, a kontrrewolucją czyli (reakcją) zachowawczym odczynem, lub przeciwczynem, jesteśmy – my. Ten zaś obłęd bywa na nieszczęście nieraz podparty faktem tym: że aczkolwiek myśmy nie rewolucją, jednak z braku pomocy zachowawców, z rewolucjonistami się łączymy, dla wybawienia się od głównego naszego wroga. Niechby zachowawcy nie zważali na ten pozór, czy fatalną rzeczywistość. A podali nam ręce, zaraz by wszelki węzeł ze złem u nas się rozerwał. Lecz jak widzimy w stosunku naszym do zachowawców jest ów okropny circulus vitiosus, z którego wyprowadzić go każdym kosztem i co rychlej trzeba.

Należy przekonać zachowawców, że Polska dotąd nie została rewolucyjna, pomimo jej komitetów tajnych, obcujących kiedy niekiedy ze stowarzyszeniami tajnymi sekciarzy wschodnich czy zachodnich; ale zarazem wyznać im trzeba, że chociaż nie zasadniczo, ale w rzeczywistości, ulegamy nieraz wpływowi tych i owych natchnień. I to wyznanie niech będziemy katolikom i zachowawcom przestrogą. Niech się dowiedzą że my żyć, że my oddychać musimy, że my z przepaści wyrwać się koniecznie chcemy, i że oczywiście tę rękę chwycimy, która się ku nam wyciągnie. Jeśli więc sprzymierzeńcy nasi dalej upierać się będą w swej taktyce nie pomagania nam w biedzie to oczywiście rewolucje wschodnia i zachodnia rzucą się ku nam i wyrwać z teraźniejszej biedy przyrzekną, pod warunkiem, abyśmy się na ich stronę zupełnie przerzucili i bezwzględnie nadzieje nasze na Kościół nasz na sumienie nasze. A wtedy co się stanie z nami?

Co pokusa zechce – a z pokus najgorsza – a rozpacz nas ogarnąć może. To co dziś jest fałszem, co jest dziś u nas i o nas i przeciw nam oszczerstwem, zaiste jutro stać się może rzeczywistością – jeżeli nie pozyskamy sobie sprzymierzeńców w obozie katolików i sprzymierzeńców naszych. Że zaś tu idzie o czystość, o niepokalaność sumień, czci i wiary naszej – jest to obowiązkiem duchowieństwa polskiego, nad ocaleniem swego ludu pracować, zapobiec nieszczęściu, odwrócić zaparcie się przez nas, nas samych świata bożego, a zatem i samego Boga.

Jak że zapobiec nieszczęściu? Której broni się chwycić? Tej co jest w ręku duchowieństwa, to jest katolicyzmu miecza! On bowiem jeden jest jedynym ostrzem zdolnym zwyciężać rewolucję, która dziś w świecie panuje, bo świat coraz bardziej od katolicyzmu wiednie i bezwiednie się oddala. – Przez katolicyzm zaś rozumiemy tutaj, tak wierność jego zasadom, jak sojusz ścisły z jego przedstawicielami. Ale sojusz będąc dwustronnym układem, wymagania obopólne przedstawia. Za pomoc, której wyczekujemy, świat katolicki będzie żądał pewnych zapewnień. Dotąd bowiem słyszmy ciągle, że zachowawcy i katolicy tłumaczą się ze swej bezczynności, położeniem naszym często w rewolucje zawikłanym. Koniecznością więc jest, żeby duchowieństwo wystąpiło z zapewnieniami żądanymi, żeby otwarcie i solennie zerwało z wszelką siłą rewolucyjną, żeby się rzuciło w ręce papieża i jego błagało o pomoc skuteczną, przedstawiając mu zalety i wady ludu swego i prosząc go, żeby raczył rządzić tym ludem i kierować nim, aby go tylko od hańby ziemskiej i zatraty wiecznej ochronił. Skoro zaś Ojciec święty, zostanie należycie z położeniem naszym obeznany przez duchowieństwo nasze, a nie jak dotąd bywało po większej części, przez świeckich samych, skoro tym sposobem będzie o pomoc uproszony i o taką pomoc – wtedy niewątpliwie podejmie się tego prawdziwie apostolskiego trudu, i sprawa nasza stanie się wtedy zupełnie katolicka, w całym znaczeniu tego wyrazu, i jak sam katolicyzm niezwyciężalna. Odtąd bowiem na powrót zostanie tym, czym w wiekach swej niepodległości była, prawą ręką piotrowej władzy na pograniczu wschodu, uczestniczącą w sile nieprzebitej a żyjącej nieśmiertelnego „non praevalebunt Piotrowi przyobiecanego. Wtedy ani car, ani rewolucja podszeptywać Polsce nie zdołają więcej, że papież o niej nie myśli, że trzyma z Moskwą, że pracowitych jej nie uznaje żądań, bo wtedy papież stając się duchem nie tylko Kościoła polskiego, ale zarazem kierownikiem jego ziemskich losów, będzie go prowadził otwarcie po drogach zbawienia. – A gdy na takim stanowisku papież stanie, cały świat katolicki i zachowawczy w ślad za nim pójdzie i Ci wszyscy co dziś się chwieją, niezłomnych będą naszych praw zastępem. Na nich zaś wsparci, będziemy mogli do świętych celów dążyć, walcząc po chrześcijańsku i po katolicku, niezastraszeni ani groźbami schizmy, ani zachwiani rewolucji pokusami. Niechżeż odtąd hasłem naszym będzie: „My z papieżem trzymamy, bo car w Polsce, a Wiktor Emanuel we Włoszech to jedno. – walka z obydwoma konieczna!”.

