Artykuł
Marzenia o pojednaniu się Polski z Moskwą

Od niedawnego czasu w kilku miejscach Europy, gdzie znajdują się rozproszeni tułacze nasi, pojawiła się nagle myśl pojednania się z Moskwą, podjęta, propagowana przez wybitniejsze w narodzie polskim postacie, a jeśli nie natchniona uprzednio przez Moskali, to z pewnością przez nich dość skwapliwie pochwycona.

W każdej porze projekt ten na szczególną zasługiwałby uwagę i właściwą ocenę, a dziś tym bardziej, w chwili, gdy naród cały we wszystkich niemal zakątkach Polski, z niezwykłą energią wziął się do spokojnej, ograniczonej pracy, ocknąwszy się, podsumowawszy wiekowe klęski, i obrachowawszy się z sumieniem dla zapytania siebie: co zrobił w ciągu stu lat, upłynnionych od rozbioru ojczyzny.

Propaganda, o której mowa, jest rzeczą niezmiernie wielkiej wagi. Należy zatem zastanowić się nad nią zimną krwią, tłumiąc wszelkie uczucia sympatii i antypatii, bólów i żalu, odrzucając wreszcie przekonanie osobiste, mając tylko dobro powszechne na względzie. Potrzeba rozważyć praktyczną stronę podawanego planu, możliwość wykonania go, i formę samą, w jakiej dałby się urzeczywistnić. Przypuśćmy bowiem, że powszechnym dobrem powinniśmy nazywać tylko to, co jest korzystnym dla narodu, nie unosząc się żadnym z tych popędów, które nazywają godnością, dumą, honorem lub tym podobne, musimy zapytać siebie: co nam stąd przyjdzie?

Ku temu celowi słów kilka nam wystarczy. Możemy się wcale obejść bez długich rozumowań i wywodów. Od razu przedstawia się tu nieubłagany logiczny dylemat: albo pojednanie się Polski z Moskwą jest możliwym, albo jest niemożliwym. Przyjmując pierwszy wypadek, oczywiście w obecnym położeniu naszym, pojednanie może być tylko bezwarunkowym: ślepe zdanie się na łaskę i niełaskę, jeśli zaś uskutecznić go niepodobna, nie ma o czym mówić.

Przypuśćmy zatem, że jest możliwym. Więc owszem! Pojednajmy się! Pogódźmy się z Moskwą, jak tego pragnąć zdają się sami nawet Moskale, jak doradzają nam niektórzy rodacy nasi. Któż z nas nie życzyłby sobie żyć w zgodzie z Moskwą? Czy jest pomiędzy nami wróg, jak chociażby nawet najbardziej zawzięty, najfantastyczniejszy nawet, który by nie pragnął miru z groźnym sąsiadem niegdyś, może na zawsze… A dziś wszechwładnym panem? Pogódźmy się, kochajmy się nawet, jeżeli możemy, ale niech nam wolno będzie zapytać o definicję tego wyrazu: pojednanie się! Co to znaczy?

Jeżeli pojednanie się może nastąpić, powinno być szczere; gdyby było nieszczere, byłoby z naszej strony zdradą.

Co to jest pojednanie się szczere? Powiedzmy po prostu: Powiedzmy po prostu: jest to wyrzeczenie się nie tylko nadziei, przyszłości, tak zwanych „marzeń”; ale wyparcie się przeszłości, zasług, przodków, imienia, wiary, wszystkiego; jest to poddanie się dobrowolne przeważnej sile z udzieleniem jej prawa zniszczenia w nas wszystkiego, co nam dało przeznaczenie, co nam dała Opatrzność, natura, cośmy spotęgowali, wzmocnili tysiącem lat świetnego, nieposzlakowanego bytu. Pojednać się szczerze z Moskwą, to znaczy: przestać być Polakiem. Jestże to w naszej mocy? Jeśli to jest możliwe dla jednostek, jestże możliwe dla całego narodu? Przypuśćmy jednak i taki nawet wypadek, że oto cały naród  jak jeden mąż powie: nie chcemy być Polakami; nie jesteśmy Polakami; odtąd chcemy być i jesteśmy Moskalami; – czy możemy brać na siebie tak wielką, tak straszną odpowiedzialność przed potomnością? Czy mamy prawo rozporządzać w ten sposób losami wnuków, prawnuków naszych? Czy jesteśmy pewni, że w chwili, kiedy byśmy to wyrzekli, zarodki przyszłych pokoleń nie drgnęłyby w łonie matek?

Ale powie kto może, iż to deklamacja! Dobrze. Rozumujmy dalej spokojnie. Inna tu myśl przychodzi. Kto pragnie pojednania się z kimkolwiek, powinien w nim przypuszczać jakąś godność. Jeżeli o godność przeciwnika swego nie troszczy się, na cóż ma się z nim godzić? Tu nastręcza się znowu dylemat: albo Moskale są narodem pełnym godności, a więc zasługują na nasze pojednanie się z nim; albo nie mają żadnej godności. Gdyby przypuścić ten drugi wypadek, pojednanie się z nimi byłoby z naszej strony szaleństwem; cóż bowiem zyskalibyśmy sposób na zjednoczeniu się z narodem pozbawionym uczucia godności? Lecz weźmy za zasadę w rozumowaniu naszym, iż naród moskiewski jest zacny, godny, szlachetny, zasługujący ze wszech miar na to, abyśmy się z nim połączyli. Więc w takim razie możemy być pewni przyjęcia braterskiego, serdecznego?!! Jak to! Jak można przypuścić, aby naród szlachetny nami nie pogardzał? Aby nas nie deptał nogami? Aby się nami nie brzydził? Czy można na chwilę uwierzyć, aby ludzie zacni nie odwracali się ze wstrętem od nikczemników, wyrzekających się wszystkiego, co najświętsze?!! Nie jestże najstraszniejszą obelgą dla Moskali, samo mniemanie, że oni renegatów, odstępców przyjęliby w braterskie uściski, że uszanowaliby tych, co u nóg ich pełzają, niosąc jeszcze na sobie świeżej krwi ślady, łez tylu ślady? Oni dotąd mogą nas nienawidzić, ale może nie ma tak ciemnego albo tak złego Moskala, który by przynajmniej w chwili spokojnego zastanowienia się nas nie szanował. Mamy więc stracić ostatnie, jedyne mienie nasze: prawo do szacunku? A mówię o narodzie, nie o rządzie.

