Artykuł
Powstanie Warszawskie a powojenne spory o kształt polskiego patriotyzmu
Dariusz Gawin

Spór o Powstanie Warszawskie - czy też, jak wtedy również pisano - Powstanie Sierpniowe - rozpoczął się w już momencie jego wybuchu. Przez kolejne tygodnie walk spierano się o słuszność decyzji o podjęciu walki w stolicy, zarówno w Londynie, jak i w samej Warszawie. Klęska Powstania oznaczała coś więcej niż tylko klęskę militarną i polityczną - z całą bezwzględnością przekreślała bowiem ona szanse na zachowanie choćby okrojonej suwerenności. Polska, uczestnik koalicji antyhitlerowskiej, kończyła wojnę jako kraj pozbawiony stolicy, wykrwawiony, zrujnowany, z blisko połową terytorium i dwoma historycznymi ośrodkami polskiej kultury - Lwowem i Wilnem, poddanym brutalnej aneksji. Z najważniejszych miast tylko Kraków i Łódź pozostały nietknięte (Poznań ucierpiał znacznie w 1945 r.). Dla Polaków wojna rozpoczęła się od rzeczywistego współdziałania Hitlera i Stalina we wrześniu 1939 roku i zakończyła się ich faktycznym współdziałaniem w Warszawie w sierpniu i wrześniu 1944.

Już w pierwszym okresie po zakończeniu wojny ustaliły się podstawowe płaszczyzny sporu o Powstanie, przewijające się później przez kolejne powojenne dziesięciolecia. Pierwsza z nich narzucała się z całą oczywistością pokoleniu wojennemu - jeśli bowiem walka podjęta w Warszawie miała być ostatnią, rozpaczliwą próbą uratowania suwerenności narodowej i jeśli cel ten nie został osiągnięty, a w okres nowego zagrożenia społeczeństwo polskie wkraczało pozbawione swego głównego ośrodka intelektualnego, kulturalnego i politycznego; jeśli powstanie doprowadziło do fizycznej zagłady stolicy, do śmierci ponad dwustu tysięcy ludzi - w tym kilkunastu tysięcy żołnierzy powstańczych, jeśli przepadły w nim niezliczone dobra kultury i znacząca część majątku narodowego (pisano po wojnie o 30%) - to rodziło się pytanie o to, kto był winien, kto podjął decyzje polityczne oraz militarne, które doprowadziły do klęski o tak apokaliptycznych rozmiarach. Spór ten był przede wszystkim sporem personalnym i dotyczył oceny słuszności samej decyzji o rozpoczęciu walki oraz przesłanek, które doprowadziły do jej podjęcia. Uczestniczyli w nim przede wszystkim aktorzy tego dramatu - politycy i wojskowi, zarówno przebywający w sierpniu i wrześniu 1944 roku w Warszawie jak i na Zachodzie[1].

Obok sporu personalnego i politycznego toczył się jednak - będący właściwym przedmiotem naszego zainteresowania - spór o bardziej generalnym znaczeniu: nie tylko o samą decyzję, o meandry polskiej polityki w czasie wojny, lecz o polską tradycję i polską historię widzianą poprzez doświadczenie powstania. Tutaj kwestia odpowiedzialności za wynik powstania nabierała szerszego znaczenia – stawała się punktem wyjścia do generalnej debaty nad dotychczasowym modelem patriotyzmu polskiego.

 

Powstanie Warszawskie - wydarzenie nieuchronne czy świadoma decyzja?

Obrońcy decyzji o rozpoczęciu walki w stolicy wskazywali na fakt nieuchronności Powstania. Argument ten występował w dwóch wersjach. Pierwsza - powszechnie przywoływana - głosiła, iż latem 1944 roku panowało powszechne pragnienie odwetu, które w warunkach załamania się Niemców mogło prędzej czy później doprowadzić do spontanicznego wybuchu; tym bardziej, że w ostatnich dniach lipca Warszawa zignorowała żądanie władz niemieckich dostarczenia stu tysięcy mężczyzn do budowy umocnień a niemiecki front zdawał się załamywać[2]. W drugiej wersji stanowiska przyczyny nieuchronności podjęcia walki zbrojnej w stolicy umiejscowiono daleko wcześniej, niż tylko w splocie okoliczności militarnych z lata 44. Wybuch powstania stawał się wtedy logiczną kontynuacją września 1939 roku. Wojciech Kętrzyński pisał na łamach „Tygodnika Powszechnego” w 1945 roku: „W świadomości społeczeństwa warszawskiego powstanie m u s i a ł o wybuchnąć, było oczywistą konsekwencją pięcioletniej walki z okupantem. Od pierwszego dnia wojny jasnym było, że Warszawa weźmie w toczącej się walce udział czołowy i bezkompromisowy” (Warszawa 1944)[3].

Wielu krytyków powstania zgadzało się z tezą o nieuchronności jego wybuchu, jednak uznawało ją za argument nie tyle osłabiający, ile wręcz odwrotnie: wzmacniający własne stanowisko - nieuchronność czynu zbrojnego dowodzić miała niedojrzałości społeczeństwa, nazbyt emocjonalnie podchodzącego do polityki. Stefan Kisielewski przytoczył w swojej polemice z tekstem Kętrzyńskiego opinię Wiesława Wohnouta, członka PPS, który wkrótce znalazł się na emigracji, że „powstanie było błędem politycznym, nonsensem militarnym i - koniecznością psychologiczną”. (Porachunki narodowe, „Tygodnik Powszechny”, nr 24 1945; zdanie to często potem przywoływano zarówno w kraju jak i na emigracji). Kisielewski dowodził przy tym, że ludność cywilna nie chciała walki, natomiast parła do niej młodzież, nauczona nadmiernego ryzykanctwa przez nienormalne warunki okupacji i konspiracji[4].

Kisielewski odrzucał także stanowisko, wedle którego powstanie warszawskie było naturalną kontynuację postawy stolicy z września 1939. Przeciwstawiał on mianowicie głęboki sens walki we wrześniu 39 bezsensowności walki w sierpniu 44 r. (bronił zresztą tego stanowiska na łamach „Tygodnika Powszechnego” także po Październiku 1956)[5].