Gdy tego dzieła duchowieństwo polskie się podejmie i gdy je przeprowadzi w życie, wtedy dopiero stanie się potęgą. Wszystko poza tym jest jego śmiercią. Wszystko poza tym jest mniej lub więcej godziwą ułudą, ale ułudą zawsze – a przez ułudę do prawdy nikt nie dochodzi, przynajmniej bezkarnie. Wszystko poza tym jest ułudą, bo końcem końców, jeśli duchowieństwo nie odzyska swej niezależności od wszechwpływów świeckich, to albo przejdzie na służebnictwo moskiewskiej biurokracji albo się stanie kamieniem zgorszenia i zatraty dla własnego narodu, przez uleganie jego zapędom. W każdym zaś razie traci swego ducha bożego – prawdziwie kościelnego – a zatem zbawczego, który jest Duchem nade wszystko niezależności przewodniczącej!

 

V.

 

Tych słów kilka już dość dawno byłem napisał na żądanie osoby oczywiście kościołowi naszemu korzystnie służącej. Dziś nie bez korzyści sądzę otworzyć im obszerniejsze rozejścia się pole. Do tego zaś z podwójną przystępującą siłą, bo odtąd na stolicy prymasów naszych, na szczęście nasze, zasiadł człowiek, o którego osobistości przez wzgląd na jego pokorę zamilczeć mogę, ale którego charakterystyczność z bezwzględną otwartością, przy każdej sposobności opisywać pragnę.

Jakaż tedy prawdziwego tego kościelnego męża dla nas jest cecha? To, że jest Polakiem, ale rzymianinem, czyli katolikiem nade wszystko – innymi zaś słowy, że jest tym ideałem duchownego polskiego w oczach moich, o którym marzyłem od dawna, a którego ziszczenie i znalezienie na ziemi polskiej zawdzięczamy natchnienia (i to wyłącznie, za co ręczę) serca Piusa XI. Tak! Jest on Polakiem we wszystkim, ale katolikiem nade wszystko, gdy niestety u nas duchowni w ogóle nie są Polakami we wszystkim, a Rzymianami nie są niestety dosyć. Polakami nie są we wszystkim, bo są Polakami tylko o ile nacisk świecki im pole do służenia Ojczyźnie wskazuje. Wskazanie to zatem ipso facto nie może być dla duchownych wszechstronne, a w każdym razie jest poniżające.

Nie są też i Rzymianami duchowni nasi, bo z Rzymem nie obcują, a niestety aż za często współczują z wrogami Kościoła – jak na przykład: z Napoleonem, z Garibaldim i z innymi, bądź twórcami, bądź sprzymierzeńcami bezbożnej włoskiej jedności. Lecz właśnie dlatego, że ks. Arcybiskup Ledóchowski jest Rzymianinem nade wszystko, więc się niektórym naszym współrodakom nie podoba. I czyż się temu dziwić trzeba? Wcale nie, jedno ubolewać nad tym brakiem sądu i smaku w tych biedakach naszych, którym sąd zwichnęła Moskwa, a smak rewolucja. – Zarazem też starać się trzeba wykazać im, że to właśnie, iż ks. Arcybiskup jest Rzymianinem nade wszystko, to powiadam, stanowi jego kapłańską siłę i jego wartość polską! Siłę kapłańską: bo biskup bez papieża to jest żołnierz bez przywódcy. Wartość polską, bo cała siła Polski jest w katolicyzmie, a zarazem, bo ksiądz Rzymianin nie może nigdy ani służyć schizmie caratu, ani się bratać z bluźnierstwem rewolucji kosmopolitycznej. W nim więc znajdujemy jakby przez Boga samego zesłanie antidotum, przeciw oby tym jadom, którymi dotąd duchowni nasi na przemian zatruwać się dawali. On jeden z pasterzy naszych (co wcale na potępienie innych iść nie może) przejął się myślą Piusa XI, który ciągle walcząc z Moskwą i nakazując modlitwy za Polskę, zaleca narodowi naszemu, aby pozostał na swym wiekowym stanowisku przedmurza chrześcijaństwa – czyli żeby się zarówno wystrzegał grzesznej schizmie uległości, jak i lekkomyślnego bratania się z rewolucją.

Dziwić się jednak, powtarzam, nie można, iż takowe działanie, rozpoczęte na ziemi naszej, mianowicie nazajutrz wypadków ostatnich, niektórym naszym politykom się nie podoba. Ci panowie bowiem dotąd marzą o zbawieniu Polski przez Garibaldiego, a z tych najmniej nowoczesnych sekciarstw bluźnierstwem zarażeni, o zbawieniu Polski przez Napoleona, tego ideału sekciarza u władzy, ale zawsze konspiratora!

O! Nie bez przyczyny wieszcz nasz już w 1864 roku, tak nad nami płakał, gdy nas tymi słowy do opamiętania wołał:

„Ah! Niewola sączy ja

Co rozkłada duchów skład-

Niczym Sybir – niczym knuty

I cielesnych tortur król!

Lecz narodu duch otruty –

To dopiero bólów, ból!”