Czyli możemy wreszcie mieć o Moskalach tak upokarzające ich samych wyobrażenie, ażeby nam wierzyli, gdyby nawet nie stracili dla nas szacunku? Możemy się łudzić nadzieją, że przy najlepszych chęciach naszych, przy najprzykładniejszym postępowaniu, oni w każdym z nas nie będą widzieć prawdopodobnego zdrajcy?

Przypuśćmy nawet, że dzisiejsze pokolenie Moskali nie jest jeszcze dość moralnie wykształcone, aby z tego stanowiska miało się zapatrywać na uczucie godności narodowej. Jest to przypuszczenie, przynoszące krzywdę, jeśli nie narodowi całemu, to przynajmniej pewnym, wybranym, a wyżej stojącym i ukształconym jednostkom. Lecz i takiego wypadku pominąć nie trzeba. Któż zaręczy, że następne pokolenie Moskali, w którym dojrzeje uczucie godności, nie patrzyłoby na dzieci nasze jako na niegodne potomstwo renegatów, zdrajców?... jako na nieczystą kastę sudra?!... wyrzutków?!!

Doprawdy, potrzeba strasznego obłąkania, albo strasznych nieszczęść, aby w kilkunastomilionowym narodzie naszym, pełnym życia i siły moralnej, znalazły się osoby, w tak bezdenna przepaść cynizmu czy rozpaczy pogrążone, które doradzają ostatecznego spodlenia się gromadnie, całymi rodzinami, z żonami, dziećmi, starcami, bez żadnego powodu, bez celu, bez najmniejszej szansy jakiejkolwiek korzyści… ot tak… dla przyjemności?! Z amatorstwa?!

Ale jeśli są ludzie, którzy miłują podłość dla podłości, czemu nie pomyślą, że gdyby nawet cały naród poddał się jak trzoda bydląt na zarżnięcie, jeszcze mogą znaleźć się tacy, którzy by przeciwko takiemu czynowi reagowali, którzy by wichrzyli, protestowali, spiskowali, działali! – skutecznie lub nie, to rzecz inna, – lecz cóż na to poradzić? Co wtedy robić z ową, chociażby garstką małą przeciwników zjednoczenia się z Moskwą? Więc znowu prześladowanie, więzienia, męczeństwo, ofiary!?... Cóż dalej?... – I tak bez końca!

„Ale – odpowiedzą mi – naród moskiewski nie żądałby od nas spodlenia się; życzyłby tylko sobie, abyśmy się z nimi przyjaźnie złączyli”. To są frazesy! Okazałem wyżej, iż nie rozumiem, jak tłumaczyć należy inaczej owo pojednanie się z Moskwą przy dzisiejszych warunkach jeśli nie przez przyjęcie bezwarunkowe ślepego posłuszeństwa. Naród nie żądałby spodlenia się naszego! Ale rząd Moskiewski żądałby od nas obyśmy się wyrzekli religii ojców naszych, mowy, zwyczajów, obyczajów, imienia własnego, nawet znajomości ojczystych dziejów, choćby tylko jako wspomnienia!

Nareszcie jaką dać formę temu pojednaniu się? Pytam. Jak do tego przystąpić? Jak zacząć? Mówią o formie wyłącznie materialnej; bo już tez pierwszy krok jakiś w tym razie wypadałoby zrobić. Dajmy na to, że my pierwsi mielibyśmy, jak to mówią, podać Moskalom rękę. Gdzie to jest ta dłoń narodu polskiego, którą by dla zguby należało wyciągnąć? Jak wygląda? Czy w kształcie adresu? Wiedzieliśmy, że z adresami przyszło do tego iż z nich sami Moskale nie tylko się śmiali, lecz pogardzali tymi, których imiona widzieli na podpisach. To fakt! I to przynosi zaszczyt Moskalom. Czy w postaci jakiegoś poselstwa imieniem narodu? Albo żeśmy ich nie mieli? Cóż zyskały te wszystkie delegacje upoważnione i nieupoważnione? Czy nareszcie w postaci jakiego walnego zgromadzenia, sejmu? Powtórzyłby się sejm grodzieński! A czyliż w narodzie naszym  nie byłoby ani jednego Rejtana?

Zdaje mi się przeto, iż dowiodłem, że to co nazywają pojednaniem się Polaków z Moskwą w obecnych warunkach, przy najlepszych nawet naszych chęciach nie jest dla nas ani korzystne, ani praktyczne, ani możliwe. Nie odbiegamy od tego, ale zgoda z Moskalami od nich samych zależy.

Chciałbym, ażeby tych kilka słów napisanych, śmiem powiedzieć sumiennie a chłodno, doszło jako pośrednia odpowiedź do tych Moskali, którzy od dawna wzywają nas do pojednania się, i tymi czasy nowe czynią w tym celu zabiegi.

A teraz dość zimnej krwi!

Teraz chcę mówić nie do Moskali, ale zwracam się do Polaków, którzy głośno zachęcają naród nasz do połączenia się z Moskwą, z wyrzeczeniem się praw naszych i narodowości naszej.

Przyznaję… chciałbym tchnąć w słowa moje wszystkie świata jady, spotęgowaną do najwyższego stopnia wściekłość, ażeby ich każda głoska paliła, ażeby w każdym słowie słyszeli jęk sto lat męczonego narodu, aby słyszeli przekleństwo czterech pokoleń stumilionowych męczenników, przekleństwo, które by dla nich było męczarnią wieczną, bez przebaczenia.