Logika wywodu pozostawała czytelna w tym wypadku pomimo ograniczeń narzucanych przez cenzurę - w 1939 roku mieliśmy rząd, armię, sojusze, więc ryzyko związane z podjęciem walki było racjonalne skalkulowane; w 1944 roku sprawa polska była po Teheranie, po klęsce akcji Burza w Wilnie i na Wołyniu, nieodwołalnie przegrana a ryzyko walki wobec tego zbyt wielkie. Pojawia się tutaj jednak istotna trudność. Czy zbiorowość tak wielka i skomplikowana, jaką jest naród, powziąwszy zasadniczą decyzję o zaangażowaniu się w walkę na śmierć i życie, decyzję, która kształtuje całą jego egzystencję, wpływa na każde działanie i dążenie, może tak łatwo i szybko, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, przekreślić ją i zmienić nagle postępowanie? Podkreślał to na przykład T. B. Syga w „Gazecie Ludowej”, organie mikołajczykowskiego PSL (Przechadzka po ruinach, „Gazeta Ludowa”, nr 275 1946), i trzeba przyznać, iż jest to argument istotny. Nie odnosi się on przy tym tylko do powstania warszawskiego. Równie „irracjonalni” - jeśli za realistami nazwać irracjonalną walkę prowadzoną bez realnych widoków powodzenia - byli Polacy walczący na Zachodzie.

Jeśli bowiem powstanie warszawskie nie miało sensu, to czy sens miała walka żołnierzy II Korpusu pod Monte Cassino w maju 1944 r. - w większości pochodzących z kresów wschodnich, kiedy było już jasne dla trzeźwych obserwatorów polityki wielkich mocarstw, że nie wrócą oni do swoich stron ojczystych? Czy sens miała walka dywizji pancernej gen. Maczka na polach Normandii latem 1944 r.? Czy - tym bardziej - sens miał  we wrześniu 1944 r.  udział spadochroniarzy gen. Sossabowskiego w bitwie o Arnhem, toczonej już wtedy, gdy klęska Warszawy się dopełniała? A przecież żołnierze polscy na Zachodzie walczyli nie tylko dlatego, że „musieli” walczyć, bowiem podporządkowani byli dowództwu sojuszniczemu. Walczyli przede wszystkim z patriotycznego poczucia obowiązku[6]. Nie trudno przy tym wyobrazić sobie, o ile gorzej wyglądałaby sprawa polska, gdyby armia na Zachodzie - postępując „racjonalnie”, zbuntowała się przeciwko swoim anglosaskim sojusznikom i „wycofała się” z wojny, a gen. Bór-Komorowski nie wydałby rozkazu do podjęcia walki, lecz w momencie wkroczenia Armii Czerwonej do Warszawy wezwałby Armię Krajową do samorozwiązania. Przecież i bez tego znalazło się wielu ludzi, którym Stalin wmówił że Bór i jego żołnierze to „faszyści”, a co najmniej niewdzięczni, niepoprawni polityczni awanturnicy[7].

Rzecz cała ma jednak głębszy wymiar, bowiem kryje się tutaj właściwy dramatyzm polskiej sytuacji w okresie wojny. Konsekwentne, radykalne podważanie sensu decyzji podjętej przez gen. Bora-Komorowskiego 31 lipca 1944 roku stawiało w istocie pod znakiem zapytania nie tyle postępowanie Polaków w końcowej fazie wojny, ile sens c a ł e j polityki polskiej w II wojnie światowej. Dla komunistów polskich taki też był właściwy powód zaciekłego ataku na powstanie, jako kulminacji wysiłku zbrojnego narodu kierowanego przez rząd emigracyjny i państwo podziemne - Polska miała szanse na wolność i pokonanie faszyzmu tylko jako sojusznik Związku Sowieckiego w sensie politycznym i jako kraj komunistyczny w sensie ideologicznym. Powstanie mogło mieć sens tylko jako akcja komunistyczna; ponieważ zaś zgodę na decyzję wydał Mikołajczyk a podjął ją Bór-Komorowski, musiało być z istoty swojej zbrodnią, niezależnie od jego rezultatu. Ogrom ofiar, ruina stolicy stanowiły tylko namacalny dowód poprawności rozumowania przeprowadzonego przede wszystkim na poziomie dialektyki właściwej dla materializmu historycznego. Choć subiektywnie powstańcy walczyli z pobudek patriotycznych, z punktu widzenia obiektywnych praw historii bronili interesów obszarników i burżujów.

Przejście od krytyki powstania do całkowitego zakwestionowania postawy Polaków w wojnie - naturalne dla komunistów - stanowiło jednak  zasadniczą trudność dla autorów będących w czasie wojny zarówno zwolennikami opcji antyniemieckiej jak i antysowieckiej. Choć trzeba przyznać, że znaleźli się i tacy publicyści, którzy pod wpływem rozmiarów klęski powstania gotowi byli do rewizji swoich wcześniejszych poglądów (zadeklarowani zwolennicy opcji niemieckiej - jak Studnicki czy Skiwski to osobny przypadek, nie mieszczący się w naszych rozważaniach). Tutaj warta zasygnalizowania jest ewolucja poglądów Stanisława Cata-Mackiewicza, który po wojnie na emigracji utrzymywał, iż w świetle zdrady Polski przez Anglię i Amerykę należało w 1939 roku przyjąć warunki Hitlera po to, aby za wszelką cenę wojnę przeczekać przy możliwie jak najmniejszych stratach - jeśli tak czy inaczej Polska miała paść łupem Stalina[8]. Oczywista słabość tego stanowiska polega jednak na tym, że Hitler nie miał żadnych politycznych planów wobec Polski, że nie widział w niej żadnego podmiotu polityki, a tylko przedmiot swojej totalitarnej inżynierii społecznej. W Polsce nie znalazł się żaden Quisling, ale też Hitler nie miał najmniejszego zamiaru szukać polskich wykonawców dla swojej polityki.