Bo zaprawdę niewola w nas straszny jad sprzysiężeń wsączyła. Nam sprzysiężenie stało się gdyby drugim powietrzem, bez którego oddechu nam brak. Zarażeni my duchem politykomanii, która się u nas w wyrazie „działać” streszcza. Działanie zaś to nie jest niczym innym jedno włóczeniem się po zagranicy, kędy się nasi próżniacy a włóczędzy dyletanci zapoznają z hersztami wszechzaburzeń europejskich, aby powróciwszy do domu zaszczepiać w ciało narodu swego, zużyte i bezbożne formuły socjalizmu i wszelkie zaprzeczenia chrześcijańskiego żywota. Kto zaś przedsięwziętej takowej reformie owych działaczy nie ulega, kto ślepo ich szamotań nie wielbi, kto sławy ich nie wygłasza, tego natychmiast arystokratą, jezuitą, lub reakcjonistą – niemal moskalem, a zawsze zdrajcą mianują działacze i ich szajka, mniej od nich wprawdzie winna, ale za to często od nich bardziej szalona, bo niepospolicie bezrozumna. – Przecież niedawno o liczby takich wyklętych, należał zacny Andrzej Zamojski, którego jedynie do łaski swojej działacze przywrócili, bo przez prześladowanie moskiewskie przechodzi. Póki był w Warszawie, póki wstrzymywał od powstania i od spójni z rewolucją, a wiódł swój naród do zasłużonej pracy, póty mówiono, że był duchem wstecznym. Lecz skoro go dłoń moskiewska schwyciła, a uniemożliwiając mu, jakby na prośby rządów tajnych warszawskich, wszelki wpływ, wszelkie rzeźby rządów tajnych warszawskich, wszelki wpływ, wszelkie rzeczywiste działanie, zaraz go działacze na świecznik wynosić zaczęli, oni, co go wstecznikiem zwali, co byliby nań może kul kilka i parę sztyletów wysłali, gdyby był dłużej w Polsce na wolnej stopie pozostał.

Znana to wszystkim, a nam jednym, zdaje się, sekciarzy taktyka obca. – Oni dobrych bogów czczą tylko wtedy, gdy im ulegać nie muszą, gdy pod ich płaszczem swój własny sztandar rozwieszać mogą. Jednak tacy to najłacniej nami rządzą. Niemal im wyłącznie przywilej władzy bywa przyznawany. – Tak! Bo u nas nie wartość osobista ani cnoty zasada jest ceniona, ale względna okolicznościowość i blask powodzenia. Nie ten u nas wielkim, kto pracuje, kto walczy, kto cierpi, kto prawdę braci powie, ale ten, który jej schlebia a o sobie mówi wiele, mianowicie, że się bardzo naraża. Po półwiekowym carskim wychowaniu w tym się do Moskali upodobniliśmy, że nic nie znając do głębi, wyrokujemy z pozorów, a nigdy z jaźni przyrodnej rzeczy, którą sądzimy. I tak człowieka z odzienia, kobietę z zalotów, złoto ze świecącego blasku, teatr z dekoracji sądzimy. Nie jest w oczach większości u nas Polakiem, kto na tym lub owym polu zaszczytnie i korzystnie dla narodu pracuje, ale ten, który się Moskwie narazi, który jak się pospolicie wyrażają, w oczach Moskwy się skompromituje.

Okropne to w sobie, okropniejsze jeszcze w następstwach, bo młodzież, co zacna i szlachetna – pała żądzą jedynie dziś i w Polsce znaną: żądzą skompromitowania się. I bez miłosierdzia też się kompromituje i zostawia kraj w sieroctwie niezrównanym, bo wyrzutem z wszech żywotnych potęg. Filozofia ostatnich naszych wypadków jest niezbitym tej prawdy dowodem. Cały ten ruch, całe to powstanie niczym nie okazują się po sumiennym ich zbadaniu, jedno: monomanią kompromitacji, podniesioną do wartości obowiązku, cnoty, niemal do świętości religii. Naturalnym też takiego zamieszania wyobrażeń następstwem stać się musiało, że ta monomania wytępiła w nas pojęcie rzeczywiste obowiązku, cnoty i samej religii. Kto nie szalał bez sądu, bez rozbioru, kto nie szalał na rozkaz, wyklętym zostawał! Na całym Polski obszarze jedyną dozwoloną przez działaczy wolnością było – szaleństwo!

Lecz na szczęście przyszłości naszej, na ocalenie prawowitej dumy naszej narodowej, zdarzył się był głos jeden, co się w owe dni inaczej, bo dźwiękami prawdy, rozsądku i wiary odezwał! Głos ten na razie został przytłumiony wrzaskiem, ale nie zamarł. – On żyje w sumieniach uczciwych Polaków – on żyje mianowicie w okropnych wynikach tych wypadków, ruchu i powstania naszego ostatniego, nad którym nie jednemu pokoleniu łzy lać wypadnie. Któż się nie domyśla o czyim głosie mówię? Któż nie wyczytuje z powyższego opisu nazwiska Ojca Kajsiewicza, który stokroć większe męczeństwo poniósł od każdego męczeństwa materialnego, którego byłby na polskiej ziemi mógł dostąpić łatwo, gdyby się był chciał w szereg monomanów kompromitacji zapisać. Męczeństwo bowiem, przez które ten człowiek przeszedł, jest tak wielkie i dla niego święte, że bezwątpienia może on wykrzyknąć ze swej kalwarii także: „non est dolor sicut dolor meus!”.