Jednocześnie w narodzie naszym pojawiło się trzech wielkich odstępców: Mikoszewski, Czajkowski i Krzywicki. Pierwszy nieśmiałe jeszcze na drodze odstępstwa zaczął stawiać kroki. Drugi… może dostał pomieszania umysłu, gdy z piedestału, na którym był niegdyś wzniesiony, stanąwszy na pochyłej płaszczyźnie, z której mógł zejść jeszcze, dobrowolnie runął w przepaść, cisnąwszy w błoto najczystszą lat młodzieńczych sławę. Trzeci przeszedł w zbrodni dwóch pierwszych. Z długoletnim, dojrzałym namysłem, z zimną krwią anatoma, babrającego się we wnętrznościach trupa, z wytrwałością robaka, gryzącego umarłe serce, z poziomą pokorą czołgającej się, śliskiej glisty ziemnej, rzucił się na żywe ciało Polski, wcisnął się do głębi jej ducha i jakby trupie, zgniłe resztki, ślinił ją, gryzł ją, wpijał się w nią z rozkoszą hieny, zachęcając innych do jadła, znajdując słodycz w tej uczcie jaką sobie sprawił, od której by szatan ze wstrętem się odwrócił.

Obszerna rozprawa Krzywickiego nosi tytuł: „Polska i Rosja w 1872 r. przez b. członka Rady stanu Królestwa Polskiego. Wydana w Dreźnie pod firmą księgarni Schönfelda (R. v. Zahn) drukiem Metzgera i Wittiga w Lipsku. Str. 80. Ofiarowana: Polakom królestwa Kongresowego, zachodnich guberni cesarstwa moskiewskiego mieszkańcom. Ojcom familii, nad losem podrastających pokoleń rozmyślającym, obywatelom nad swą bezczynnością bolejącym, w pamiątkowym roku 1872.” Wymieniam nazwisko autora, gdyż takiego człowieka potrzeba stawić przed trybunał narodu a imię jego podać na pogardę przyszłym pokoleniom.

Jest to dzieło pomnikowe, jedyne w swoim rodzaju. Tak jeszcze nikt nie pisał. Jest ono nadzwyczajnym, pierwszym może zjawiskiem nie tylko w piśmiennictwie polskim, ale w literaturze wszystkich narodów. Mniemać by można, że autor jest nieprzytomny, gdyby nie dziwny spokój w rozumowaniu. Rozbierać szczegółowo tę potworną pracę, pełną kłamstw, sofizmatów, brudów, pod osłoną wytwornego i niby racjonalnego stylu, nie warto! Potrzeba by napisać tyle prawie, ile zajmuje całe dzieło; potrzeba by dowodzić rzeczy, dowodzenia niepotrzebujących, mówić o tym o czym wszyscy wiedzą, przypominać prawa człowieka, uczucia, do których ludzkość od narodzenia swego przywykła, gdyby przyszło zbijać zdania tego radcy stanu, który na wizytowych kartkach podpisuje się „russischer wirklicher Staatsrath”. Dość powiedzieć, że autor przyznaje, iż „rozbiór kraju naszego był wielką nam wyrządzoną krzywdą, ale fakt się spełnił”. I o tym „dokonanym fakcie” ciągle powtarza: „Trzeba się zgodzić z przeznaczeniem”… „Opatrzność tym kierowała”. Jest to cechą zbrodni naszych czasów, iż najwięksi przestępcy odwołują się do faktu dokonanego (le fait accompli), i wszystko zwalają na Opatrzność. Najokropniejsze rzeczy, od których włosy na głowie wstają, dzieją się „w imię Opatrzności”. „Jest pewien objaw niezmiernie pocieszający – powiada autor. – W wychodzących u nas pismach i w prywatnych rozmowach coraz wyraźniej zaczynają się przejawiać między nami zdania, że należałoby rzucić cele, przechodzące nasze siły”. Autor miał zapewne na myśli Przegląd Polski w Krakowie i Stańczyków. Dalej mówi: „Nigdyśmy nie chcieli jasno przedstawić sobie stanu rzeczy; stąd zbytnia ufność w ducha poświęcenia, w cudowną skuteczność miłości ojczyzny. – „Pewne obce dłonie przyłożyły się w 1862-63 roku do zniszczenia w samym zarodzie pojednania naszego z Moskwą, wówczas tak możliwego, tak dla samej Moskwy upragnionego”. Cóżby jej teraz przeszkadzało?!... Trzy drogi widzi teraz autor przed sobą: „jedna do Niemiec, druga do Austrii, trzecia do Moskwy. Związek z Niemcami byłby upokarzającym lennictwem. Co byśmy powiedzieli, gdyby południowe Niemcy, oderwawszy się od północnej części szczepu, aglomerowały się z Francją, dokąd ich wspólność wiary pociąga? Że robią rzecz potworna. To samo powiedziałby bezstronny sędzia o nas Polakach, połączonych z moskiewskim narodem, gdybyśmy, biorąc na uwagę kontrasty w wierze, tradycjach i języku, jakie niezaprzeczenie odróżniają nas od naszej północy, rzekli sobie, że lepiej nam będzie z Austrią, dokąd nęci tożsamość wiary i wciąż otwarty rynek do targów z centralnym rządem o Ausgleichy.”

Przedstawiwszy dowody germanizacji Polski i niebezpieczeństwa wypływające stąd dla nas, (na co każdy z łatwością się zgodzi) niebezpieczeństwo zawłaszcza ze strony silniejszych od nas i przebieglejszych Niemców, wyszydziwszy „mikroskopiczną Polskę” (dziś jednak 5 milionów mającą!) pod panowaniem Austriackim z jej kontuszami, polską mową i konstytucją, którą nazywa otwartym rynkiem do targów, autor oczywiście widzi zbawienie dla nas w połączeniu się z Moskwą, a nie tylko zbawienie lecz szczęście. Utrzymuje, wbrew dowodzeniom świeżym, samych moskiewskich pisarzy jak Bohdanów, Jeszowskoi, Kawielin, Szczegłów i inni, którzy przyznają nareszcie pochodzenie swoich rodaków od Finów i Mongołów, że „rosyjska i polska narodowości są to dwie odnogi jednego, wspólnego słowiańskiego szczepu”.

Dawny więc minister oświaty Królestwa Polskiego (za rządów margr. Wielopolskiego) daje dowód, że nie zna etnografii i historii. Przyznaje Moskwie wyłączne prawo przewodniczenia słowiańskim plemionom; zakreśla jej granice wraz z Samarynem, aż za bałtyckim, rosyjskim Pomorzem, zwracając uwagę czytelnika: „jakie niezmierne czyni postępy w wykształceniu politycznym ten pokrewny nam naród, od czasu jak go wola wielomyślnego monarchy na drogę wiekopomnych wprowadziła reform”. Stąd bierze asumpt do rozprawiania o religii katolickiej.