 

Powstanie i tradycja romantyczna

Tytuł drugiego krytycznego wobec powstania artykułu Stefana Kisielewskiego - O odwiecznym konflikcie polskim („Tygodnik Warszawski”, nr 31, 1946) - przenosił spór o ocenę walki stolicy w 1944 na grunt zasadniczy - jeśli bowiem powstanie stanowiło kulminację „odwiecznego konfliktu polskiego” pomiędzy rozumem a uczuciem, kalkulacją a pragnieniem wolności, to właściwym przedmiotem sporu nie mogły być w tej perspektywie same okoliczności i przesłanki decyzji o rozpoczęciu powstania czy postawa Polaków w czasie wojny - przedmiotem kontrowersji stawał się los Polski w historii, polski charakter narodowy i polska tradycja. Osią tego sporu musiała być kwestia stosunku do romantyzmu i całej tradycji insurekcyjnej. Na emigracji problem ten jasno ujęła Stefania Zahorska - „nie byłoby powstania warszawskiego, gdyby nie było poezji romantycznej i literatury powstaniowej... Wizja bohaterstwa, urzeczywistniona w powstaniu warszawskim i w ogóle w tej wojnie, zrodziła się sto lat temu, została wyhodowana przez poetów i pisarzy, aż stała się dziś ciałem i krwią”. W kraju Stanisław Podlewski, autor wstrząsających wspomnień z walk na Starym Mieście (Przemarsz przez piekło), pisał w podobnym duchu: „Jesteśmy zdania, że (powstanie - D.G.) było szaleństwem, które ma swój rodowód, linię genealogiczną w szarży szwoleżerów pod Somosierrą, w czynie ułanów pod Rokitnem...”[9]

Tylko romantyzm bowiem tak konsekwentnie i jednoznacznie ofiarowywał intelektualne instrumentarium pozwalające odnaleźć sens w wydarzeniu historycznym o tragicznym charakterze. Co więcej, poprzez wychowanie, lektury szkolne, tradycję oficjalną przedwojennej Polski stwarzał wspólną dla autorów i czytelników płaszczyznę porozumienia, odruchowo przywoływaną i w jednej chwili zrozumiałą. W tekstach z lat czterdziestych zaskakuje wręcz ilość cytatów i odniesień do literatury romantycznej. Bodaj najczęściej przywoływano w kontekście powstania wiersz Juliusza Słowackiego Kiedy prawdziwi Polacy powstaną... (przytoczył go w całości jako motto swojego tekstu W dziesiątą rocznicą ks. Kamil Kantak w londyńskim „Życiu” – nr 40, 1954 - zdecydowany krytyk powstania, nb. autor emigracyjnego wyboru poezji Słowackiego opublikowanego w 1944 roku w Jerozolimie). Przedziwnej relacji o sile oddziaływania na wyobraźnię pokolenia wojennego tego właśnie wiersza dostarcza Józef Czapski, który we Włoszech w 1945 r. tak o nim pisał w tygodniku II Korpusu „Orzeł Biały”: „Jeszcze w obozie Griazowieckim wpisałem sobie do małego kajecika z różowej bibułki, wiersze, które docierały do mnie z Polski, lub takie, które niektórzy koledzy podyktowali mi z pamięci. Był jeden wiersz Słowackiego zapisany przez wielu, pomagał nam on żyć i wierzyć. ..A kiedy prawdziwi Polacy powstaną, /To zbierać składek nie będą narody, /A osłupieją....”[10]

Wiązało się to jednak z pewnym istotnym niebezpieczeństwem - skala bohaterstwa i cierpienia powstańczej Warszawy automatycznie niejako popychała wielu autorów broniących decyzji o podjęciu walki do nasycania swych utworów patosem, co widać np. w tekstach Wojciecha Bąka (Miasto ludzkości), Mariana W. Lisa (Powstanie Warszawskie), czy Jana Szczawieja (Powstanie świętością Warszawy). Pewną odmianą wysokiego stylu romantycznego używanego do opisu doświadczenia powstania była stylizacja antyczna. Maska tragiczna, symbol Termopil - ten krąg skojarzeń narzucał się z równie nieodpartą siłą jak mniej lub bardziej przejrzyste aluzje do polskiego romantyzmu (np. krótki tekst Tymona Terleckiego Chór aby odpowiadał, „Wiadomości”, nr 14-15, 1946). Poetyka romantycznego patosu naturalnie splatała się z wnioskami o charakterze politycznym -  Jan Bielatowicz, autor emigracyjny, apelował w dziesiątą rocznicę powstania: „...na miły Bóg, przestańmy mówić o winie! Wszak Powstanie było nie tylko dziejową koniecznością między dwiema niewolami, ale bodaj najwspanialszym czynem w ciągu ostatnich lat kilkudziesięciu, płonącą pochodnią, zapaloną przez naród na długie lata niewoli” (Powstanie narodu)[11].

Szczególnym przypadkiem wśród autorów opisujących doświadczenie powstania z perspektywy romantycznej jest Jerzy Braun. W jego przypadku mamy bowiem do czynienia z sytuacją, nawet jak na ówczesne czasy, wyjątkową - ten zadeklarowany przedstawiciel filozofii romantycznej i mesjanizmu całkowicie świadomie używa romantycznego imaginarium do opisu doświadczenia powstańczego[12]. Już sam tytuł tekstu o powstaniu zamieszczonego w „Tygodniku Warszawskim”  w 1948 roku - Czasy ekstatyczne - brzmi jak prowokacja. Braun pisał w nim o pierwszych chwilach powstania: „Ekstaza wolności napełnia serca, przyspiesza oddech w płucach, wzbiera w ulicach. To nic, że domy płoną, że szeregi ludzi z tobołami na plecach i w łachmanach uciekają z Woli, Czerniakowa, Górnego Mokotowa, Powiśla. Wielkie, zapamiętałe odprężenie prostuje grzbiety. Można znieść wszystko, byle strącić z karków nieznośny ciężar, byle nareszcie być sobą. Tego szczęścia nie pojmie nikt, kto go nie doznawał. Na skrawku ziemi długości i szerokości paru kilometrów, natłoczonym ludźmi, podminowanym nastrojami piwnicznymi, rozkrojonym na kilka osobnych, odciętych od siebie obozów warownych, otoczonych zewsząd, burzonych nieuchronnie bombami, znajdującym się już od pierwszych dni w sytuacji strategicznie beznadziejnej - ta wciąż płonąca świadomość: jesteśmy wolni!” Podobnie zresztą opisuje powstanie w „Tygodniku Warszawskim” Marian W. Lis (Władysław Siła-Nowicki): „Warszawa była pijana wolnością. Ludzie, którzy nie przeżyli powstania, ludzie, którzy będąc w samym mieście znajdowali się od początku w blokach i dzielnicach opanowanych przez Niemców - nie zrozumieją nigdy tego oddechu wolności, którym zachłysnęła się Warszawa 1 sierpnia 1944 r. i który wystarczył jej na dwa straszliwe miesiące walki coraz bardziej beznadziejnej” (Powstanie Warszawskie).

