Artykuł
Czy i jak wprowadzać liberalizm ekonomiczny?

Pierwodruk: Kraków 1931. Przedruk: Adam Heydel, Liberalizm i etatyzm, Kraków 2012.

 

Dyskusje ekonomiczne, prowadzone w Polsce, wykazują pozornie dużą rozbieżność dążeń naszych ekonomistów[I]. Jedni dążą do podniesienia w Polsce płac. Inni chcą doprowadzić do zwiększenia się zysków. Walczą ze sobą programy Polski rolniczej i Polski przemysłowej. W związku z tą sprawą zastanawiają się ludzie nad tym, czy powinny być wysokie ceny na produkty rolnicze, czy na produkty przemysłowe. Dążenie do rozwinięcia handlu zagranicznego ściera się z dążeniem do samostarczalności. Przeciwstawia się programy ochrony produkcji i ochrony konsumenta.

Ludzie umiarkowani proponują kompromis i chcą łączyć sprzeczne, rozbieżne cele. Tym samym z góry skazują swoje przedsięwzięcie na niepowodzenie – nieosiągnięcie żadnego celu. Należy ustalić, że kto stawia sobie którykolwiek z tych jednostronnych, fragmentarycznych postulatów za cel najwyższy polityki gospodarczej – ten nie jest ekonomistą.

Wysokie płace nie są do osiągnięcia, jeżeli nie rozwija się produkcja, a ona nie może się rozwijać bez zysków. Wysokich zysków nie sposób zdobyć – bo od kogo? – jeżeli niskie płace ograniczą rynek zbytu.

Zwalczyć bezrobocia nie można ani przez sztuczne rozwijanie, nie mającego warunków rentowności przemysłu, ani przez rozbijanie dużych warsztatów gospodarki rolnej na małe. Można w ten sposób zatrudnić robotników za płacę głodową, ale nie można powiększyć sumy płac. Gdyby było inaczej, należałoby na miejsce wielkich fabryk w Łodzi wprowadzić ręczne warsztaty. Wszak potrzebują one więcej robotników!

Nawołuje się do zwiększenia konsumpcji. Jak to uczynić bez powiększenia produkcji? Czy zaś może być odwrotnie: duża produkcja bez dużej konsumpcji?

Obrońcy konsumentów żądają niskich cen, zapominając, że muszą one obniżyć podaż towarów. Przedstawiciele producentów chcieliby utrzymać ceny na wysokim poziomie, a zarazem mieć szeroki rynek zbytu, nie zawsze zdając sobie sprawę, że te dwa postulaty nawzajem się wykluczają.

Raz jeszcze powtarzam: przed ekonomistą nie stają takie problemy, ani takie programy. Praktyczne działanie ekonomisty nie ma nic wspólnego z rozwiązywaniem któregokolwiek z tych fragmentarycznych zadań; nie może być również chwytaniem kilku rozpierzchających się srok za ogon. Musi być dążeniem do jednego, najwyższego celu. Jego działalność musi być konstrukcją architektoniczną, logicznie powiązaną. Tamte fragmentaryczne zagadnienia nie są dla niego z pewnością obojętne. Ale ich rozwiązanie jest pochodną od zadania naczelnego. Rozwiązuje je, rozwiązując tamto. Musi postępować jak wódz w czasie bitwy. Pobicie nieprzyjaciela jest zarazem osiągnięciem szeregu celów ubocznych.

Dlatego ekonomista musi ustalić hierarchię swoich celów. Musi się zdobyć na trafną ocenę ich ważności. To nie jest kompromis. To nie jest sprzęganie rozbieżności. Zadaniem ekonomisty jest wyszukanie punktu, w którym szczegółowe i fragmentaryczne postulaty łączą się w sposób naturalny.

Gdzie jest ten punkt, gdzie ten cel, którego osiągnięcie zwalnia nas od troski o wszystkie naraz bolączki, bo zdobycie go samo przez się te bolączki usuwa?

Nie jest nim i nie może być nic innego, jak tylko zdobycie maximum dochodu społeczeństwa. Społeczeństwo żyje z dochodu netto tak samo jak jednostka. Dochód netto to suma zysków i suma płac razem wzięte. Śmieszne są twierdzenia, że społeczeństwo żyje z dochodu brutto w przeciwstawieniu do jednostki. Gdyby tak było, to żyłoby z majątku. Społeczeństwo z dochodu netto zaspakaja swoje potrzeby bieżące i z tegoż dochodu zaopatruje się dla lepszego zaspakajania potrzeb przyszłych, tj. kapitalizuje.

Obliczamy wielkość dochodu netto w sumie pieniężnej, przyjmując, że siła kupna pieniądza się nie zmienia. W istocie wyraża ta suma pieniężna osiągniętą nadwyżkę użyteczności ponad zatraconymi w działaniu gospodarczym kosztami – ogólnie mówiąc – ilościami disutility.

Każde zwiększenie dochodu netto, to zwiększenie sumy zysków i sumy płac. Każde zaś zwiększenie sumy zysków kosztem sumy płac, jest zmniejszeniem dochodu netto. Takie samo zmniejszenie sprowadza podniesienie płac kosztem sumy zysków.

Zwiększenie natomiast sumy zysków, nie zmniejszające wolno-konkurencyjnej sumy płac, prowadzi pośrednio do zwiększenia sumy płac. Tak samo zwiększenie sumy płac, nie zmniejszające sumy zysków, daje w skutku pośrednie zwiększenie sumy zysków. Tu właśnie, ale dopiero tu harmonizują się interesy klas, zawodów, poszczególnych warsztatów. Korzyści przemysłu stają się korzyściami rolnictwa, korzyści producenta korzyściami konsumenta. Tu zbiega się rentowność z produkcyjnością, tj. ze wzbogacaniem całości rozpatrywanego społeczeństwa. Produkcyjność jest to bowiem rentowność nie osiągnięta niczyim kosztem. Jest to nadwyżka osiągnięta z zewnątrz, od przyrody.

Kiedyż zaś osiągamy maximum dochodu społecznego? Wówczas, gdy współdziała największa wydajność pracy i największa oszczędność. Największa zaś oszczędność to najoszczędniejsze zużycie zarówno pracy jak kapitału. Wiedzieli o tym dawno ekonomiści. Fizjokrata Baudeau1 pisał:

„Sur la même étendue du sol, qui ne produisait par le travail de cent hommes que l’entretien de cent dix – trouver le moyen de faire naître la subsistance de deux cent hommes, par le travail de cinquante seulement – voilà un vrai problème de culture”2.