Ah! Nie Moskale go udręczyli, ale go zniszczyć, poniżyć, ukrzyżować chcieli współbracia – i czemu? Bo w chwili gdy wszyscy albo szaleli, albo powszechnemu szaleństwu oprzeć się nie znaleźli odwagi – na prawdziwy obywatel i rzeczywisty kapłan, stanął przed ludem swoim roznamiętnionym, i mu powiedział: „gubisz się”. Otóż za te słowa „gubisz się” wyrzeczone w chwili, gdy lud się gubił, a mógł jeszcze od zguby się wstrzymać – wielką tę i czystą, i przez ćwierć wieku zasłużoną postać Kajsiewicza naszego, opluwano, biczowano przez lat dwa po wszystkich pismach kraju naszego, na pociechę Moskali i rewolucji kosmopolitycznej. Zaprawdę, gdyby wypadki ostatnie tę jedną tylko zbrodnię dźwigały na sobie, już by obficie wytłumaczony został okropny ich koniec! Tak – bo nikt się nie odezwał za sprawiedliwym a uciemiężonym – nikt nie śmiał uczcić mówiącego prawdę kapłana! Toż biedny Kajsiewicz z podwójnym dziś prawem wołać może: non Est dolor sicut dolor meus, bo ból jego, bo męczeństwa jego strasznie spadły na cały zastęp ludu złożonego z szalonych do kompromitacji, lub z zastraszonych przez tychże szaleńców. – On jeden śmiał przypomnieć ludowi swemu, że żadna celu świętość nie upoważnia do używania wstecznych środków, że z błota nikt białym i czystym nie wychodzi, choćby sobie wyobraził, że w błoto po perły wskakuje. Za to jedno działacze wybranego ludu cisnęli nań kamieniem, bo im kapłan prorokował aż nadto dziś ziszczającą się prawdę. Niestety! Któż się myli – a kto prawdę mówił? Czy on – czy ci go spotwarzali? Niestety – niestety – obrócony, nie do całego ludu swego może – ale do działaczy pseudo natchnionych, mógłby on za wieszczem naszym drogim (którego on był i spowiednikiem i przyjacielem) zawołać dzisiaj jego tymi, a tak do nieskończoności rozdzierającymi w Psalmie Miłości słowy:

„Bodajbyś wieszczu był wieszczył prawdziwie!

Bodajbym zdjęty przerażenia dreszczem

Był kłamcą tylko – ty natchnionym wieszczem…”

– Bo wszystko co czuł Kajsiewicz swą piersią ojcowską

Kapłańską i polską – wszystko się sprawdziło –

„I placu nie brakło na ojczystej niwie!”.

Lecz czemuż – mówią – tak bolesne – bo haniebne odgrzebywać wspomnienia z przeszłości? Czemuż? – Pewno nie dla pomszczenia niegodnie znieważonej Kajsiewicza osoby, bo i ja zemstą każdą się brzydzę, bo i on żadnej nie szuka – bo i mnie rumieniec przecie wypala lice za błędy ludu mego. Także i nie dla zatryumfowania z tego, że w owych dniach terroryzmu stawałem pod jego chorągwią – jedno dla celu wolnego od jakiego bądź uczucia osobniczego – dla wskazania mym braciom ich obłąkania, aby powtórnie w sidła owego schwytanymi nie zostali! Boję się zaś bardzo, by otrzymana nauka nie pozostała płonna, bo mało dotąd duchów widzę – duchów wyższych, który by z prostotą chrześcijan – co jest najwyższą człowieka godnością, wyrzekli: „zbłądziliśmy” – Mało widzę takich co by śmiało byli wyrzec gotowi: „Kajsiewicz miał prawdę – on rzeczywistym jest polskim kapłanem”. I to jest bolesne, bo to za niepospolicie dotkliwą i nam ujmującą małością, dusz w nas świadczy! Przeciwnie, dotąd O. Kajsiewicz jest źle przez Polaków widziany. – Ba! Nie on jeden, ale całe znakomite zgromadzenie, którego on przełożonym! Wszyscy nasi Zmartwychwstańcy pod ten rodzaj klątwy patriotycznej podpadli. – Lecz niech za to Boga dziękują, bo i za najcięższe krzyże niebu błogosławić należy, skoro przypadłe w udziale męki, są owocem i świadectwem chrześcijanom, że nie zstąpili z dróg swoich, to jest z dróg Chrystusa. Jednak w końcu czas jest rozświecić tę sprawę, w której przynajmniej tyle niewiadomości i głupoty wzięło miejsca, ile niegodziwości, złej wiary i zepsucia. Niewątpliwie! Bo choć O. Kajsiewicz i jego zgromadzenie dziś jeszcze nie jest cenione przez większość Polaków; jednak mówiąc o powszechności niesprzyjających im serc, więcej znalazłem w nich niewiadomości, niż złej wiary. Z ile mi to bowiem rzeczywiście uczciwymi rodakami tę smutną roztrząsałem sprawę! I zawsze mi dotknąć przyszło wyraźnie, że żaden z nich owego sławnego Listu otwartego nie czytał. Każdy o nim słyszał, wielu czytało o nim – ale nikt z uczciwych potępiających go, nie ujrzał go był na oczy. Więc gdy ujrzał, gdy przeczytał, błąd swój poznał i nie jeden, w miarę możliwości, błąd swój wyznawał. Dlatego też moim zadaniem – trafnie by O. Kajsiewicz postąpił, gdyby na nowo ów List Otwarty wydrukował, ale tym razem uzbrajając go w dzieje wypadków, które przepowiedział, a których byłby tak żywo pragnął nie dopuścić. Zresztą jeśli sam ojciec dla uniknięcia nawet pozorów wynoszenia się, choćby najprawowitszą dumą, tego nie uczynił, to zakazać nikomu nie może takowego dzieła swego użycia. – Czyż na polskiej ziemi nikt by się nie znalazł dość dobrochętny, a szczególniej dosyć odważny do podjęcia się tej rzeczywiście zasłużonej pracy? Przecież nie o to nam iść winno, co się podobać braci naszej może, lub co się więcej jej nie podoba, ale o to, co ją nauczy i do zbawienia doprowadzi, lub o to, co ją oszukuje i pcha do zatraty. Jeśli działacze są niezmordowani, jeśli pomimo, że rzucili już Polskę na pastwę Murawjowów, Czerkaskich i Milutynów, gotowi są ciągle do dalszych poświęceń podobnego rodzaju – czemuż by dobrzy, prawdziwi, rzeczywiście chcący zbawić ojczyznę Polacy, nie wzięli się do dzieła rodzaju przeciwnego?