Braun pisze, że oprócz prawdy tych, „którzy przeżyli... czas białej ciszy, któremu na imię kapitulacja”, którzy wiedzą już wszystko - w domyśle: jak dzisiaj, po kilku latach wygląda zniewolona Polska, jest także również prawda tych, którzy „nie widzieli końca, a tylko szli i ginęli”. Ktoś powie może - dodaje Braun, że to był „polski romantyzm”. W rzeczywistości jednak ich prawda, prawda walczącej Warszawy, jest „odwieczną prawdą przenikania się dwu światów” - realnego, materialnego oraz świata wartości bezwzględnych, ukazujących się ludzkości w momentach olśnienia. Powstanie było takim właśnie momentem rozbłyśnięcia w realnym świecie prawdy o wartościach wiążących świat ludzi ze światem boskim.

Wśród krytyków powstania atak na tradycję romantyczną w wielu przypadkach stawał się jednym z najważniejszych elementów ich argumentacji. Romantyczna literatura stawała się w tej perspektywie szkołą politycznej nieodpowiedzialności. Patos romantyczny zaś był - jako środek wyrazu - rażąco nieadekwatny do skali tragedii stolicy. Kicz literacki dopełniał klęskę polityczną i jednocześnie nie pozwalał wyciągnąć właściwych wniosków na przyszłość. W ten sposób „bohaterszczyzna” stawała się w oczach jej krytyków przedziwnym połączeniem głupoty politycznej i pretensjonalności artystycznej, kiczem literacko-politycznym. Wśród intelektualistów, którzy poparli władze komunistyczne, repulsja w stosunku do patosu w literaturze i polityce odgrywała istotną  rolę w uzasadnianiu akcesu do nowego ustroju (widać to wyraźnie w tekście W łunach patosu Kazimierza Brandysa zamieszczonym w „Odrodzeniu”, nr 39, 1945). Krytyka romantycznej bohaterszczyzny wpisywała się w nurt tzw. obrachunków inteligenckich. Jednocześnie jednak odnaleźć ją można w twórczości najwybitniejszych intelektualistów powojennych. Postawa Warszawy w czasie wojny oraz jej kulminacja w powstaniu stały się istotnym elementem dzieł Czesława Miłosza. Odniesienia do irracjonalnej tragedii stolicy znaleźć można w jego wielu wierszach, poematach oraz dziełach prozatorskich - przede wszystkim w Rodzinnej Europie, Zniewolonym umyśle oraz w powieści Zdobycie władzy. W Rodzinnej Europie Miłosz pisał: „Powstanie warszawskie było przedsięwzięciem karygodnie lekkomyślnym [...], jakkolwiek dwieście tysięcy trupów zawsze waży na szali i nie da się odgadnąć, jak legenda, przekształcając się, działa w ciągu następnych dziesięcioleci i stuleci”[13]. Ogrom cierpienia budził gniew nie tylko na sprawców nieszczęścia, lecz na całą kulturę, w której podobne zachowania otaczano największym szacunkiem. Brzydota polskiego krajobrazu, fatalizm polskiej historii, powtarzalność tragicznych sytuacji - wszystko to budziło protest, domagało się przeciwdziałania. Miłosz tak opisuje swoje uczucia z tamtego czasu: „...być może, gdyby mi dano sposób, wysadziłbym ten kraj w powietrze, żeby matki nie opłakiwały już zabitych na barykadach siedemnastoletnich synów i córek, żeby trawa nie rosła na popiołach Treblinki, Majdanka i Oświęcimia, żeby na koszmarnych, zdeptanych wydmach przedmieścia nie rozlegał się dźwięk ustnej harmonijki pod karłowatą sosną. Bo jest gatunek litości, którego nie można udźwignąć, i wtedy wysadza się jej przedmiot w powietrze przynamniej subiektywnie, tj. owłada nami jedno jedyne pragnienie: żeby nie patrzeć”[14]. Z kolei dla rekonstrukcji przypadku „Alfy” - Jerzego Andrzejewskiego w Zniewolonym umyśle, kluczowe znaczenie miał właśnie wstrząs wywołany powstaniem warszawskim i zniszczeniem stolicy. Szczególnie istotny okazał się spacer z Andrzejewskim odbyty po ruinach Starego Miasta a przede wszystkim obraz ruin katedry św. Jana. Zwaliska gruzów, groby z zatkniętymi hełmami powstańczymi rodziły protest przeciwko „szaleństwom dobrowolnej ofiary”[15]. Powstanie warszawskie stanowić miało zatem nie tyle wydarzenie, układające się w ciąg narodowych dziejów, ile raczej wydarzenie rozcinające łańcuch dziejów na historyczne „przed” - romantyczną tradycję wpajającą kult bohaterstwa nie liczącego się z realnymi kosztami walki, oraz historyczne „po” - czyli nową epokę, nową postać kultury narodowej.

Taka właśnie ocenia powstania stała nota bene w jaskrawej sprzeczności z pozytywną na ogół oceną dziewiętnastowiecznej tradycji powstańczej, jako tradycji postępowych walk „narodowo-wyzwoleńczych”. Sprzeczność tę wychwyciła Irena Pannenkowa, podkreślając, iż krytyka tradycji powstańczej na lewicy jest nowością - dotąd bowiem „czerwoni byli zawsze za powstaniami” (Czy nie za wiele pesymizmu?, „Tygodnik Warszawski”, nr 35, 1946). Gwoli ścisłości należy jednak odnotować, że była ona równie częsta na emigracji, co widać m.in. u Bolesław Taborskiego (O polskiej technice robienia powstań, „Merkuriusz Polski”, nr 7-8, 1955) czy Zbigniewa Florczaka (Lustro błędu, „Wiadomości”, nr 4, 1947).

 

Powstanie a potrzeba realizmu politycznego

Krytyka powstania, jako wydarzenia wyrastającego z tradycji romantycznej, w sposób nieunikniony kończyła się zwykle wnioskiem o konieczności przekształcenia tożsamości narodowej Polaków. Wezwanie tego rodzaju możemy odnaleźć zarówno u Taborskiego, ks. Kantaka czy Florczaka, autorów piszących na emigracji, jak i w kraju, u Kisielewskiego, Malewskiej, Starowieyskiej-Morstinowej.