Myśleliśmy dotąd, że religia katolicka w Moskwie była prześladowaną. Gdzie tam! Pan Krzywicki dowodzi, że to tylko nam się zdawało. Oto są jego słowa: „W Rosji istnieją jeszcze pewne przepisy, szczególnie od r. 1864, pozbawiające wyznawców religii rzymsko-katolickiej, Polaków, pewnych praw politycznych i cywilnych. Zwykle je także w liczbę prześladowań religijnych kładziemy. Żal nie dozwala nam odróżniać w nich skutków od celu”. – Co za dziwna logika! Dlatego, że nie odróżniamy skutków od celu, prześladowanie nie jest prześladowaniem! „W skutku powiada dalej logiczny autor, – przepisy te istotnie uciskają w nas katolików; lecz celem ich jest uciskanie nie katolików ale Polaków”. (Patrz str. 40.) Więc pocieszmy się! Prześladowania religijnego właściwie nie było. Polacy tylko cierpieli, ale katolicy w ich skórach byli zdrowi, ci zwłaszcza, którzy poznali cele, nie skutki. Gdyby np. autora tej broszury kto kleszczami rozpalonymi szarpał, za jego zasady i logikę, cierpiałby autor, ale nie doznałby bólu pan radca Krzywicki i nie kładłby tego w liczbę prześladowań, wiedząc o celu.

Myśli kto, że owe „przepisy religijne uciskające Polaków”, można mieć za złe rządowi? Bynajmniej! Na kogoż spada wina? Może nadużycia były, o których wyższa władza nie wiedziała? Nie. Więc cóż? Czy by kto wierzył? Myśmy winni! Uciskano Polaków, – powiada autor, – „jako żywioł uporczywie nieprzyjazny dla całości imperium”. – „Separatystów, secesjonistów, w żadnym zdrowym społeczeństwie rząd do łona nie tuli i dróg im kwiatami nie uściela”. – Co pan K. nazywa zdrowym społeczeństwem? Czy sam był przy zdrowych zmysłach gdy to pisał? – „Gdybyśmy byli Buddystami, – mówi, – albo czcicielami ognia, nie zaś katolikami, takie same przepisy, które dziś widzimy przeciwko katolikom Polakom wymierzone, zobaczylibyśmy wystosowane przeciw polskiej czci ognia lub buddyzmowi polskiemu”. Szczególniejsza zachęta do połączenia się z Moskwą!!! Gdybym był wysokim moskiewskim urzędnikiem, to bym pana Krzywickiego za taką obronę rządu posłał na Sybir. „My to więc, – konkluduje autor – przez nasze polityczne błędy sprawdzamy ucisk na kataklizm w Rosji”. – i to wszystko następuje po dowodzeniach, że Moskwa zrobiła już wielkie postępy na drodze poszanowania swobody wyznań, wolności sumienia!!

Mógłby kto mniemać, że p. K. tak prawi z gorliwości dla religii rzymsko-katolickiej? Wcale nie! Niejednokrotnie daje dowody, iż religia jest dla niego rzeczą zupełnie obojętną. Przewidując tylko, iż mogą znaleźć się ludzie, którzy gotowi wszystko poświęcić z obawy utracenia swobody katolickiego wyznania, kończy ten ustęp o religii tymi słowami: „Aby położyć koniec temu uciskowi, nie ma potrzeba aż do Austrii wzdychać; wystarczyłoby szczerze się z Rosją pogodzić, istotne dając jej rękojmie, że odtąd myśleć nawet nie chcemy o innej przyszłości, jak tylko wspólnej dla obu narodów”. – Wszystkie te podkreślone ostatnie wyrazy są wybitniejszymi i większymi drukowane literami.

Przeczuwając wszelkiego rodzaju zarzuty autor z góry odpiera je wszystkie. „Niestety! – woła – Niestety! Nie dotąd zwyczajniejszego pośród nas nad okrzyk: My Polacy, łączyć się mamy z Rosją! A co będzie z cywilizacją naszą zachodnią, a nasza narodowością, językiem?!”. – „Szczególnie kwestia języka, jak rakieta jaka – powiada dalej, wylatuje zaraz na podpalenie prochów pod każdą rozpoczynającą się budową międzynarodowej zgody naszej.” – Co do cywilizacji, wyniósłszy pod niebiosa społeczeństwo rosyjskie, któremu należną część oddaje, powiedziawszy iż „nie zna na świecie ludu prostego lepszymi instynktami od natury obdarzonego nad rosyjski”, autor utrzymuje, iż „wszystkie cywilizacje spotykają się z sobą, w tym, że są rozwiązaniem kwestii ludzkiej za pomocą państwa”. Język zaś w Polsce, według p. K. istnieć nie może. Pragnienie tego uważa za coś dziwacznego, jako absurdum, nonsens. Już tez niepodobna by Moskale uczyli się po polsku. Niech Polacy uczą się po moskiewsku. Z początku pójdzie to „trudno”; ale następne pokolenia języka moskiewskiego lepiej się wyuczą, a przyszłe „całkiem po polsku mówić zapomną i nie będzie to już dla nich najmniejszą przykrością”. p. K. mówi o tym tak naturalnie, że dziwiłby się nawet gdyby mu to miano choć cokolwiek za złe. „Ażeby utrzymać język urzędowy w Polsce, twierdzi autor, mało by było dla tego samoistnej tylko Polski; potrzeba by jeszcze koniecznie samowładnego polskiego rządu, dwie supozycje, z których każda odrębnie uważana należy do zakresu marzeń, a cóż dopiero obie razem wzięte!” – „Po utracie politycznej udzielności, ani marzyć możemy o utrzymaniu mowy naszej w sferach urzędowych czynności”.