Więc wysiłkiem zmniejszonym do połowy osiągnąć nadwyżkę pozwalającą wyżywić o 90 ludzi więcej na danym terytorium, oto, co słusznie uważał Baudeau za prawdziwe zagadnienie cywilizacyjne. Oto cel godny ekonomisty. Baudeau, żądając, by przy zwiększonej produkcji zajętych było nie 100, ale 50 robotników, nie obawiał się o los 50 bezrobotnych. Znajdą oni zatrudnienie w zwiększonym zapotrzebowaniu owych 90 nowych konsumentów!

Powtarzam raz jeszcze: maximum dochodu, a co za tym idzie, maximum bogactwa osiągnie społeczeństwo, stosując:

1)         możliwie największą wydajność pracy,

2)        możliwie największą oszczędność.

Obie te zasady dają się sprowadzić do jednej: osiągnięcie wydajności pracy, to użycie jej w takiej tylko ilości, w jakiej do wytworzenia danego dobra jest konieczna, i zastosowanie jej tam, gdzie najwięcej może wytworzyć. To zatem także oszczędność. Takie stosowanie pracy i kapitału, taką zarazem oszczędność w konsumpcji może zapewnić tylko liberalizm. Liberalizm pozwala w pełni dążyć każdej jednostce do maksymalnych zysków. Liberalizm umożliwia zupełną swobodę przerzucania kapitału i pracy do tych gałęzi i warsztatów produkcji, które w danych warunkach obiecują zyski najwyższe. Liberalizm, słowem, pozwala całemu gospodarstwu społecznemu osiągnąć najwyższą rentowność.

Słuszne i tak oczywiste, że nie można się kusić o jego podważenie, jest twierdzenie Gustawa Cassela3: Wkroczenie państwa musi zatrudnić kapitał i pracę mniej rentownie, aniżeli byłoby to możliwe przy zupełnym liberalizmie, bo gdyby to zatrudnienie, jakie czynnikom produkcji daje państwo, było istotnie najrentowniejsze, to władza państwowa nie potrzebowałaby wkraczać i wyręczać prywatnego przedsiębiorcy.

Mises wyraża to jeszcze dobitniej, mówiąc: „Władza nie może wzbogacić, władza może tylko zubożyć”.

Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. W Polsce władza wkracza w życie gospodarcze bezustannie i na każdym polu. Polska ponosi dzięki temu straty, sięgające zawrotnych sum, z roku na rok, co dzień, co godzina. Bez przerwy płynie około nas strumień bogactw. Etatyzm uniemożliwia czerpanie zeń z całą możliwą sprawnością. Rozpraszają się zasoby energii. Mozoły i trudy jednostek idą na marne i przepadają bezpowrotnie.

Byłoby jednostronnością, graniczącą z prostactwem, nie wiedzieć, że są cele, wskazania, normy, ważniejsze od rozwoju bogactwa. Adam Smith4 słusznie pochwalał akt Cromwella5, mimo że ekonomicznie akt ten był z jego programem niezgodny. Akt Cromwella zmniejszał bogactwo Anglii, ale podtrzymywał jej obronność. „Obrona i wolność zaś ważniejsze są od bogactwa” – pisał ojciec ekonomii. Ale krótkowzrocznością byłoby nie dostrzegać, że, zależnie od warunków, znaczenie bogactwa dla rozwoju społeczeństwa i potęgi państwa może być większe lub mniejsze.

Są społeczeństwa, dla których szybszy, lub mniej szybki przyrost bogactwa jest rzeczą drugorzędną. I są takie, dla których ten problem wysuwa się na pierwsze miejsce.

Jak stoi sprawa w Polsce?

Jesteśmy kilkakrotnie ubożsi od krajów przodujących kulturą. Nasze masy (około 70% ludności) żyją na poziomie zupełnie proletariackim, nie dozwalającym na szybki wzrost kultury. Mamy przyrost ludności wynoszący około 1½% rocznie. Jeżeli chcemy, by przyszłe pokolenia utrzymały choćby naszą nędzną, niską stopę życiową, to każdy z nas powinien kapitalizować rocznie 1½% swojego majątku. Gdyby tak było, nie groziłaby nam dalsza pauperyzacja. Inaczej, oczywiste jest, że zamożność następnych pokoleń musi opadać. Syn będzie uboższy od ojca, wnuk uboższy od dziada. Będzie już tylko dziadem.

Kto zechce twierdzić, że w Polsce dorobek jednostek osiąga wielkość 1½% majątku rocznie? Jestem głęboko przekonany, że dorobek ten jest, biorąc przeciętną całego okresu powojennego, znacznie mniejszy. A przecież ta cyfra 1½% przyrostu majątku rocznie, to bardzo niski, nędzny postulat. To petryfikacja na dziesiątki lat naszej wegetacji gospodarczej, politycznej i cywilizacyjnej. To tylko gwarancja, że w znaczeniu bezwzględnym nie będziemy się cofać i staczać w dół.

Ale gdybyśmy na większy i szybszy dorobek zdobyć się nie mogli, to cofać się będziemy niewątpliwie w zestawieniu ze światem cywilizowanym. Coraz większy będzie odstęp pomiędzy tymi, którzy prowadzą kulturę i rozstrzygają o losach świata, a naszą ubogą i zacieśnioną Ojczyzną. Nasz wpływ w dziedzinie kultury i w dziedzinie politycznej musiałby się zmniejszać. Bo nie należy się łudzić, że ubóstwo może się łączyć z kulturą i siłą. Odwrotnie: związek bogactwa z wyższymi dobrami jest dziś ściślejszy, niż kiedykolwiek.

Bogactwo niegdyś było przede wszystkim równoznaczne z użyciem. Dzisiaj bogactwo to synonim siły. Niegdyś człowiek bogaty zużywał swoje zasoby na obżarstwo i pijaństwo. Współcześnie bogactwo to w daleko większym stopniu sport, higiena, podróże. Bogate Niemcy to Niemcy samochodów, aeroplanów, wycieczek górskich, masowej produkcji literackiej, sztuki, teatru i muzyki. Uboga Polska, to Polska leniwie pełzająca na piechotę, Polska suteren i tuberkułów i Polska bezbronna.