Najbardziej wyrazistym przedstawicielem tezy mówiącej o konieczności rewizji dotychczasowej formuły uprawiania przez Polaków polityki w duchu realizmu i pragmatyzmu był Stefan Kisielewski (por. Porachunki narodowe oraz O odwiecznym konflikcie polskim). Politykę polską od wielu pokoleń cechuje, w jego opinii, brak realizmu, brak wytrwałej i przebiegłej umiejętności realizacji swoich narodowych interesów metodami innymi, niż walka zbrojna. W wypadku narodu sąsiadującego z potężniejszymi od siebie mocarstwami, prowadzi to do nieproporcjonalnych cierpień i strat. Należy zatem odrzucić kult bohaterstwa  i kult męczeństwa, zająć się rozwojem cywilizacyjnej siły społeczeństwa. Przede wszystkim zaś trzeba odrzucić irracjonalny kult honoru: „Cóż to jest honor? Pojęcie nader wieloznaczne, w różnych epokach i różnych krajach interpretowane bardzo rozmaicie. I przy tym rzecz zasadnicza: zupełnie na czym innym polega honor jednostek, czym innym zaś jest honor państw i narodów. Wielkie mocarstwa jak Anglia czy Francja wielokrotnie nie wahały się rezygnować ze względów tzw. honoru dla prowadzenia realistycznej i trzeźwej polityki”. Jest tak dlatego, że dla narodów kierujących się prawdziwym realizmem i prawdziwym instynktem racji stanu „ważniejszą rzeczą jest istnieć jako naród, niż walczyć o jednostkowy honor [...]”.

Ukrytym - z oczywistych racji cenzuralnych - zarzutem pod adresem autorów decyzji powstańczej wysuwanym przez Kisielewskiego oraz innych zwolenników realizmu politycznego był zarzut zbrodniczej naiwności. Jeśli bowiem wiedziano w końcu lipca 1944 roku o zamiarach Stalina wobec Polski a także o zdradzie anglosaskich sojuszników, jeśli nie mogło być żadnych wątpliwości, że Stalin nie cofnie się - tak jak Hitler - przed żadną zbrodnią, która zapewni mu korzyści polityczne bądź ideologiczne, to jak można było zaryzykować walkę w tak niepewnym, rozpaczliwie złym położeniu? Działanie wymierzone politycznie przeciwko Stalinowi okazywało się zatem niezamierzonym współdziałaniem z jego planami totalitarnej przebudowy Polski. Naród pozbawiony stolicy, najlepszej części młodzieży, swej elity, majątku i pomników przeszłości stanowił łatwiejszy cel zabiegów mających na celu jego sowietyzację. Zgodnie z tym rozumowaniem powstanie mające Polskę obronić przed Stalinem, w istocie ją rozbroiło (zresztą to, co Kisielewski mógł tylko sugerować, autorzy emigracyjni, tacy jak np. ks. Kantak czy Łobodowski, pisali wprost). Polityka odpowiedzialna powinna była polegać już nie na obronie suwerenności, tak czy inaczej straconej, lecz na obronie substancji narodowej - na ochronie życia jak największej ilości ludzi, dóbr kultury, majątku narodowego.

Kalkulacja, którą proponował Kisielewski, była racjonalna, lecz racjonalna z perspektywy klęski. Naród kierowany przez legalny rząd i dysponujący zarówno w kraju jak i poza jego granicami legalną siłą zbrojną, ciągle, pomimo beznadziejnej sytuacji, uporczywie trwał przy własnej podmiotowości. Dopóki zaś istnieje wewnętrzne przekonanie o samoistności bytu narodowego - tym przecież jest wolność w sensie politycznym - dopóty można i trzeba podejmować ryzyko związane z walką o jego ustanowienie i obronę. Dopiero kiedy nie ma już wolności, cenniejsze od niej jest - choć zniewolone - życie konkretnych ludzi, cenniejsze są dobra materialne, skarby kultury - substancja narodowego życia. W momencie podejmowania walki są one także cenne, ale jest coś jeszcze cenniejszego - perspektywa zachowania tych wszystkich dóbr w wolności. Ten dylemat z całą prostotą i powagą, jak najdalszą nb. od romantycznego patosu, objaśnił 4 października, w momencie wyjścia resztek powstańczej armii ze stolicy, Biuletyn Informacyjny (redagowany przez legendarnego Aleksandra Kamińskiego, wychowawcę powstańczej młodzieży): „Walczyliśmy o sprawę najwyższą, o wartości w życiu Narodu największe. Zapłaciliśmy też największą cenę tej walki. Zapłaciliśmy ją bez wahań i ociągania w porywie duchowego zespolenia wszystkich sił narodowych we wspólnie toczonej walce. Nie chcemy tutaj pomniejszać znaczenia tej ceny. Jest ona olbrzymia w rachunku ludzkiego cierpienia, w rachunku ofiar ludzkiego życia, w rachunku strat materialnych i kulturalnych. Jest ona szczególnie dotkliwa w rachunku strat tej najcenniejszej z narodowych wartości, kwiatu zarazem i owocu narodu, zapalnej i entuzjastycznej, bezinteresownie ofiarnej młodzieży. Walka jest ryzykiem. Stąd też nie zawsze może się kończyć zwycięstwem (podkreślenie moje - DG). Naszej walce nie danym było zakończyć się osiągnięciem zamierzonego celu. [...] Z przelanej krwi, z zespołowego trudu i znoju, z męki ciał i dusz naszych powstanie nowa Polska, wolna, silna i wielka. [...]”[16]. Sens polityczny powstania polegał zatem na tym, że w wolność rozumianą jako centrum polityczności (a nie tylko jako pusty frazes romantyczny) wpisane jest organicznie największe ryzyko - kto to rozumie, gotów jest podjąć wyzwanie walki i ryzyko z nią związane. Właśnie taką trzeźwą (a nie - histeryczną, romantyczną, nieodpowiedzialną, naiwną itp.) decyzję podjęli Warszawiacy latem 1944 roku, całkowicie świadomi ekstremalnego charakteru własnego położenia.