Za to pociesza nas p. K., że w domu będziemy mieli prawo mówić po polsku, pokąd nie zapomnimy ojczystego języka, że nawet możemy na jakiś czas „używać w miłej zabawie z przyjaciółmi i muzami” a w końcu umierając, w ostatniej chwili będziemy mogli pożegnać się z otaczającymi nas, polską mową. Pan Krzywicki zaręcza nas, że: przy tym ostatnim pożegnaniu nikt nam po polsku mówić nie może przeszkadzać i nie będzie” (Patrz stronice 55-59). Otóż nowa zachęta do połączenia się z Moskalami.

„Jeśliby mi kto zrobił uwagę – mówi z najbezczelniejszą zimną krwią p. K. – już przez to samo, że mowa nasz przestanie być mową sfer oficjalnych, z czasem, po kilku lub kilkunastu dziesiątkach lat, dojdą rzeczy do tego, że w wyższych warstwach społecznych będzie można co krok napotkać Polaków, nieużywających polskiej mowy, – to mu na to odpowiem, że sam najzupełniej to jego przekonanie podzielam. Atoli niech raczy wziąć uwagę, że skoro podobne fakty nastąpią w drodze zupełnie naturalnej, powolnej, bez przymusowej transformacji, to jak wszystko w podobnej drodze przychodzące, nie powinny budzić wstrętu”.

Mamże dalej cytować? – Trzeba! Są jeszcze lepsze rzeczy niż te, które dotąd przytoczyłem. „A i wtedy jeszcze – powiada p. K. – można będzie poznać Polaka, choć niepolską odzywającego się mową; a poznać po tym, że tak samo myśleć, czuć i działać będzie, jak myśleli, czuli, działali wielcy jego przodkowie, – nie ci, którzy ojczyznę zgubili, – lecz owi wielcy, o których w najdalsze czasy, nieodrodny potomek z sercem do głębi wzruszonym rad będzie słuchać podania, choć ojczystej już zapomni mowy”. (Str. 60) Wielcy… Na przykład: Mikoszewscy, Czajkowscy, Krzywiccy !!!...

– „No! To wariat! – powie może czytelnik. Nie warto rozbierać jego dzieła.” Gdybyż to!... Ale nie! Trzeba przeczytać te książkę, aby ocenić, z jakim okropnym chłodem, z jakim przekonaniem pisana. Podobny on do owego zbrodniarza Lemaire w Paryżu, który przed kilku laty zamordowawszy z zimną krwią, z powolnym namysłem rodzinę własną i wiele osób, stanął przed sądem i opowiadając śmiało cynicznie o szczegółach morderstwa, wołał do sędziów: „Tylko mnie nie bierzcie za wariata! Wezwijcie lekarzy; niech poświadczą, że jestem przy zdrowych zmysłach”. – Jacy to „wielcy” według K.? Zapewne Ankwicze, Zabiełły?!

Nie na tym koniec. „Dla nas Polaków – utrzymuje p. K., zmuszonych co najprędzej właściwą obrać drogę postępowania – co najprędzej, dziś jeszcze jeśli podobna, mniemasz czasu szukać definicji umysłowych w dochodzeniu, jakie są najdoskonalsze formy politycznego bytu. O żadnej federacji nie ma co myśleć. Jedna już tylko pozostaje droga. Tą drogą – jakiekolwiek były dotąd symptomy i antypatie nasze – prędzej czy później, chętnie czy wbrew woli, udać się będziemy musieli. Ta jedynie nam pozostającą drogą jest połączenie się z Rosją, a przez Rosję z całą Słowiańszczyzną, w celu spełnienia wysokich cywilizacyjnych przeznaczeń. Nie masz innej rady, tylko powiedzieć sobie: konieczność, wola przeznaczenia! Bylebyśmy raz na zawsze zaniechali roli nieprzyjaznego pierwiastku w składzie rosyjskiego mocarstwa, z prześladowanych stajemy się od razu czynnymi, istotnymi obywatelami kraju”. – „Nie mniej od tej nieszczęsnej kwestii językowej, plącze śród nas pojęcia kwestia formy, w jakiej unia narodu naszego z narodem rosyjskim do skutku doprowadzić by się dała. W wielu wyobraźniach z tą ideą unii nierozłącznie wiążą się obrazy jakowych negocjacji, układów, uroczystych aktów, swojego rodzaju pragmatycznych sankcji itd. Fantazje, jedne od drugich dziwniejsze! Fantazje szkodliwe, bo mogące odciągnąć uwagę naszą od jednej praktycznej drogi, jaka nam jeszcze została dla dopełnienia tego wielkiego dzieła”. (str. 60) „Z czym w odwodzie przyjdziemy negocjować z Rosją, – pytam – skoro chcemy traktować z nią na stopie równego z równym? Między kim układy? Między mocarstwem rozrządzającym milionem bagnetów a garstką ludzi wyzutych ze wszelkich środków nie tylko materialnej obrony, lecz i legalnego przemawiania za sobą?” (Str. 63).

Że p. Krzywicki jest zdrów na umyśle, to nie podlega najmniejszej wątpliwości, inaczej nie byłoby o co go obwiniać: lecz że o wszystkim bez żadnego wyjątku, nie wywrócone zupełnie pojęcie, to także pewne! Sposób zapatrywania się jego na powstanie 1863 roku jest tak jedyny, tak oryginalny, tak niespodziany, że czytający jego słowa przeciera oczy, powtarza okres, zatrzymuje się, pyta sam siebie: czy to dość jasne? Czy dobrze zrozumiał autora? – Uwierzyłby kto? W 1863 roku nie Polacy cierpieli, zdaniem p. Krzywickiego, – nie my, ale Moskale! – Oto dosłowny ustęp autora: „Zmusiwszy Rosję w 1863 roku wychylić cały kubek goryczy jak wielki tylko zdołaliśmy przygotować dla niej, już dziś nie mamy w rezerwie nic takiego co by mogło ją naglić, do układania się z nami” (Str. 62). Więc rzecz bardzo naturalna, że p. K. nie nad tysiącem kilkuset powieszonych i rozstrzelanych, nie nad krociami męczonych i wygnanych, nie nad milionami prześladowanych, odartych z religii, z mowy, z mienia lituje się, ale nad biedną Moskwą!!... My, my to jesteśmy prześladowcami Rosjan nieszczęśliwych! – według p. K. – Oni są męczennikami nad którymi się pastwimy !! – A! krew bije do głowy, pióro z rąk wypada rozbierając takie rzeczy. A jednak i to jeszcze nie wszystko! Pan Krzywicki zapytany poufnie przez pewną osobę: „Jak mogłeś tak potworne zdania ogłaszać? We wszystkim obwiniasz Polaków, we wszystkim usprawiedliwiasz Moskali! I Murawiewa gotów jesteś bronić!” – odpowiedział: „Murawiew postępował tak, jak powinien był postępować. Ja, gdybym był na miejscu Murawiewa, nie postępowałbym inaczej.” – „Zmiłuj się! Co o tobie powiedzą? Okrywasz się hańbą.” – „To dla mnie obojętne, co powiedzą o mnie Polacy; – odrzekł Krzywicki. Ja nie Polak; ja Rusin (rodem z Wołynia), więc to samo co Rosjanin, a Rosjanin to samo co Słowianin”.