Bogactwo daje członkowi społeczeństwa dziesiątki koni parowych w rękę. Ubóstwo pozostawia go brodzącego z wysiłkiem przez życie o kiju żebraczym.

A to zdemokratyzowane bogactwo, to źródło realnej zupełnie siły, wzrasta wokoło nas wielokrotnie szybciej, jak w Polsce. Dlatego ostatnia już chwila zrobić rachunek sumienia i uderzyć na alarm.

Obowiązkiem każdego, kto ma oczy otwarte, staje się zwalczanie dwóch hamulców, dwóch zapór na drodze naszego rozwoju, jakimi są: etatyzm i interwencjonizm państwowy.

Rozpatrzmy je kolejno:

Etatyzm, to nadmierny rozrost gospodarki publicznej[II]. Gospodarka ta zmniejsza dochód społeczny w Polsce, bo pewna suma pracy i kapitału zostaje uwięziona w pracy nie obliczonej na rentowność. Stąd wynika, że przy zapasie sił, jakimi rozporządzamy, dochód nasz jest mniejszy od tego, jaki moglibyśmy osiągnąć.

Parę cyfr niech uwydatni, w jakich granicach pomieścić można tę stratę. Dochody gospodarki publicznej wynoszą w przybliżeniu:

 

Państwo                     3,0 miliardy złotych

Samorządy                1,3     „        „

Ubezpieczenia społeczne i inne 0,6   „        „

                   Razem     4,9 miliardy złotych

 

Ta suma wyrwana jest z gospodarki prywatnej i skierowana ku pracy nierentownej. Czy i w jakim stopniu może ona zaważyć na życiu gospodarczym? Jaka to część dochodu społecznego Polski? Obliczenia dochodu społecznego są w zasadzie bardzo trudne i nigdy nie mogą być ścisłe. Jeśli chodzi o stosunki polskie, to Adam Krzyżanowski6 podaje kwotę w przybliżeniu 9 miliardów. Inni ekonomiści obliczają dochód wyżej: na 10 do 12 miliardów. Suma przychodu gospodarki publicznej wynosi więc 50%, a w najlepszym wypadku 40% dochodu społecznego.

Dochód społeczny oczywiście przechodzi znaczne wahania, żadne więc z tych obliczeń nie obowiązuje z roku na rok. Przyjmijmy, że w przecięciu przychody gospodarki publicznej wynoszą około 45% dochodu społecznego. Ta jego część jest na ogół gospodarczo jałowa. Ale gospodarka publiczna ma swoje ważne zadania – nie można jej skasować. Czy nie można jej jednak ograniczyć? Czy należy to uczynić? Rozpatrzmy poszczególne pozycje dochodowe tej gospodarki.

Najważniejszą stanowią podatki. Stosunek wielkości podatków (państwowych i samorządowych) do dochodu netto rozmaicie bywa szacowany. Podaję poniżej trzy różne obliczenia.

Podatki wynoszą według p. Pawła Michalskiego 13,5% społecznego dochodu, według p. Szawlewskiego 17% dochodu, według prof. Edw. Taylora 20% dochodu.

Ocena ciężaru podatków bywa także rozmaita. P. Paweł Michalski starał się bronić tezy, że podatki są w Polsce lżejsze, aniżeli w innych krajach europejskich. To zdanie wydaje się dosyć odosobnione, prof. A. Krzyżanowski, Taylor7 i inni mają wprost przeciwne poglądy. W artykule Dążności etatystyczne w Polsce starałem się uzasadnić moją opinię, zgodną z opinią pp. Krzyżanowskiego i Taylora[III]. Tutaj dodaję tylko, że jeśli wysokość podatków obliczyć na 20% dochodu, to – biorąc pod uwagę ubóstwo społeczeństwa polskiego – ich ciężar należy uznać za absurdalnie wielki, a ich działanie na życie gospodarcze, za destrukcję bogactwa kraju.

Wielu ekonomistów-praktyków jest zdania, że mimo iż budżet państwowy jest zbyt wielki, jednakże w naszych warunkach zmniejszyć go nie można. Nie podzielam tego zdania. Dostrzegam oczywiście duże trudności polityczne. Niemniej sądzę, że należy zrobić wszystkie wysiłki, by te polityczne przeszkody usunąć i budżet państwowy obniżyć.

Inaczej i znacznie prościej wygląda sprawa budżetów samorządowych. Tutaj politycznych przeszkód być nie powinno. Należy je znacznie zmniejszyć. Przedstawiają one bądź co bądź 4,2% dochodu społecznego. Tempo zaś ich rozrostu jest zupełnie niewspółmierne z rozwojem życia gospodarczego Polski.

Wydatki miast wynosiły w r. 1924 – 233 miliony złotych, w r. 1928/29 – 766 milionów złotych. Nawet obliczywszy wydatki z r. 1924 według obecnego parytetu złotego (wyniosą one w dzisiejszych złotych około 400 milionów) – dostrzegamy tu wzrost w ciągu trzech lat o 90% przeszło! Tempo zaiste amerykańskie. Uzasadnia ono żądanie nie tylko zahamowania, ale i poważnej redukcji tych wybujałych, fantastycznych budżetów.

Znacznie trudniej jest przeprowadzić podobną akcję w zakresie przymusowych świadczeń społecznych. Tu znowu polityka ścieśnia poważnie możliwości.

Przyjmijmy jednak per maxime inconcessum, że z przychodów gospodarki publicznej niewiele tylko da się skreślić. Rozpatrzmy sam sposób prowadzenia tej gospodarki. Obok podatków poważną rolę w budżecie państwowym odgrywają „przedsiębiorstwa państwowe”.