Przecież jeśli Polska ma pozostać katolicką, nie od rzeczy byłoby na początek przynajmniej, jej duchowieństwo przekonać, że zdoła się od wszelkiej świeckiej władzy wyswobodzić, to rychło odzyska wpływ swój odwieczny i prawowity na lud, powierzony jego pieczy.

Z tego to powodu pragnę do tego, co już tu o duchowieństwie powiedział, dodać słówko jedno jeszcze, aby myśl ważną rozświecić w sprawie, wielce umysły poruszającej za dni naszych, a dającej tak się określić: „czy duchowieństwo ma w polityce świeckiej uczestniczyć – czy nie?”. Rozświecenie tej prawdy zdaje mi się koniecznym w chwili, gdy w ogóle duchowieństwu, a mianowicie naszemu, zarzucają, że się polityki zakres wtrąca. Zbadać więc tę rzecz choć pobieżnie należy, co ostatniego rozdziału tej pracy będzie przedmiotem.

 

VI.

 

Czyż powtarzać trzeba, że w wieku naszym niemal powszechność tak zwanej „światłej ludzkości”, jest za wykluczeniem zupełnym duchownych z zarządu doczesnej polityki? Na każdym kroku z objawami tej dążności się spotykamy. Sama walka, którą rewolucja wszelka ze Stolicą świętą wiedzie, jest tej dążności ostatnim i najgroźniejszym wyrazem.

Ale kładąc na stronę wykrzykniki dziennikarskiej polemiki, która nic nie tłumaczy i nie dowodzi nigdy, jedno krzycząc twierdzi, zapytać przede wszystkim trzeba o powodów tego ostracyzmu. Otóż, jak powiadam, nie wchodząc w woluminy sofizmatów w tym przedmiocie napisanych, a okraszanych setnymi wybiegi podstępu i złej wiary – tak jawnie dotykalnej w żołnierzach tej zasady – śmiało wyrzekam, że ostracyzm ten jest spowodowany tym jednym, że kapłan nie może przystać na nie co bądź się sprzeciwia duchowi Kościoła, że musi chcieć rządów świeckich opartych wyłącznie na Ewangelii. Że zaś w wieku naszym tak rządzący, jak i rządzeni, na jedno tylko dotąd zgodzili się, mianowicie na to, że niewygodne jest ulegać Kościołowi, więc krok tylko jeden ujść pozostawało do wyrzeczenia, że rząd wsparty na Ewangelii jest dziś niemożebny, a przeto że księża w rządach świeckich głosu mieć nie powinni.

To jest w gruncie jedyny, rzeczywisty powód wykluczenia księży z polityki, który zresztą jak na sfinksowego autora broszury: „Le Pape et le Congrès” jasno w niej wypisany został, na przekonanie uporczywych chrześcijan zapewne, którym wręcz powiedział, że papież świeckiej władzy dalej piastować nie powinien, bo rządzić bez oparcia się na Ewangelii nie chce. Ale wyswobodzić spod praw religii Chrystusa Pana, czyli, że nad państwem nie ma Boga. – Jakie bądź krasomówstwo nie zdoła nikogo od tego wyniku ochronić i odwieźć, bo on tak jasno stoi u końca wyżej wypisanego zdania napoleońskiego, jak słońce w bielutki dzień.

Nie wchodzę tu w to, co ludy, co monarchowie sami, co władza, słowem, i państwo wygrało na tym ubóstwieniu państwa, bo nie mogę od przedmiotu mego odchodzić.

Jedno zapytuję: czy ci co wykluczyć duchownych pragną z polityki, zgadzają się na ten wynik, czy nie? – Niewątpliwie większość przejrzawszy dokąd sofizmat ją zaprowadził, cofnie się przed pogańską bezbożnością, bo w większość przecie ostatecznie złą nigdy nie jest, choć jest zwykle nieuczoną, bezrozumną i płochą. Kto zaś wykluczenia zasady nie przyjmie, musi przyswoić sobie wprost jej przeciwną, bo tu środka nie ma. Ta, wyznaję, jest moja, bo Kościół w osobie papieża jest zastępcą Chrystusa, bo Kościół jako ustrój doskonale urządzonego społeczeństwa (societatis perfectae) jest pierwowzorem społeczeństwa chrześcijańskiego, bo papieżowi Chrystus dał moc rządzenia owieczkami i barankami, czyli władcami i podwładnymi, bo w końcu źle myślących i źle żyjących Chrystus kazał pod sąd Kościoła odsyłać. Jemu zatem udzielił moc związywania i rozwiązywania wszystkiego, nauczania i wprowadzania do raju, zatem wszelką mu dał potęgę moralną i władzę wykonawczą nad ludzkością. Śmieszne by wtedy zaiste było dowodzić, że polityka ma prawo swoje. Śmieszne, bo nigdzie w Piśmie na tę niezależność polityki nie natrafiamy. Okropnym i niebezpiecznym, bo dziś polityka, a jutro społeczność, a pojutrze rodzina z kolei mogą sobie zamarzyć o niepodległości takiej, a wtedy ludzkość cała się odchrześcijani i Chrystusowa męka na nic światu się nie przyda. Wiem, że niektórzy uniżyli się do tej głupoty, iż wyrzekli, że wszystko co o władzy Kościoła wyżej jest przytoczonym, odnosi się do Kościoła ale nie do duchowieństwa. Ale, biedacy, na nich zaiste sprawdza się przysłowie „Quem Deus vult perdere prius dementat”. Co za szaleństwo, radzicie słuchać prawa, ale kasując prawników i sędziów, chcecie stawiać twierdze, lać armaty, kuć szable, ale kasujecie wojsko. Radzicie wznosić szkoły, ale głosujecie za spaleniem drukarń i książek i nie dopuszczacie by nauczeni nauczali nieuków. Taka to jest filozofia tych, co się dziś mienią świata przeobrazicielami!