Odrzuciwszy wszelkie formy, jakiegokolwiek układania się z Rosją, nie przyznając nam najmniejszego do tego prawa, zapowiedziawszy, że od Rosji niczego spodziewać się nie możemy i nie powinniśmy, autor teorię swoją streszcza w ten sposób: „Uczynić postanowienie przestać raz na zawsze być dla Rosji nieprzyjaznym pierwiastkiem, uznać jako najszczerzej jej słowiańską misję, i bądź co bądź być dla niej w tej misji najwierniejszymi sprzymierzeńcami”. – Wtedy Rosja może… kiedyś „stworzy dla nas jakieś kombinacje”. – „Dziś zbierać się między sobą, obradować, układać punkty pojednania naszego z narodem rosyjskim, żadnego nie mamy prawa. Z każdą podobną czynnością kryć byśmy się musieli, jak z występnym przedsięwzięciem. I ten kubek z rąk nieubłaganej Nemezydy historycznej do dna wychylić musimy; ani jednej z niego kropli nam nie darują, surowe a zawsze mądre wyroki” (Str. 65).

A co?!... I to się nazywa: człowiek! Gdyby szatan rządził światem i tak mądre wyroki wydawał, a nie Opatrzność, do której na wzór króla pruskiego lubi się odwoływać autor, jeszcze byłby lepszym, litościwszym od pana Krzywickiego. Ma on szczególną zdolność zbuntowania nie tylko przeciwko Rosji, ale przeciw Bogu. Rosję maluje jako nieubłagany potwór i nas z nią kojarzy!

„Że się unia nasza z Rosją niezawodnie dopełni – powiada p. K. – mimo wszelkie trudności jakie przewiduję i jakich przewidzieć nie mogę, mimo własne nasze wstręty i intrygi obcych, w to wierzę tak, jak w to, że po zimie, jaką teraz przebywamy, nadejdzie wiosna i świat nowym okryje życiem, choć niejednego tymczasem… „wieczny śnieg pochłonie. Rozważanie coraz bardziej zimne i dokładne kwestii naszej, doprowadzać będzie coraz większą liczbę osób pośród nas do wniosków mniej więcej takich, jakie to teraz przedstawiam.

Zaczną się tworzyć coraz mocniejsze i starsze przekonania indywidualne w tym kierunku. Przekonania indywidualne staną się przekonaniami rodzic całych. Już na tym szczeblu nabiorą one energii niezmiernej i prawdziwości. Zaczną się tworzyć społeczne koła tchnące ta samą polityką; znajdą się i organa prasy, które śmiało w obliczu świata myśl tę wypowiadać będą”.

Tak powiada autor szerzenie się w narodzie naszym zarazy podłości. W nagrodę „czeka przyszłe pokolenia taka pomyślność, o jakiej w dzisiejszej nędzy naszej mówić niepodobna, zaledwie czasem pomyśleć tylko wolno”.  A tych rozkoszy używać będą prawnuki po moskiewsku!

„Uwierzmy w gwiazdę Rosji! – woła autor. Krwią i żelazem. Nie ma innego hasła dla nas, w tej straszliwej walce o byt. Krwią i żelazem – tylko nic przeciwko Rosji, a z Rosją w jednym szyku, zdobędziemy i my pomyślniejsze warunki bytu dla przyszłych pokoleń, które zawsze Bóg miłosierny za cel swych błogosławieństw obiera, kiedy błogosławić ojcom raczy”. (Str.68)

Po tym strasznym, przerażającym obrazie jaki nam przedstawił wprzód autor, po zastanowieniu się nad jego słowami i przepowiednią, czytelnik miotany sprzecznymi uczuciami, trwogą, rozpaczą, bólem, podziwem, pogardą, wstrętem na przemian, – ochłonąwszy nieco, idzie po rade do prostego, zdrowego rozsądku i nie wdając się w długie rozumowania, tak do siebie mówi: Więc cóż? Nic, nic, nic! Rosja nic nam nie da! Przeciwnie. Resztę nawet odbierze! Odbierze nam wszystko, ale to wszystko, że nawet czci nam nie pozostawi! I jeszcze krwią i żelazem przez długie lata, może wieki całe, mamy wraz z Moskwą zapełniać świat, mordować niewinne ludy, ażeby kiedyś za lat kilkaset było dobrze naszym przyszłym… bękartom!

Autor na każdym kroku, na każdej niemal stronicy przypomina nam, że unia Polski z Moskwa dla nas powinna mieć za godło: Voi ch’intrate, lasciate ogni speranza.

P. Krzywicki chociaż uwielbia Moskwę, wyobraził nam ją gorszą od piekła. I do tego piekła nas zachęca!

Jakkolwiek stoi na gruncie, który sam nazywa „praktycznym”, jest on największym marzycielem z marzycieli, jacy kiedy byli na świecie. Trudno wymowniej, dobitniej, w sposób bardziej przekonywujący odstręczyć Polaków od połączenia się z Moskwą, jak to uczynił p. Krzywicki w swej broszurze. Jest on marzycielem tym niebezpieczniejszym, iż niejeden może pomyśleć, że tym sposobem zdradza Moskwę, że to nowy Wallenrod, w nowej, oryginalnej formie. Niejeden tak pomyślawszy, może się chwycić jego polityki, pójść za nim bez świadomości dokąd zajdzie, z ślepym zaufaniem, z wiarą. Powiedzą sobie: A już też tak źle z nami nie będzie, jak on przepowiada. I rzeczywiście, można być pewnym, że jakikolwiek rząd, choćby najdespotyczniejszy, jeszcze dałby nieszczęśliwemu narodowi więcej, niż daje p. Krzywicki.