Prof. T. Lulek8 w artykule Przedsiębiorstwa państwowe, opublikowanym w wydawnictwie Dziesięciolecie Polski Odrodzonej[IV] (s. 930-937), oblicza ich rozrost jak następuje: Wśród przedsiębiorstw państwowych spotykamy 37 pozycji „przedsiębiorstw wyodrębnionych”, 5 pozycji zajmują monopole, 11 pozycji przedsiębiorstwa niewyodrębnione – 32 pozycje przedsiębiorstwa, w których państwo ma udział. Daje nam to razem 82 pozycje. Wśród nich są takie kurioza, jak to, że prócz 6 oficjalnych drukarni państwowych sprawozdanie komisji budżetowej Sejmu o preliminarzu budżetowym na rok 1929/30 podaje jako odrębną pozycję „około 31 drukarń”. Nie pozbawiony pikanterii jest również fakt, że wśród przedsiębiorstw, w których własności państwo ma udział, dużą część stanowią takie przedsiębiorstwa, w których posiadanie wchodziły Banki państwowe przymusowo, nie mogąc wyegzekwować swoich lekkomyślnie udzielonych kredytów. Wobec stosowanych metod polityki kredytowej i ciężkiego kryzysu można przyznać rację prof. Lulkowi, który nie bez ironii stwierdza, że „dalszy przyrost udziałów Banku (Gospodarstwa Krajowego) jest zapewniony…” Prof. Lulek oblicza wartość tych przedsiębiorstw na sumę 20 do 22 miliardów złotych. Inni ekonomiści (obrońcy polityki rządowej) szacują je na 12 do 15 miliardów. Różnica tkwi przede wszystkim w rozbieżności zdań o wartości naszych kolei żelaznych. Prof. Lulek ocenia je na ± 14 miliardów. P. Widomski podaje cyfrę 7 miliardów. Wziąwszy pod uwagę słabą amortyzację kolei, uzasadnione wydaje się przyjąć cyfrę 10 miliardów. Przy tej ocenie kolei, wartość ogółu przedsiębiorstw wynosiłaby około 18 miliardów złotych.

Jaka to część naszego narodowego majątku? Odpowiedź jest jeszcze trudniejsza, jak przy rozpatrywaniu dochodu społecznego.

Szacunek majątku narodowego waha się między 80 a 120 miliardami złotych. Przedsiębiorstwa państwowe wynoszą więc 15-25% majątku narodowego. Przyjmijmy, że wynoszą 1/5 część majątku narodowego.

Na przedsiębiorstwach państwowych oparte mają być częściowo przychody gospodarki publicznej. Jaka jest ich rentowność? Stwierdzić to jest niesłychanie trudno. Wiele spośród tych przedsiębiorstw nadal nie posiada bilansów otwarcia. Nie wiadomo więc, czy, wliczając amortyzację, dają w ogóle dochód, czy deficyt. Niektóre z nich, jak np. kopalnia Brzeszcze, której bilans jest sporządzony, wykazywała w latach dobrej koniunktury zaledwie 1,2% dochodu netto, mimo że korzysta z całego szeregu nieznanych przedsiębiorstwom prywatnym przywilejów podatkowych i innych (np. przywilej sprzedaży całej produkcji węgla po wyższej cenie krajowej). Lasy państwowe dają podobno 1,2 do 1,5% dochodu.

Wobec niemożności ścisłego ustalenia dochodowości ogółu przedsiębiorstw prof. Lulek posługuje się zestawieniem nadwyżek kasowych, jakie wpłynęły z przedsiębiorstw do skarbu w latach 1924-1928/9. Z zestawienia tego wynikałoby, że w tym czasie, po zliczeniu wpływów i dopłat, skarb uzyskał nadwyżkę 7 milionów złotych![V] Znane są trudności ustalenia rzeczywistych cyfr wpływów i dopłat, które niejednokrotnie kryją się pod zamaskowanymi pozycjami. Gdyby jednak nawet uznać obliczenia prof. Lulka za zbyt pesymistyczne i oprzeć się na oficjalnych cyfrach zamknięć budżetowych, to i tak trzeba stwierdzić, że wyniki są fatalne. Według Rocznika Statystycznego są one następujące (w milionach złotych):

 

rok           wpłaty do skarbu                 dopłaty ze skarbu                nadwyżki

1925                    68                  46         22

1926/7                151                    11         140

1927/8              200                  40         160

1928/9              104                  20         84

1929/30             101                   30         80

 

Jeżeli przedsiębiorstwa państwowe przedstawiają 1/5 majątku narodowego, to ich dochód netto powinien wynosić 1/5 dochodu narodowego. Skoro ten dochód obliczają pesymiści na 9-10 miliardów, a rządowi optymiści na 12 miliardów złotych, to przedsiębiorstwa państwowe winny dawać rocznie w postaci zysków netto i płac przeciętnie 2-2½ miliardów złotych. Płace wynoszą w przedsiębiorstwach państwowych około 1 miliarda zł. O sumę więc 1-1½ miliarda zł zmniejsza się dochód społeczny Polski dlatego, że przedsiębiorstwa te nie są prowadzone tak, jak kierowałby nimi przedsiębiorca prywatny, tj. z myślą o maksymalnym zysku. Niesłuszne byłoby przypuszczenie, że na zyskach przedsiębiorstw państwowych traciłby przedsiębiorca prywatny lub konsument, bo ściśle o tę samą sumę można by zmniejszyć obciążenie podatkowe gospodarki prywatnej.

Ciężkie funkcjonowanie maszyny państwowej, względy polityczno-społeczne, wypaczają gospodarczą kalkulację w przedsiębiorstwach państwowych. Ponadto zaś obciąża je tendencja przesadnych inwestycji. Mylny, naiwno-tech­niczny punkt widzenia sprawia, że za pożyteczne dla kraju uważa się postawienie nowej fabryki, zainstalowanie najdoskonalszych, kosztownych maszyn, ale nie wyciągnięcie zysku. Przybywają nam wciąż nowe mury, kominy, budynki, rzeczy niewątpliwie godziwe, użyteczne, potrzebne, ale nierentowne. Niektórzy ekonomiści wyobrażają sobie, że to – przy ogólnej dekapitalizacji w Polsce – jest jedyną formą zbierania oszczędności społecznych, że tak narasta kapitał. Nie. To nie jest kapitalizacja. Wybudowanie fabryki, która nie daje przeciętnej stopy zysku, nie jest kapitalizacją. Ileż zaś jest przypadków, że jej rentowność równa się zeru! Wówczas przybywają koszta utrzymania i amortyzacji. Czyż trzeba wymieniać te nowe przedsiębiorstwa, które pracują deficytowo?

W najlepszym wypadku „inwestycje” państwowe są tezauryzacją, tworzeniem kapitałów martwych, drzemiących. Skoro zaś dokonuje się ich z rozdętych ciężarów podatkowych, to stwarza się kapitał martwy z pieniędzy, które, pozostając w obrocie, stwarzałyby kapitał lokowany rentownie, a więc produkcyjnie. Musimy zaś pamiętać, że żadne względy nie mogą ekonomiście przysłonić zasady zdążania do maksymalnego dochodu netto.