Zwolennicy realizmu politycznego wskazywali często na przykład Czechów, jako narodu trzeźwych pragmatyków, którzy powinni posłużyć za wzór dla nazbyt dotąd romantycznych Polaków. Czasem - jak u Zofii Starowieyskiej-Morstinowej (O odpowiedzialności) pojawia się również przykład Duńczyków oraz Francuzów i powstania paryskiego w sierpniu 1944. Jedni i drudzy także walczyli z Niemcami, lecz nie stworzyli „państw” podziemnych czy „armii” podziemnych, lecz struktury o wiele skromniejsze, które nazywali „ruchem oporu”, struktury bardziej odpowiadające możliwościom i sytuacji. Stanowisko to jednak było często kwestionowane - w równym chyba stopniu co duński i francuski charakter narodowy, na różnice pomiędzy polską a francuską czy duńską konspiracją wpływ miała różna co do metod i stopnia okrucieństwa polityka hitlerowska. Z kolei wątek czeskiego realizmu, przeciwstawianego polskiemu notorycznemu kultowi bohaterszczyzny, prowokował od samego początku dosyć bezpardonowe polemiki - wystarczy przywołać wspomnianą już wcześniej Irenę Pannenkową czy tekst Józefa Łobodowskiego (Jeszcze o powstaniu warszawskim, „Wiadomości”, nr 27, 1947). Odpowiedź na radykalne zło musiała być bezwarunkowa i tak też Polacy, jako zbiorowość uczestnicząca w wojnie, postanowili działać od pierwszego jej momentu.

Głos Pannenkowej jest wart odnotowania z jeszcze jednego powodu. Poglądy reprezentowane przez Kisielewskiego wyrastały z tradycji endeckiej krytyki romantyzmu politycznego. Argumenty pojawiające się w jego krytyce powstania brzmiały podobnie do tych, których Dmowski używał w stosunku do Piłsudskiego już w 1905 roku. Tym ciekawsze wydaje się zatem, że autorka, związana przed wojną z obozem narodowym, protestuje przeciwko nazbyt radykalnym uogólnieniom w krytyce tradycji insurekcyjnej. W dychotomii realizm-romantyzm polityczny tradycja insurekcyjna opisywana była przy użyciu wielkich kwantyfikatorów. Prowadziło to do zatarcia istotnych różnic pomiędzy poszczególnymi przypadkami działań zbrojnych, podejmowanych przez Polaków w walce o niepodległość. Pannenkowa apelując o większą wstrzemięźliwość w krytyce, miała w istocie na względzie umiejętność politycznego myślenia. Każda decyzja polityczna musi bowiem wynikać z analizy sytuacji. Zbyt wielkie uogólnienia – np. konstruowanie wszechobejmującej tradycji insurekcyjnej - uniemożliwiały w istocie kształtowanie wyobraźni politycznej. Walka z jednym stereotypem mogła w konsekwencji prowadzić do powstania stereotypu innego rodzaju, równie szkodliwego dla polityki polskiej.

Przełom październikowy stanowił - z perspektywy postulatu stawianego przez Kisielewskiego, czyli  postulatu realizmu w polityce - moment weryfikacji domniemanego wpływu powstania warszawskiego na tożsamość narodową Polaków. Pierwszy raz w historii narodu polskiego zaistniała bowiem wtedy typowa sytuacja insurekcyjna, która jednak nie doprowadziła do podjęcia walki zbrojnej[17]. W opinii niektórych publicystów odpowiedzialne zachowanie społeczeństwa w 1956 roku stanowiło dowód wyciągnięcia właściwych wniosków z lekcji realizmu, udzielonej Polsce w 1944 roku. Pisał o tym w paryskiej „Kulturze” Juliusz Poniatowski (nr 5, 1957). W istocie jednak tradycja romantyczna nie została całkowicie porzucona – porzucona została przemoc fizyczna, jako instrument walki o niepodległość. Tutaj realiści odnieśli sukces. Z drugiej jednak strony okazało się, iż Polacy dalej z uporem obstają przy idei wolności, że ich patriotyzm nie pozwala im zaakceptować sytuacji pozornie beznadziejnej. Właściwą syntezę romantycznego patriotyzmu oraz politycznego realizmu stworzy zatem następne pokolenie w ramach wielkiego ruchu Solidarności, którą – zmieniając nieco klasyczną frazę Jadwigi Staniszkis – można nazwać „samoograniczającym się powstaniem narodowym”.



[1] Podstawowym źródłem bibliograficznym dla Powstania Warszawskiego jest bibliografia opracowana w Centralnej Bibliotece Wojskowej w  latach 90.: W. Henzel, I. Sawicka, Powstanie Warszawskie 1944 r. Bibliografia selektywna, t. 1 i 2, Warszawa 1994, t. 3, Warszawa 1996.

[2] Krytycy wskazują jednak na niezwykłą dyscyplinę i opanowanie charakteryzujące żołnierzy Armii Krajowej -  pierwszy rozkaz mobilizacji sił został odwołany i nie doprowadziło to do żadnych aktów niesubordynacji - pisze o tym na przykład Pobóg-Malinowski w swej Historii Polski.

[3] Ten i inne cytaty za wydaną przez Muzeum Powstania Warszawskiego antologią Spór o Powstanie. Powstanie Warszawskie w powojennej publicystyce polskiej 1945-1981, red. D. Gawin, Warszawa 2004.

[4] Na emigracji wątek roli młodzieży w powstaniu podniósł Karol Zbyszewski, który mimochodem w jednym ze swoich tekstów do londyńskich „Wiadomości” (nr 189, 1949) napisał, że powstanie stanowi pewien historyczny paradoks, ponieważ zrobiła je przedwojenna młodzież, wtedy pozostająca pod wpływem ONR, pod wojskowym kierownictwem swoich niegdysiejszych ideowych wrogów czyli sanacyjnych generałów; wywołało to burzę wśród czytelników.