Zatem kto chce zostać chrześcijaninem, ten nie może pragnąć wykluczenia duchownych bądź z polityki, bądź z jakiegokolwiek ustroju na łonie ludzkości. Inaczej bowiem dochodzi się do ostatnich bez rozsądku kresów, graniczących z pomieszaniem babelskim.

Zresztą dzieje zasady wykluczenia tego, są najwymowniejszym jej wartości ocenieniem. Odkąd ją głosić rozpoczęto? – Od czasów pokoju westfalskiego, czyli od pory, w której rewolucja, to jest rozkosz ludzkości przeciw Zastępcom Chrystusa, nabył wśród świata tak zwanej „prawowitości urzędowej”. Rokosz ten zawsze jednaki co do celu, chociaż przesuwając się przez szereg wieków, co chwila innymi walczy środki i różnymi się imionami zowie. Za Lutra jest on protestantyzmem, za Kalwina kalwinizmem, za Woltera, Rousseau, Diderota i Robespierre’a zwie się wielkimi zasadami 80-go roku – pod Napoleonami jest on cezaryzmem, w demokrację uprzyłbiczonym, na Moskwie panslawizmem, we Włoszech jednością włoską!

Wszędzie jednak i zawsze dąży do wykluczenia duchowieństwa z zarządów świata. Zaczyna od wyrzucenia duchownych z urzędów obywatelskich a kończy: zaborem dóbr kościelnych, rozpędzaniem kapłanów, pustoszeniem kościołów i ogłaszanie państwa Bogini Rozumu, w zastępstwo Boga, ofiary i miłosierdzia, co jest chrześcijan, co jest naszym Bogiem.

U nas, Niebu dzięki, dotąd objawu tej dążności ani dostrzec. Bo wystąpienie hr. Adama Potockiego za dowód żaden przyjąć się nie da.

Hrabia Adam bowiem – któż nie widzi – nie tą myślą był do swego wniosku pociągnięty. Mierzył w wilka, a strzelił w owieczkę. Owoc to fałszywej rachuby, nie zaś grzesznej zasady. Błąd to raczej przeciw arytmetyce, niż odstępstwo dobrowolne od zasad katolickich. U nas przeciwnie, dążność raczej odwrotna powszechnie się dostrzega, Naród polski przywykł, od kolebki urządzenia swego politycznego do tego, że duchownych swych przywołał do najwyższych w kraju posad, do najważniejszych narad tyczących się dobra jego nawet świeckiego. Też wcale nie skłania się dotąd do wykluczenia ich ze wspólnictwa w swoich ziemskich losach. Owszem, co chwila poczuwa konieczność dzielenia ich z duchowieństwem swoim i gotów by jego natchnieniem poddawać się zawsze, gdyby duchowni nasi byli zachowali w sobie pierworuchu moc (inicjatywy) czyli przodowania potęgę. I w tym dojrzewajmy widoczną łaskę Boga nad nami, a zarazem dowód, że ani schizma, ani rewolucja dotąd nie pozbawiły nas do szczętu prawdziwego zmysłu politycznego przy zachowaniu sumienia dziejowego.

Wypadałoby stąd, że nie pochwalam np. kroku Arcybiskupa poznańskiego, którym Arcypasterz uznał za stosowne usunąć duchownych swych decyzji od sprawy wyborów? Wcale! Naprzód, bo on jest jedynym sędzią po papieżu czynów swego duchowieństwa. Po wtóre, że w kroku Arcypasterza nie dostrzegam nawet najmniejszej sprzeczności z tym, co tu jako moje zdanie wyżej objawiłem. Ja bowiem pragnę widzieć duchowieństwo czynny udział zaiste biorące w zarządzie wszelkich spraw świeckich, z których żadna bezgrzesznie być nie może spod kościelnego nadzoru wytrącona; ale udział ten, w myśli mojej, musi nie być wcale, albo być przewodniczącym, a w każdym razie niezależnym. Otóż w sprawie wyborów i izby, położenie nasze jest takim, że żadnemu z tych dwóch warunków duchowieństwo zadośćuczynić by nie zdołało.

Jakieś np. jest położenie Polaków w izbie?