W wyższym stopniu jeszcze dotyczy ta krytyka gospodarki samorządowej[VI]. Cieszą nasze oko nowe, rosnące jak grzyby po deszczu, okazałe ratusze, szkoły, szpitale. Pamiętajmy, że im częściowo zawdzięczamy chroniczny kryzys gospodarki prywatnej.

Nie chcę dyskutować zasady przymusowych świadczeń społecznych. Chodzi o jej wykonanie. W r. 1927/8 dochody instytucji ubezpieczeń wynosiły 408 milionów. Świadczenia ze strony instytucji dla ich członków równają się sumie 247 milionów. Znaczy to, że 160 milionów poszło na inne cele. Są nimi: droga administracja, budynki i urządzenia. I znowu nasuwa się poważna wątpliwość, czy ta suma, wynosząca 40%, użyta była właściwie. Przy obniżeniu kosztów administracyjnych i zahamowaniu rozmachu inwestycyjnego można by zapewne utrzymać świadczenia w tej samej wysokości, zmniejszając ciężary o 20-25%. Dałoby to około 100 milionów, które pozostałyby w rękach gospodarki prywatnej i mogłyby pracować produktywnie.

Najważniejszy oczywiście problem to przedsiębiorstwa państwowe. Ich trzymanie w ręku państwa przy dotychczasowych metodach gospodarki szkodzi nie tylko gospodarce społecznej, ale nawet gospodarce skarbowej. Powie ktoś, że suma 1½ miliarda, którą rzuciłem jako granicę, do jakiej powinna dojść rentowność przedsiębiorstw państwowych, jest zbyt wysoka. Nie będę się przy niej upierał. Niełatwo by zapewne było podciągnąć do pełnej rentowności koleje i lasy państwowe, które stanowią gros majątku państwa. Przypuśćmy, że skomercjalizowane (faktycznie, nie zaś tylko na papierze), sprzedane lub wydzierżawione dadzą te przedsiębiorstwa tylko 800 milionów dochodu rocznie. Ale wówczas można rozciągnąć na nie opodatkowanie. Przy 20%, które płaci przedsiębiorstwo prywatne, skarb uzyskiwałby prócz renty dzierżawnej ponad 150 milionów złotych. Dziś zaś taka cyfra jako globalny dochód z przedsiębiorstw leży w sferze nieziszczalnych marzeń. Takie rozszerzenie podstawy podatkowej na przedsiębiorstwa prowadzone dziś przez państwo, pozwoliłoby wydatnie zmniejszyć obciążenie gospodarki prywatnej.

Streszczam się. Stoję na stanowisku, że obecny ciężar gospodarki publicznej jest nie do udźwignięcia. Należy go zmniejszyć. W jakich granicach? Ustalanie tu cyfr ścisłych byłoby naiwnością. Trzeba jednak szacunkowo je postawić.

Wydaje mi się, że wydatki państwa mogą być zmniejszone o ± 500 milionów. Wydatki samorządów muszą być obniżone o 200-250 milionów złotych. Na świadczeniach społecznych można zaoszczędzić około 100 milionów. Daje to razem 800-850 milionów, które powinny pozostać w gospodarce prywatnej. Jestem dalej przekonany, że przebudowując podstawy gospodarki państwowej, przez uzdrowienie przedsiębiorstw państwowych można z tego źródła uzyskać dla budżetu w formie 1) renty dzierżawnej, 2) opodatkowania, około 1 miliarda. O taką samą sumę można by wówczas obniżyć podatki. Zmniejszenie wydatków państwa, wyzyskanie przedsiębiorstw oraz oszczędności na gospodarce samorządowej i ubezpieczeniowej dawałyby zatem sumę 1,8 miliarda złotych.

Dochody gospodarki publicznej obliczyłem na 4,8 miliarda. Przy wymienionych przesunięciach jej rozmiary byłyby następujące:

 

Państwo 2,5 miliarda złotych

Samorządy                  1,1   miliarda złotych

Ubezpieczenie           0,5   miliarda złotych

Razem 4,1 miliarda złotych

 

Natomiast obciążenie gospodarki prywatnej zmniejszyłoby się w ten sposób do 3 miliardów przy zastosowaniu zasad liberalizmu gospodarczego. W ten sposób zbliżylibyśmy się do rozmiarów obciążeń z czasów przedwojennych. Wobec naszych warunków ogólno-gospodarczych wydaje mi się to koniecznością.

Takie ograniczenie gospodarki publicznej dałoby ogromny rozmach prywatnej przedsiębiorczości, umożliwiłoby kapitalizację i pchnęłoby społeczeństwo na drogę rozkwitu gospodarczego.

 

 

*  *  *

 

Nasz antyliberalizm gospodarczy wyraża się, prócz etatyzmu, w interwencjonizmie, tj. w naginaniu życia gospodarczego do sztucznych, niezgodnych z naturalnym rozwojem celów. Życie ekonomiczne w Polsce uciskane jest jak gdyby gorsetem interwencji, który skrzywia kręgosłup gospodarczego organizmu.

Skrzywienie to idzie w dwóch kierunkach. Socjalny, a nie ekonomiczny kąt widzenia naszego ustawodawstwa podatkowego uprzywilejowuje, w sposób nieznany gdzie indziej, małe warsztaty produkcji w stosunku do dużych. Wielokrotnie już stwierdzono, że konstrukcja naszego podatku obrotowego, wielkość progresji i stosowanie jej nawet w takich dziedzinach, gdzie teoria jednogłośnie ją potępia, działają w tym właśnie kierunku. Nie będę się nad tą sprawą zatrzymywał. Wskażę tylko, że hamowanie rozwoju dużych przedsiębiorstw w przemyśle i handlu skazuje nas na dotkliwe zwolnienie tempa rozwoju. Kraj grajzlerni nie może konkurować z krajami, gdzie koncentracja techniczna i ekonomiczna zwielokrotnia wydajność pracy i kapitału. Do tego samego prowadzi reforma agrarna, wraz z ustawodawstwem podatkowym w stosunku do rolnictwa. Ekonomicznie nie można dyskutować sprawy, że z punktu widzenia dochodu netto małe przedsiębiorstwa są gorsze. Jest to oczywistością. Te jednak właśnie uprzywilejowuje się kosztem bardziej wydajnych – dużych.