[5] Podobne stanowisko zajął w „Tygodniku Powszechnym” kilka lat później Paweł Jasienica; w niezwykle krytycznym, wręcz agresywnym w tonie, artykule (Wrzesień i sierpień, nr 19, 1949), przeciwstawił sens walki we wrześniu 1939, bezsensowi walki w sierpniu 1944. Jasienica pisał w nim m.in. „...Powstanie to nie tylko bezmierny heroizm żołnierza. Skutki Powstania są nam dziś jak kłoda na szyi, jak ciężka dyba na nodze. Stolica odbudowuje się ogromnie, nad podziw, ależ przecież trzydzieści procent majątku narodowego przepadło, ależ przecie to jest lej bez dna, w którym toną miliardy. Jakżeby inaczej wyglądało dziś życie w Polsce, gdy nie warszawskie cmentarzysko. Nie ma takiej dziedziny życia narodowego, która by tego ciężaru nie czuła. [...] Powstanie było wymierzone militarnie przeciwko Niemcom, politycznie przeciw Sowietom (demonstracyjnie przeciw Anglosasom, a faktycznie przeciw Polsce - jak dodaje pewien mędrzec)”.

[6] Dlatego wszelkie próby „pójścia za druty”, to znaczy demonstracyjnego wycofania się z wojny, planowane prawdopodobnie przez głównodowodzącego gen. Kazimierza Sosnkowskiego w trakcie jego podróży do Włoch w momencie wybuchu powstania, były w istocie nierealne. Druga wojna światowa różniła się zasadniczo od pierwszej i nie można już było imitować zachowania legionistów i Piłsudskiego z okresu po kryzysie „przysięgowym.

[7] Przykładem łatwości, z jaką niektórzy zachodni intelektualiści akceptowali wersję historii powstania warszawskiego przedstawianą im przez władze z Warszawy i Moskwy, są fragmenty artykułu Emanuela Mounier, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli nurtu liberalnego we francuskim katolicyzmie, opublikowanego w „Esprit” (nr 6, 1946; przedruk ukazał się bez komentarza w „Kuźnicy”, w numerze 33 z 1946 r., tym samym, w którym ukazał się tekst Stefana Żółkiewskiego Powstanie trwa!; tekst francuskiego autora został włamany w stronę, na której znalazło się opowiadanie Tadeusza Borowskiego Śmierć powstańca, ukazujące z turpistyczną wiernością śmierć w Oświęcimiu bezimiennego mieszkańca Warszawy, wywiezionego do obozu z powstańczej Warszawy). Mounier pozornie dystansował się od wersji, w której powstańcy byli „faszystami”; pisał jednak w swoim tekście: „Armia rosyjska oswobodziła Polskę, jest to niewątpliwe. Wydaje się jednak, że część narodu polskiego ulegała nierozumnej iluzji wyzwolenia kraju przez siły wyłącznie polskie i przyjęła jak z łaski ów książęcy dar. A ponadto istnieje jeszcze sprawa powstania warszawskiego. Żadna prawda stronnicza nie mogłaby zdać sprawiedliwego rachunku z tego płomiennego epizodu. Byłoby równie fałszywe przedstawiać go jako awanturę czysto „faszystowską”, jak zacierać w nim polityczne kulisy i plany. Armia podziemna generała Bora (AK) zawierała elementy najbardziej mieszane, lecz między nimi również dużą część oficerów reakcyjnych lub antykomunistycznych. Nie ulega wątpliwości, że element ten, który opłakiwał udział armii rosyjskiej w oswobodzeniu Polski, pragnął, przynajmniej jeśli idzie o stolicę, uprzedzić Armię Czerwoną i postawić ją w obliczu władzy faktycznej wrogiej Komitetowi Lubelskiemu. Ale jest nie mniej pewne, że nawet bez rozkazu z Londynu powstanie byłoby wybuchło na ulicach, i że, gdy rozkaz padł, podchwyciła go cała Warszawa, - bezpartyjni, i na początku wraz z innymi, komuniści. Miałem możność rozpytywać wielu, którzy przeżyli te dni: ich świadectwa były zgodne. Od wielu dni armia niemiecka w pełnym odwrocie, przechodziła wówczas przez Warszawę. Trudno było uwierzyć, aby zdołała na nowo zebrać szyki. A ponadto, kto zna dumę narodową Polaków, łatwo sobie może wyobrazić, że mogli oni pragnąć samodzielnie oswobodzić swą stolicę, co nie oznacza, aby to pragnienie zawierało więcej wrogości w stosunku do Rosjan, niż u Francuzów tego samego lata, wobec armii amerykańskiej.

Oto obraz powstania 1944 r. przedstawiony od strony ludności. Pod kątem wojskowym wszakże mogło się ono udać jedynie w ścisłej koordynacji z planem sowieckim a terenem na zewnątrz  miasta - musiało nastąpić to, co nastąpiło: Niemcy odciąwszy powstańców od przednich straży rosyjskich na Pradze, po drugiej stronie rzeki, pozbawili powstanie jedynej szansy. Liczni dowódcy odcinków opowiadali mi o ogólnym zaskoczeniu, z jakim przyjęto rozkaz powstania. Został on wydany po południu, w porze wybranej tym niefortunniej, że rozdzieliła na zawsze wiele rodzin, rozproszonych w mieście przez zatrudnienia i interesy. Widziano wówczas przy pewnych jednostkach konspiracyjnych kilku oficerów sowieckich, chmurnych, zamkniętych w sobie, milczących. Nic nie świadczy o tym, że byli oni tam, aby zachęcać do powstania. Znikli bez śladu w ciągu działań powstańczych. Radio moskiewskie zajęło stanowisko wyczekujące. Wydaje się więc, że rozkaz wojskowy powstania był szaleństwem, w którym bohaterski romantyzm, tkwiący w tradycji narodu, splótł się z rachubą polityczną, sprzeczną z historycznym rozsądkiem.

Wiadomo, co nastąpiło potem. Niemcy czując wagę rozgrywki, szybko podzielili siły powstańcze na wysepki, kurczące się coraz bardziej. Lotniczy dowóz amunicji i broni z Londynu był tylko jeszcze jednym symbolicznym gestem nad tym krajem gestów symbolicznych: większa część spadła na linie niemieckie, ciasno poplątane z pozycjami powstańców. Opór trwał przeszło dwa miesiące. Kwiat młodzieży polskiej poległ w ofierze hojnej i daremnej. Pożar Warszawy stał się zemstą zwycięzcy.