Mniemałby kto może, iż w skutek połączenia się z Moskwą, Polacy spodziewaliby się zarazem odebrać prowincje polskie od rządów niemieckich, i wraz z nimi przynajmniej choć pod obcym rządem tworzyć jedną ojczyznę? I o tej kwestii nie zapomniał autor. Przyłączenie polskiej prowincji zostających pod panowaniem pruskim i austriackim, widzi zapewne jako prawdopodobne, a może nawet konieczne następstwo zdarzeń; ale to stać się może za jakie lat dwieście, „w dalekiej przyszłości”, i to wtedy, gdy już te kraje zupełnie będą zniemczone, gdy już w nich śladu Polski nie będzie.

Trzeba więc dziwnie płomiennej wyobraźni, bujnej, wybujałej fantazji, jaką obdarzony p. Krzywicki, aby przypuszczać, że człowiek, mający odrobinę zdrowego rozsądku, resztki jakiegokolwiek chociażby wykrzywionego sumienia, może dać się uwieść jego namowom.

Oto co się nazywa zhańbić się „gratis” bez najmniejszej dla siebie korzyści, jak mówi przysłowie: Travailler pour le roi de Prusse!    

Nie przytaczam wiele ustępów z tego obmierzłego dzieła. Nie dość że twórca jego wyszydził, obryzgał błotem, oplwał przeszłość naszą, ale jeszcze przyszłość przedstawił nam w najstraszniejszych kolorach, ten złowrogi sofista-marzyciel.

Wyszydził on jeszcze jedną krwawą obelgę polskiemu narodowi. Oto, że niejeden przeciwko nam uprzedzony Moskal, po przeczytaniu tego dzieła, z oburzeniem bezstronnym, w stronniczej jednak ku Polakom nienawiści, zawoła: „Patrzcie, co to za naród, który z łana swego takich ludzi wydaje!”.

Pan Krzywicki przytacza zdanie starożytnych, którzy utrzymywali, iż można długo żyć, a nie być ani chwili człowiekiem.

Wielka prawda! Jak również to jest prawdą, że będąc pozornie człowiekiem, można zniżyć się do istoty, zaledwie organiczną nazwać się mogącej. Pan Krzywicki usprawiedliwia sobą teorię Darwina.

Opuszczam na kilku stronicach mieszczący się przepis, co i jak powinni Polacy przemawiać do Moskali. Ani papirusowe liście, ani pergaminy starożytnych, ani późniejsze i dzisiejsze druki nie przedstawiają żadnego pomnika myśli ludzkiej, gdzie by w ogładzonej formie był taki stek płaszczenia się, brudów, nikczemności, jak przemowa, którą doradza autor narodowi polskiemu dla ujęcia Moskali.

Autor mówi, iż „zasady, koleje i przyszłości naszej o byt walki (jaki byt?!) do następnego dadzą się sprowadzić rezultatu: Zostań na czas jakiś tylko ludźmi, – i to stadium przechodzenia odbyć w wielkiej pokorze i rezygnacji” (Str. 70). Nie ma się czego wstydzić być człowiekiem! Na to rezygnacji nie potrzeba. Ale głos wewnętrzny mówił panu K., że to co on nazywa: „zostać na jakiś czas ludźmi”’ znaczy, przetłumaczywszy po polsku: zostać na czas jakiś bydlętami.

Czyżby nas takimi, jakimi chciałby nas widzieć p. K., Moskale przyjęli!

Czyżbyśmy z narodem, który by nami w takim razie nie pogardził, mogli się połączyć? Autor tej książki przyznaje, że „w społeczeństwie rosyjskim są objawy groźnego rozkładu moralnego, ciężkiej niemocy” (str. 72) że „młodzież rosyjska już od dwunastego roku życia moralnie zgubiona”, że w tym narodzie „oko uważnego badacza odkrywa straszliwe spustoszenia, że nie ma w Rosji ani szkół dobrych, ani dobrych nauczycieli, ani dobrych urzędników, że zbywa jej nawet na ludziach prywatnego czynu, że gangrena toczy naród rosyjski, gangrena, która może i ich i nas zgubić, że demoralizacja szerzy się grożąc bezpowrotnym zniszczeniem najkardynalniejszych zasad porządku społecznego: poszanowania własności, osoby i duszy człowieka, grożąc socjalna zgnilizną, od której łatwiej niż od cholery możemy wszyscy o oni i my poginąć, że obcy mogą zawładnąć jednymi i drugimi jak zbiorowiskiem bezrozumnych istot, a nazwisko Słowianina może stać się pośmiewiskiem i równoznacznym nazwisku niewolnika” (str. 73) i pomimo to, utrzymując że „historia kiedyś zdumiewać się będzie nad wielkością reform dokonanych od wstąpienia na tron wielomyślnego monarchy, w narodzie jak niektórzy szepcą, dziś już na wskroś przyjętego zgnilizną” (str. 74), – pomimo to wszystko, dziwny ten polityk wkłada przemocą w usta Polaków taki słowa: „Chcemy być wiernymi, najwierniejszymi sprzymierzeńcami waszymi. Nie opuścimy was w żadnej potrzebie. Przynosimy wam w darze skarby energii naszej, umiejętności, dobrej woli i dobrej wiary. Żadnej myśli o secesji, o odłączeniu się. Owszem, na wieki z wami! Oto nasz program”.