Drugie chorobliwe skrzywienie wprowadza nacisk naszej polityki celnej. Przebudowuje ona gospodarkę polską. W jakim kierunku? Bardzo niedokładnie i z grubsza można określić ten kierunek jako sztuczne uprzemysławianie. Jest to niedokładne określenie dlatego, że cła utrzymują lub stwarzają jedne gałęzie przemysłu, podcinając zarazem inne.

Cło jest par excellence przykładem środka, który pozwala zdobywać rentowność kosztem innych. Tym samym zaś zmniejsza rentowność ogólną społeczeństwa. Jest antyproduktywne. Wiem, że potępienie ceł może wywołać teoretyczną dyskusję. Zapewne jest to sprawa teoretycznie sporna. Ale w jakich granicach? Są pewne, krańcowe przypadki, kiedy cło może powiększyć ogół dochodu netto kraju, a więc jego bogactwo. Teoretycznie można taki przypadek skonstruować. Ale z cłami jest jak z trucizną, która zadawana w miligramach może uzdrowić pacjenta. My zaś, w praktycznej polityce gospodarczej mamy wagę notującą różnice kilogramów. Posługując się tą wagą, chcemy zadawać choremu strychninę lub arszenik!

Teoretyk ochrony celnej, Ryszard Schüller, słusznie podnosi, że cła mogą być stosowane z mniejszą szkodą tam, gdzie rozpiętość między kosztami produkcji poszczególnych warsztatów jest mniejsza. Odwrotnie zaś – tam, gdzie różnice w kosztach produkcji różnych warsztatów są duże, cło działa tym szkodliwiej. Skutkiem ochrony celnej staje się wówczas istnienie niedołężnych, lichych warsztatów produkcji, a zarazem pojawienie się ogromnych rent różniczkowych warsztatów o niższych kosztach. Te renty wyciągane są z kieszeni konsumentów lub z innych działów produkcji. Stoją one w sprzeczności z zasadą wyrównywania się zysków, która daje maksymalny możliwy dochód netto. Różnice w kosztach produkcji poszczególnych warsztatów są przy naszym zacofaniu technicznym, braku komunikacji, różnorodności warunków trzech dzielnic, ogromne. Tym szkodliwsze jest działanie ceł.

Niektórzy teoretycy starali się dowieść, że cła nie obciążają kraju, który stosuje politykę protekcyjną, ich ciężar bowiem przerzucany jest na zagranicznego producenta. On je płaci. Pomijam fakt, że może tak być, ale nie zawsze tak bywa. Cło jest rodzajem podatku i zasady przerzucania cła wynikają z teorii przerzucania podatków. Nawet jednak wówczas, gdy przerzucenie następuje, stwierdzenie tego faktu nie może być uważane za argument przemawiający na korzyść ceł. Jeżeli bowiem cło będzie przerzucone na producenta, to znaczy to, iż towar zagraniczny przyjdzie do nas po cenie niepodwyższonej. Jego cena będzie ta sama, co przy wolnym handlu. W takim razie cło jest bezskuteczne. Jeśli zaś przerzucenie nie następuje lub wystąpi (co będzie wypadkiem najczęstszym) tylko częściowo, to podwyżkę ceny zapłaci konsument krajowy.

Tak więc: cokolwiek można by powiedzieć w obronie ceł w poszczególnych wypadkach, nie obala to ogólnej zasady, że skutkiem cła jest „une destruction de richesses” – jak mówi Pareto9, a co wyraża obrazowo Mises, pisząc, że wskutek ceł zboże rośnie na gorszej glebie, aniżeli ta, na której rosłoby bez ceł, a wytwory przemysłowe produkowane są w gorszych, mniej sprawnie działających warsztatach. Dla wydobycia więc tej samej ilości dóbr zużywa się więcej pracy i kapitału.

Ale ci nawet, którzy zgadzają się, iż cła w zasadzie są szkodliwe, bronią stosowania ceł sporadycznie na określony czas. Wysuwają oni mianowicie cła tzw. wychowawcze. Na stosowanie tych ceł w okresie ząbkowania tej czy innej gałęzi wytwórczości zgodzi się i liberał. Pod jednym jednakowoż warunkiem: że stosuje się je tylko na czas krótki, do tych tylko działów produkcji, które obiecują z dużym prawdopodobieństwem, że z chwilą nabrania sił potrafią walczyć konkurencyjnie bez ochrony celnej. Przedstawiciele każdej gałęzi produkcji obiecują zrzec się ochrony po pewnym czasie. Pareto mówi o tych obietnicach sceptycznie: „On ne peut nier a priori, qu’il en puisse être ainsi, mais on n’en connaît pas d’exemple”10.

Mutatis mutandis to samo można powiedzieć o żądaniach ochrony celnej w trzech wypadkach: złej koniunktury, dumpingu zagranicznego, oraz obcej ochrony celnej. Jeśli każde z tych zjawisk ma istotnie charakter przejściowy i krótkotrwały, to cła mogą być bez większej szkody zastosowane. Gdy się jednak zanosi na zaciągnięcie się złej koniunktury na długi czas, na chroniczny charakter, czy to dumpingu, czy obcej ochrony celnej, to stokroć lepsze jest dla życia gospodarczego kraju inne wyjście. Zamiast upierać się przy produkcji, której szanse konkurencyjne na długi czas są poderwane, należy przerzucić pracę i kapitały do innych dziedzin wytwórczości, dla których zła koniunktura w jednym dziale (a więc zniżka cen w tej gałęzi) stwarza szczególnie korzystne warunki. To samo odnosi się do dumpingu i obcej ochrony celnej.

Ale, powie ktoś, liberalizm w polityce handlu zagranicznego zamyka w ogóle drogę do rozwoju takich czy innych gałęzi życia gospodarczego. Tak jest, zamyka drogę do rozwoju gałęzi niezdrowych i niewłaściwych. Inne, zdrowe, rozwiną się tym bujniej w razie zastosowania liberalizmu. Najlepszym przykładem może tu być rozwój gospodarczy w obrębie jednego państwa. Państwo współczesne jest obszarem wolnego handlu. Nie ma murów celnych między jego dzielnicami. Czyż jednak mimo to nie powstają bezustannie obok starych nowe fabryki na terytorium np. Polski? Czy nie rozwijają się nowe gałęzie przemysłu?