A Rosjanie? Oto istota zadrażnienia. Patrioci polscy zarzucają im, że rozmyślnie wstrzymali ofensywę, aby spowodować masakrę armii powstańczej. W istocie Armia Czerwona stanęła u bram miasta, skąd w czasie powstania cofnęła się nawet o kilkadziesiąt kilometrów. Polski oficer, który walczył po stronie Wisły zajętej przez Rosjan, opisywał mi swą wściekłość, gdy samoloty niemieckie, które bombardowały miasto, bezkarnie wykonywały akrobacje nad jego oddziałem. Ale zarzuty te odpiera argument, że Armia Czerwona dotarła do Wisły wyczerpana kilkuset kilometrową ofensywą, co zresztą jest prawdą. [...]”.

[8] Poglądy swoje wyłożył Mackiewicz przede wszystkim w wydanej na emigracji książce Lata nadziei (17 września 1939-5 lipca 1946), Londyn, bdw

[9] Cyt. za: L. Ciołkoszowa, rozdz. „Publicystyka” [w:] Literatura polska na obczyźnie 1940-1960. Praca zbiorowa wydana staraniem Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, red. T. Terlecki, t. II, Londyn 1965, s. 219; S. Podlewski, Próba bilansu strat, „Dziś i Jutro”, nr 31, 1946.

[10] J. Czapski, Kiedy prawdziwi Polacy powstaną..., „Orzeł Biały”, nr 38, 1945.

[11] Paradoksalnie książka najbardziej konsekwentnie przedstawiająca powstanie w duchu romantycznego fatalizmu, specyficznie polskiego kultu bohaterstwa i ofiary, ukazała się we Francji. W latach 80. została wydana w drugim obiegu – J.-F. Steinem, Warszawa 1944, przekład M. Kłyszewska, wstęp A. Friszke, redakcja, przypisy i aneks A. Kunert, Warszawa 1991 (2. wyd); książka stanowi autorski kolaż złożony z fragmentów wypowiedzi i wywiadów z uczestnikami powstania (występujących w książce tylko pod oznaczeniem numerowym) zebranych w 1972 i 1973 r. W jednej z nich pada metafora „pochodni”. Świadek nr 10: „Wiedziałem, że z chwilą wkroczenia Armii Czerwonej do Warszawy kończy się pewien okres w historii Polski. Przeczuwałem, że nad krajem zapadła długa noc. Nasz wybór był prosty: albo nie występujemy czynnie i Polska przestaje istnieć, albo w stolicy wybucha powstanie i w głębi ciemności zapalamy wielki płomień, który poprowadzi przyszłe pokolenia jak zbawcza gwiazda przewodnia” (s. 30). Cytowanym świadkiem był gen. Tadeusz Pełczyński, latem 1944 Szef Sztabu KG AK oraz zastępca dowódcy AK; jednak w opublikowanym w „Arcanach” przez W. Balińskiego polskim tekście roboczych notatek z rozmowy, w której brał udział gen. Pełczyński odnośny fragment wypowiada Steiner (Pełczyński: „Powstanie Warszawskie ma ogromne znaczenie dla przyszłości całego narodu i ono nie traci swojej wartości, zwłaszcza gdy Polska znajduje się w niewoli. I kiedy wróg wszystko robi, aby to wydarzenie pomniejszyć. Wróg mówi, że powstanie było przeciw Rosji. Powstanie było przeciw Niemcom - o wolność i niepodległość Polski [...]”. Steiner: „Czy mieliście wrażenie, że osiągnęliście cel?” Pełczyński: „Tak”. Steiner: „Ten cel - to było światło, które trzeba było zapalić przy wejściu do czarnego tunelu. Zapaliliście stos, którego płomień nigdy nie zgaśnie” (Sens Powstania Warszawskiego - rozmowy z gen .Tadeuszem Pełczyńskim, „Arcana”, nr 4, 1999, s. 96). Relacja gen. Pełczyńskiego jest rzeczowa, racjonalna, zarówno jeśli chodzi o analizę sytuacji militarnej w ostatnich dniach lipca 1944, jak i położenie polityczne sprawy polskiej w tym czasie - cytowany fragment kończy wywiad i stanowi podsumowanie z perspektywy blisko trzydziestu lat, jakie upłynęły od powstania. Steiner swoje własne słowa wkłada w usta gen. Pełczyńskiego, robiąc z niego romantyka politycznego. Widać w tej historii dowód na żywotność kliszy romantycznej i jednocześnie na sposób, w jaki może ona zniekształcać pamięć o przeszłości.

[12] Zob: J. Braun, Kultura jutra czyli Nowe Oświecenie, wstęp, opracowanie tekstu, przypisy M. Urbanowski, Warszawa 2001; wstęp - O Jerzym Braunie, s. 5-18.

[13] C. Miłosz Rodzinna Europa, Warszawa 1990, s. 264.

[14] Tamże, s. 273.

[15] C. Miłosz, Zniewolony umysł, Warszawa 1989, s. 109.

[16] „Po walce”, Biuletyn Informacyjny nr.102, 4 października 1944 r.; w: Świadectwa Powstania Warszawskiego 1944, wybór tekstów Piotr Brożyna, Teresa Tomczyszyn-Wiśniewska, red.Krystyna Ciesielska,, Warszawa 1988, s.168

[17] Należy jednak pamiętać o tym, że Październik był poprzedzony poznańskim Czerwcem, a więc spontaniczną rewoltą antykomunistyczną, noszącą - jak pokazał w swojej pracy Paweł Machcewicz - wiele znamion nie tylko spontanicznego powstania przeciwko rządom PZPR lecz także powstania antyrosyjskiego (P. Machcewicz Polski rok 1956, Warszawa 1993); Nieco zaskakująco zatem w tym kontekście brzmi opinia Juliusza Mieroszewskiego, który również dostrzegał w pragmatyzmie Polaków, zamanifestowanym w 1956 r., efekt wywołany traumą powstania warszawskiego, jednak oceniał to zjawisko negatywnie. Załamania się nadziei wiązanych z Październikiem upatrywał właśnie w urazie wywołanym klęską Warszawy: „...Październik był niedokrwistym dzieckiem warszawskiego powstania. I tak błędy rodzą błędy. Naczelnym, obsesyjnym hasłem październikowego przewrotu było: nie prowokować! Bezsensowne warszawskie powstanie rozbroiło Październik”. (O przeciętności w polityce, „Kultura”, nr 4, 1959).

Najnowsze artykuły