Pan K. radzi „w taki sposób (którego tu tylko niektóre wyjątki podaję) przemawiać do Moskali „co najprędzej”. – „Jako okiem zajrzeć – powiada – nie widać innej dla nas drogi”. Wprawdzie mówi dalej: „Najprawdopodobniej wymrzemy, nie doczekawszy się dni lepszych. Atoli następne pokolenia”!... (Str. 77.) – „Należy mieć w piersi dość męstwa, by dopełnić , bez szemrania, co nam powinność każe, i bez skargi przebyć konieczną agonię”. (Str. 77.) – „Czyż to już nie wielkie szczęście, umierać ze świadomością, że się nareszcie prawdziwą drogę znalazło” (Str. 78.).

Ostatecznie rady swoje konkluduje autor tym, że „jest powinnością naszą: wyrzec się najmilszych dziadom i ojcom przesądów – dla prawdy!”. A jest tak pewnym tego, co mówi, że się niczym zbić nie da, bo „nad czym się lata całe myślało tego sprawiedliwy czytelnik nie może w kwadrans jaki osądzić i potępić!” – Myśli więc ten „praktyczny polityk”, iż dość jest 80 stronic zapisać: ażeby dwudziestomilionowy naród, liczący tysiąc lat istnienia i sto lat niesłychanego w dziejach za ten byt męczeństwa, skłonić do samobójstwa, – i to, „co najprędzej, nie tracąc chwili, choćby dziś!”. I jakiegoż samobójstwa?! Z duszą i z ciałem; do zabicia na wieki imienia, języka, wiary, posłannictwa, nadziei, czci, sumienia, uczciwości, godności, wszystkiego; bo to wszystko… „przesądy!!!”.

W wieku, w którym żyjemy, pojawiły się choroby ciała, których dawniej nie znano, których jeszcze nazwać nie umieją, pojawiły się też zbrodnie, na które słów jeszcze nie ma w ludzkiej mowie. Do takich należy zbrodnia Krzywickiego.

Gdyby kto powiedział, że to nie jest zbrodnia, ale aberracja umysłowa, zgodziłbym się na to, ale z tym, że w takim tylko razie można by owo wystąpienie przyjąć za objaw zwichniętego rozumu, gdyby podobnych szaleńców, w społeczeństwie porządnie uorganizowanym, zamykano do więzienia lub szpitala jako najniebezpieczniejszych pomiędzy obłąkanymi.

Zatrzymałem się nieco dłużej nad rozbiorem tej ohydnej broszury nie tylko dla wykazania, jakie śmiecie znaleźć czasem można w polskim mózgu uorganizowanym pod tchnieniem zepsutego powietrza, lecz aby dowieść zarazem, do jakich sofizmatów i aberracji dojść można wyszedłszy z fałszywego punktu i przyjąwszy fałszywe zasady za prawdziwe. Tymi zasadami, których trzyma się p. Krzywicki są: 1) Fakt dokonany, (le fait accompli). Przyjąwszy tę zasadę jako usprawiedliwiającą, potrzeba by znieść wszędzie kodeks karny a każdego mordercę lub złodzieja po dopełnionym morderstwie czy kradzieży uniewinnić! Fakt spełniony!... Cóż dopiero gdy mowa o zbrodniach na wielką skalę! 2) Pan K. mniema, że wskutek naturalnej konieczności, niektóre narody poginęły. Nie zna elementarnej nawet historii. Nigdy się jej nie uczył. Żaden jeszcze na świecie naród nie zginął. Poginęły plemiona niektóre, poginęły nawet ludy, które nie doszły do zupełnego rozwoju życia. Były to albo poronione płody ludzkości, albo niedorosłe jej niemowlęta. Zginęły wreszcie olbrzymie państwa, jak: Asyria, Babilon, Rzym. Ale czy był kiedy naród asyryjski, babiloński, rzymski? Czy był kiedy język asyryjski, babiloński, rzymski, wreszcie choćby nawet pruski? Narody, które się ukształtowały we wszystkich warunkach politycznego i społecznego bytu, nigdy nie zginęły! Patrzmy na Greków i na Żydów nawet! Czyż nie lepszym były nasz byt taki, jak dziś Żydów, niż zupełna zagłada narodowości? 3) Siła mocniejszego jest trzecią zasadą, której hołduje p. K. Kto mówi o prawie siły, przewagi materialnej, niechże nie mówi o Bogu, o Opatrzności, o duchu, o misji. Dziś potężni Moskale; jutro mogą ich pokonać Prusacy, pojutrze tych zgnieść mogą Chińczycy, Indianie itd. Więc my przestając być Polakami a zostawszy Moskalami, nie wiedzielibyśmy czy na mocy prawa silniejszego nie będziemy naprędce Niemcami. 4) Słowiańszczyzna, panslawizm, słowiańska misja Moskwy, są to szumne frazesy, służące za pozór do rozszerzenia panowania, bańki mydlane, nie mające ani historycznej ani rzeczywistej podstawy. Słowian już dawno nie ma; potworzyły się z nich narody, potomkowie starożytnych rozmaitych plemion; a te narody mogą żyć samodzielnie bez opieki Moskwy; jak żyją potomkowie Keltów, Gallów, Germanów itp. Moskale do Słowian nigdy nie należeli i nie należą. Już dziś sami zaczynają się przyznawać do tego, że pochodzenia fińsko-mongolskie ujmy im nie przynosi. 5) Na koniec piątą zasadą z poprzedniej wypływającą, która pana K. na te bezdroża zaprowadziła wraz z innymi mrzonkami jego, jest owa wiara w pobratymstwo Rusinów z Moskalami, owa Rusomania, która do niejednej zdrady dawała pochop i daje.

Takie zasady, które pobudziły p. K. do popełnienia haniebnej zbrodni odstępstwa i skazywania narodu całego na samobójstwo, powinny być z jak największą surowością potępione. Dość już cierpieliśmy, aby jeszcze pierwszy lepszy marzyciel, doktryner, pseudo polityk czy zdrajca miał mieszać spokój narodowi, zaczynającemu gorliwie a spokojnie pracować. Tacy ludzie powinni być wyrzuceni ze społeczeństwa. Każdy drzwi przed nimi zamykać powinien, uważać ich jak wyklętych przez naród cały, jak zapowietrzonych. Potrzeba utworzyć pręgierz osobny dla zapisywania ich imion i podania na pogardę potomności.

Najnowsze artykuły