Wyobraźmy sobie, dla kontrastu, Polskę z cłami dzielnicowymi. Jakie byłyby jej skutki? Gdyby Zagłębie Dąbrowskie oddzielone było cłem od Górnego Śląska, to wykopano by w Polsce niewątpliwie więcej węgla brunatnego, ale mniej węgla czarnego. Gdyby Kujawy oddzielić cłem na buraki od piaszczystego Podlasia, to hodowano by więcej buraków na gorszej ziemi (na Podlasiu), ale mniej na lepszej (na Kujawach). Pewne obszary ziemi buraczanej na Kujawach zajęto by pod uprawę kartofli, mimo że gleby kujawskie mniej się do tego nadają. Odwrotnie, kartoflane gleby piaszczystych dzielnic Polski produkowałyby mniej tego ziemiopłodu.

W ostatecznym wyniku przy tym samym nakładzie pracy i kapitału mielibyśmy w Polsce, licząc ogólnie, mniej węgla, mniej buraków i mniej kartofli. Polska jako całość straciłaby na tym. Ale – skoro przenosimy analogię na stosunki międzynarodowe – bardziej interesuje nas pytanie, czy zyskałaby na cłach którakolwiek z dzielnic Polski? Czy Polesie wzbogaci się, gdy je odetniemy od dowozu wytworów przemysłowych z zachodu Polski? Czy wzbogaci się Górny Śląsk, gdy przez cła zbożowe zmusimy jego mieszkańców do rozszerzenia pracy rolniczej (a eo ipso zmniejszenia produkcji przemysłowej)? Czy dochód netto którejkolwiek z tych dzielnic może się powiększyć dlatego, że pracę i kapitał stosować będą tam, gdzie daje mniejsze rezultaty? Oczywiście nie! Dochód netto będzie dotkliwie zmniejszony. Tak samo zmniejsza się dochód netto poszczególnych krajów dzięki międzynarodowej ochronie celnej.

Dlatego to cła musi uważać za szkodliwe nie tylko ekonomista, który ocenia je pod kątem widzenia międzynarodowym, ale także i rozumiejący procesy gospodarcze nacjonalista. Polityka ekonomiczna jest i pozostanie na długo narzędziem racji stanu, to znaczy nacjonalizmu. Kto głosi inne poglądy, ten sam w nie nie wierzy, lub nie orientuje się w rzeczywistości. Nie wynika stąd jednak, by nacjonalizm miał stosować fałszywe środki do swoich celów. Kto chce wzbogacić kraj, nie może do tego dążyć na drodze ochrony celnej.

Żaden argument teoretyczny przeciw zasadzie wolnego handlu nie da się obronić. Ale po porzuceniu tamtych wytaczają protekcjoniści argument historyczny, który właściwie argumentem w ogóle nie jest. Powiadają, że liberalizm w handlu międzynarodowym to rzecz przeszłości. Cały świat wszedł w epokę protekcjonizmu. Niemcy, Stany Zjednoczone stosują wysokie cła. Budzą się tendencje protekcjonistyczne nawet w twierdzy liberalizmu – w Anglii. My zatem musimy także płynąć za prądem. Ze znaczeniem istotnym tego argumentu rozprawiłem się już wyżej, wykazując, że cła w kraju, z którym się handluje, nie są żadnym powodem do wprowadzania ceł u nas.

Argument „mody” jest oczywiście tylko śmieszny. Nikt zaś nie zdoła wykazać, że współczesny prąd protekcjonizmu opiera się na jakichś głębszych motywach teoretycznych. To nie ekonomiści zmienili zdanie. To tylko wzięły w poszczególnych krajach przewagę grupy i klasy, w których interesie gospodarczym jest wprowadzenie ceł. Niezdolne do walki o byt na gruncie ekonomicznego fair play, starają się one utrzymywać nagromadzone bogactwa, lub zdobywać nowe przy pomocy siły politycznej i środków politycznych. Cło staje się w ich ręku dogodnym środkiem wyzyskiwania innych grup ludności.

A zresztą, protekcjonizm budzi się w Anglii? Tak. Ale przy poziomie ceł wynoszącym 10% wartości towarów. Zbliżmy się choćby do 15% w Polsce, a gotów jestem przyjąć dyskusję o protekcjonizmie, co więcej, z góry akceptować cła w niejednym punkcie. Ochrona celna jednakowoż w tej postaci, w jakiej w Polsce występuje, nie nadaje się w ogóle do dyskusji. Jakżeż bowiem wygląda ta strona polityki ekonomicznej w Polsce? W jakim stopniu uszczuplają cła dochód netto społeczeństwa? Mamy ochronę celną jedną z najwyższych w Europie, rywalizując tylko z Hiszpanią i Węgrami. Wyższą ochronę stosuje Rosja Sowiecka. Poza Europą, równa się mniej więcej z naszą ochroną celną poziom ceł w Stanach Zjednoczonych i w Brazylii (ci mogą sobie na ten luksus pozwolić). Wszystkie inne państwa cywilizowanego świata mają mury celne niższe, aniżeli Polska.

Jakaż jest wysokość naszej ochrony? Tu znów, jak i w tylu innych punktach, różnią się między sobą obliczenia. Najczęściej szacuje się wysokość naszych ceł w przecięciu na 26% ad valorem. Ale Austriacka Izba Handlowa oblicza je na 43%, a p. Stefan Konopski na 37% wartości towarów. Jeżeli nawet przyjmiemy najniższe oszacowanie, to i tak przekraczamy dla naszej przeciętnej maksymalną stawkę, jaką uważa nauka za dopuszczalną w wyjątkowych wypadkach, tj. 25% wartości towaru. Wbrew wszelkim wskazaniom teorii stosujemy cła wywozowe i tranzytowe, które są bronią zarzuconą przez naukę od lat stu. Stosujemy zakazy i kontyngenty wywozu i przywozu. Nasz handel zagraniczny dławi się w zawikłanej, gęstej i wciąż zmienianej sieci przepisów.

Jakaż jest (pomijając bezpośredni interes poszczególnych grup gospodarczych) podstawa ideologiczna tej polityki?

Jest nią wiara, czy raczej zabobon, że cła podnoszą produkcję, oraz że cła pomogą nam zwalczyć klęskę bezrobocia, związaną z „nadmiarem ludności”[VII]. Wiara ta jest szeroko rozpowszechniona. Broniłem jej przed laty, dyskutując w Krakowie z Gustawem Casselem. Cassel szeroko otworzył oczy, rozłożył ręce i zapytał: „Jakież to Pan ma dane na to, że przy cłach wyżywi Pan na danym terytorium więcej ludności, aniżeli przy wolnym handlu? Dobra gospodarcze i bogactwo wytwarza się pracą i oszczędnością – innego sposobu nie ma. Cłami chleba wytworzyć nie można”. Co więcej, cła zmniejszają ilość dóbr, bo nie pozwalają wyzyskać pracy i oszczędności w sposób najwydatniejszy i najoszczędniejszy.