Ze stanowiska podbitych dotąd prawie zawsze stronnicze. Stąd w żadnym prawie razie poseł Polak nie może się odłączyć od poselskiego kółka polskiego. Jeśli bowiem się odłączy daje tym samym moc sile walczącej przeciw braciom, przeciw krajowi swemu. Jeśli zaś się nie odłączy, w pewnych danych razach działa przeciw sumieniu kapłańskiemu. W każdym zaś razie położenie kapłana, w takowym rzeczy stanie, być nie zdoła ani przodującym ani niezależnym. Tedy eo ipso przestaje on być tym, czym nieodmiennie kapłan być powinien w każdym świeckim ustroju – tym głosem Kościoła, co ów ustrój od nie chrześcijaństwa chroni, na mocy Ewangelii i przepisów Kościoła. A jeśli tym być przestanie, toć znów z samej przyrody rzeczy mu wypada przetworzenie kapłana w narzędzie ludzkich bezwzględnie celów, najgodziwszych może nieraz, ale nie bezwarunkowo sądowi Kościoła oddanych. W takich tedy okolicznościach pojmuję i cenię najzupełniej krok Arcybiskupa poznańskiego, o którym mowa. Jest też jeszcze inny powód za nim również przemawiający. Tym zaś jest fakt, że w ostatnich mianowicie wypadkach, duchowieństwo nasze po większej niemal części zgrzeszyło wmieszaniem się w politykę, nieprzodującą i zależną. Niewątpliwie bowiem było się wpisało w pewien rodzaj posłuszeństwa natchnieniom strony świeckiej naszego ruchu politycznego, a to z poświęceniem nieraz i godności kapłańskiej, zasad katolickich i posłannictwa swego w narodzie. – Ile zaś razy w jakim bądź ustroju człowieczym nastąpił owego osłabienie przez nadużycie jednej z jego potęg; chcąc ustrój ów przywrócić do pierwotnej równowagi zdrowia, należy bezzwłocznie części, co sił swych nadużyła, nakazać spokój choćby to chwilowo wydawało się z krzywdą ogólnego ustroju.

Inaczej bowiem w część chorą śmierć uderzy, zmieniając chwilową niewygodę w kalectwo stanowcze, bo niewyleczalne. Otóż ks. Arcybiskup z łatwością przekonać się mógł, że wśród ostatnich wypadków duchowieństwo unieść się dało szlachetnej i świętej miłości Ojczyzny, ale że temu uniesieniu zapoznało wiele za swych obowiązków kapłańskich, lekceważyć nieraz zasady katolickie. Skoro więc zdarzeń ściekiem, w którym może winy nie ma głównej, weszła na tę niewłaściwą sobie drogę duchowieństwa cześć znaczna, należało duchownych wstrzymać i od razu, i na czas, od używania swego niezaprzeczonego prawa uczestniczenia urzędowego w polityce. Przecież krok taki zadziwiać u nas by nie powinien, skoro tylu liczy wielbicieli Napoleon III, który od lat 15 nie część narodu, ale całą Francję pozbawia wolności politycznej, za to, że Francja wolności swej poprzednio była nadużyła. I pod tym względem Napoleon byłby pochwały godnym, gdyby zabrawszy wolność, a z nią czterdziestomilionowy lub Francji, prowadził ją do Boga, zamiast ją odwodzić od niego. W końcu ksiądz Arcybiskup żądanie swe bardzo ważną przyczyną udowodnił. Tą zaś jest obawa, by kościół nie cierpiał z walki politycznej, bo rząd innowierczy ścigając na polu politycznym, łacno przeniósłby ostrość rozporządzeń swych w zakres kościelny. To co się dziś dzieje pod zaborem moskiewskim, mogło rzeczywiście tę obawę wzniecić w sercu ojcowskim Arcypasterza, Chcieć jednak z tego wnioskować, że ksiądz Arcybiskup nie pragnie bezwzględnie udziału duchownych w zarządach świeckich, byłoby szaleństwem i ujmą jego wysokości, bo strąceniem jego katolickiej postaci w szeregi tych, z którymi on się nigdy nie złączy. Niech przez tę chwilę wypoczynku duchowieństwo wpatrzy się w siebie, niech przez wyrobienie w sobie potęgi rodzinnej, a utraconej odzyska swą niepodległość w obliczu wszech pływów ziemskich, jakimi by było przyjacielskie czy nieprzyjazne, tak, by mogło przodować ludowi, a nie pędzić na oślep za nim. – Wtedy niewątpliwie inaczej będzie Arcypasterz przemawiał. Ale przed tym najnieprzezorniej by działał, gdyby był obrał drogę inną niż tę, po której postępuję. Wkrótce bowiem za pociągniętym Duchowieństwem przez lud, zostałby sam porwany i rzeczywiste byłby to saturnalie, w których pasterską władzę owieczki by dzierżyły w rękach! Lecz czemuż, czemuż niektóre głosy podniosły się przeciw temu krokowi Arcypasterza, skoro w Polsce do zmian, systematów i taktyk aż nadto skłonni jesteśmy? Czemuż nieznanego dotąd systematu Arcypasterza nie spróbować? – Wszystkie inne próbowane drogi dotychczas, odjęły Duchowieństwu jego siłę na całym Polski przestworzu, od morza do morza! Droga zaś przez Arcypasterza obrana, do onych ochadzanych ma się tak, jak dzień do nocy. Jeśli więc tamte nie posłużyły, te ipso facto owocnymi i zbawiennymi stać się powinny. Czyż nie warto spróbować? A tyle prób się narażamy, które często pod niepewnych doradców nam wpływają, czemu byśmy nie zaufali sercu polskiemu, a co ważniejsze, sercu katolickiemu Arcypasterza. Też nie wątpię, że mu na ufności i pomocy naszej strony nie zbędzie, bez której, niestety, nie tylko on nam nie poradzi, ale nawet sam Pan Bóg nas zbawić nie potrafi.

Nikt bardziej ojczyzny swej pewno nie kocha ode mnie, stąd nikt jej wad nie opłakuje silniej, a zaletami jej się więcej nie szczyci, ale zaprawdę, my co ducha poświęcenia posiadamy w pełni, ducha miłości pod jednym względem nie pojmujemy wcale. Trzeba nam jednego rodzaju miłości jeszcze, którego dotąd nie znamy: miłość do przełożonych. Ona bowiem jedna zaszczepić w nas zdolna tę jedność, bez której daremnie się kochamy, bo kochamy się tylko w celu, a nigdy we środkach, cel nasz osiągnąć mogących. Dlatego kochamy się aż do rozpoczęcia wszech działania, a gdy czyn rozpoczęty, różność uczuć z braku kierunku rodna, czyni, że swawola górę bierze nad miłością i kończy zawsze na płaczu, pod jednym brzmieniem nieszczęścia i pokuty, kiedy owocniej byłoby działanie każde pod kierunkiem kochanej władzy rozpoczynać. Wiem ja dobrze co w milionowej piersi mego narodu nieszczęśliwego zadźwięczy w tej chwili: „Jakżeż kochać władzę co gwałci, co uciemięża, co nie jest naszą, co nie jest Bożą, czyż nie dosyć ją znaszać?”. Ale się nie łudźmy, bądźmy szczerzy z sobą. Tu nie ma mowy o tej władzy, co walczy z wszystkim co zacne, co czyste, co święte. Tę bez wątpienia znosić jest dosyć, jako karę, jako próbę, słowem, jako dopuszczenie Boże, i znosić od tylu, o ile nas ona nie sprowadza z dróg przez Kościół Chrystusowy nam wytkniętych. Ale spójrzmy w siebie, a przekonamy się łatwo, że my zawsze do swawoli skłonni byli, bośmy żadnej władzy, nawet prawowitej, nie kochali nigdy. I dzisiaj również prawowitej władzy nie kochamy, a posiadamy ją jednak, tą przecież jest Kościół. Lecz my go nie kochamy jakbyśmy go kochać powinni, czyli że go nie kochamy bezwzględnie na siebie. Dlatego też ojczyzny nie uratowaliśmy i Kościoła nie ocalili, bo my o niego walczymy jakby o rzecz naszą, nie zaś jakby o rzecz Bożą. Niepomni na to słowo św. Augustyna: „temporalia nimium curaverunt et de aeternis non cogitarunt, et sic ambo amiserunt”. Szukamy zbawienia w dyplomacji, w kombinacji, w walce zbrojnej ale to ostrze nie dotrzymały nam przyrzeczonych obietnic, ale otworzyły bramy raju; rzućmy się więc do kluczy piotrowych, raczej padnijmy do stóp Papieża, zawierzmy pasterzom naszym, oddajmy się szczególnej Arcybiskupowi Poznańskiemu, bo ten szczególniejszym sposobem jest i Polakiem i jest Rzymianinem, czyli jest wszystkim naszym! Dopomagajmy mu w jego zmysłach pasterskich i w ojcowskich jego pracach, zamiast mu drogę do powodzenia zagradzać, zamiast go zbijać z dróg świętych, z dróg naszych, a gdy Bóg mu dozwoli postawić duchowieństwo na stopie takiej na jakim duchownym żyć przystoi, czego Arcypasterz wraz z Piusem IX, nam życzy, wtedy niewątpliwie i ziemskim naszym losom Niebiosa się uśmiechną, i czarny nasz widnokrąg na bielutki rozpogodzi się dzień, bo gdy na świecznika światłość zabłyśnie, to i w Okół pod nim ciemności nie będzie, co daj Boże.

Amen!



[1] Ostrzegam dla uniknięcia zgorszenia chrześcijan, iż co powiadam o śp. arcybiskupie nie jest moim wyłącznie o nim sądem. Opieram się ja w tak ważnej sprawie na fakcie już skądinąd publicznie znany, a mianowicie na tym: że gdy śp. arcypasterz na początku wypadków 1861 r. był podpisał adres do cara, rząd moskiewski zażądał, by Stolica święta nieboszczyka za ten krok potępiła. W tym celu pełnomocnik moskiewski oskarżał nieboszczyka przed sekretarzem stanu papieża o duch buntu, na co kardynał Antonelli odrzekł: „Tego oskarżenia nie pojmuję, bo my przeciwnie i nieraz narzekaliśmy na niego zbytnio, aż przestępną powolność rządowi rosyjskiemu”. Ciekawe zresztą szczegóły tej samej rozmowy kardynała z cesarskim przedstawicielem, wypisano są w dziele Rome et la Pologne. Bruxelles 1864.

[2] Przede wszystkim uniknąć należy rozróżniania kościoła Kongresówki od kościoła zabranego kraju, bo Kongresówka nic za prawdę na rozdziale nie wygra, a kraj zabrany tylko stracić może. Przecież wszystko co się dzieje z Kościołem polskim na Litwie i w zabranym kraju, jutro się zastosuje do Królestwa. – Różnica jest tylko w zastosowania porze – ale nie w systemacie. Stolica święta, która doskonale tę taktykę pojęła, nigdy tego rozróżnienia nie uznaje i gdy o Kościół polski z Moskwą walczy, lub gdy do niego się odzywa, to zawsze zarówno ma na widoku całą Polskę pod rządem moskiewskim jęczącą.

Najnowsze artykuły