Tu właśnie odbija się najszkodliwiej polityka wiązania sprzecznych celów, czyli polityka kompromisu. Na czym ona polega? Na wynagradzaniu szkód, które przynoszą cła, zastosowane do jednych działów produkcji – stosowaniem ceł w innych gałęziach wytwórczości.

Polska ma wysoką ochronę celną produkcji przemysłowej. Od czasu kryzysu rolniczego zaczęto się domagać ceł na produkty rolne. Samo to żądanie jest zwrócone w mylnym kierunku (rolnicy powinni się domagać obniżki ceł przemysłowych). Tak rozumują nie tylko zainteresowane koła gospodarcze, ale i rządowe. Klasycznym przykładem sposobu myślenia naszych sfer oficjalnych są tzw. „Motywy do stanowiska zajętego przez Ministerstwo Rolnictwa w sprawie polityki zbożowej i polityki pasz” z początku roku gospodarczego 1929/30. Ministerstwo rolnictwa przechodzi po kolei różne gatunki zboża i formułuje następujące postulaty: dla pszenicy – skora już są cła — domaga się tylko wolnego wywozu; dla jęczmienia cła są konieczne, „bowiem przy stosowaniu ochrony celnej do innych zbóż oraz bezcłowym przywozie jęczmienia łatwo mógłby się załamać stosunek opłacalności jęczmienia, co groziłoby umniejszeniem uprawy tego zboża. Jak dotychczas konkurencja zagranicy nie jest groźna, jednak przezorność nakazuje zastosowanie ochrony celnej również
i w stosunku do tego zboża. Jest ono niezbędnym elementem całości systemu celnego w stosunku do zbóż”.

Podobnie, zdaniem Ministerstwa Rolnictwa, przedstawia się sprawa owsa: „Za wprowadzeniem cła przywozowego od owsa przemawia również motyw równorzędnego traktowania produkcji zbożowej. Istnieją w Polsce cła przywozowe na pszenicę i żyto. Analogiczną ochronę celną należy zastosować do owsa, bowiem pozbawienie owsa tej ochrony może spowodować nieopłacalność jego uprawy i nadmierny przywóz owsa z zagranicy”.

Taką samą opiekę roztacza Ministerstwo nad kukurydzą. Wprawdzie bowiem uprawa kukurydzy zajmuje tylko 0,5% gruntów uprawnych, ale zdaniem Ministerstwa „produkcja kukurydzy w Polsce nie jest dostatecznie rozwinięta (!), wymaga bowiem długiego okresu wegetacji i znacznych ilości ciepła”[VIII].

Nie będę polemizował z opinią, czy produkcja kukurydzy jest „dostatecznie” rozwiniętą, skoro już raz stwierdziłem, że dostatecznie rozwinięta jest każda produkcja, która jest bez ceł rentowna. Nie będę też podejmował dyskusji, że dlatego trzeba ochraniać kukurydzę, że jej uprawa zajmuje dużo rąk roboczych. Tę kwestię rozpatrzę gdzie indziej. Ministerstwo Rolnictwa znalazło jeden poważniejszy argument, ten, że dowóz kukurydzy, która może w konsumpcji zastępować inne zboża, grozi konkurencją tym zbożom; toteż konkluduje: „Jak widać z powyższego, cło przywozowe od kukurydzy stanowi nieodzowne ogniwo w łańcuchu zbożowej ochrony celnej”.

Ta sama argumentacja służy do uzasadnienia ceł na przetwory zbożowe: „Cło na mąkę żytnią musi być podniesione, bowiem taryfa celna nie może być tak skonstruowana, aby mąka opłacała cło niższe, aniżeli żyto”.

Tak więc Ministerstwo Rolnictwa rozciągnęło swój „łańcuch” ochrony celnej na wszystkie działy produkcji zbożowej. W swoim zakresie pozornie miało rację. Tylko nie mieli racji ci kierownicy naszej gospodarki, którym się zdawało, że ten łańcuch, raz puszczony w ruch, może się zatrzymać. Bo myli się każdy, kto przypuszcza, że podwyżka ceł nie przynosi z kolei krzywdy przemysłowi. Cła na zboże to bowiem z jednej strony zwyżka cen pożywienia, więc zwyżka płac robotniczych, z drugiej zaś strony – to zmniejszenie popytu na produkty przemysłowe. Dlatego Ministerstwo Przemysłu, jeżeli już godzi się na zwyżki ceł płodów rolnych, to brnąc dalej w protekcjonizm, powinno zastosować i do działów pozostających pod jego opieką rozumowanie Ministerstwa Rolnictwa. Powinno powiedzieć tak: „przy podniesieniu ochrony celnej na zboża, a utrzymaniu dawnego poziomu ceł na produkty przemysłowe, łatwo mógłby się załamać stosunek opłacalności wytworów przemysłu, co groziłoby zmniejszeniem produkcji przemysłowej”. To byłoby konsekwentne i byłoby zarazem doprowadzeniem ideologii protekcji do zupełnego absurdu.

Jeżeli bowiem minister rolnictwa, kompromisowo usposobiony, przyjmie to rozumowanie, to eo ipso anuluje dobrodziejstwa dotychczasowej podwyżki ceł na produkty rolnictwa i cała operacja zacząć się powinna da capo. Ministerstwo Rolnictwa raz jeszcze wprowadzi zwyżkę ceł rolniczych, a Ministerstwo Przemysłu zażąda znowu zwyżki ceł przemysłowych. „Łańcuch ochrony celnej” zamienił się w błędne koło.

Ta wyimaginowana licytacja dwóch urzędów nie jest tak odległa od życia, jakby się to mogło wydawać. Oto fakt autentyczny: dla poparcia przemysłu chemicznego wprowadzono w Polsce cła na barwiki, używane do barwienia przędzy. Przędza barwiona była wolna od cła. Farbowanie było tańsze zagranicą. Tkalnie zaczęły sprowadzać, zamiast niefarbowanej przędzy, przędzę barwioną. Farbiarnie postanowiły domagać się od rządu cła na przędzę barwioną. Delegacja wyjechała do Warszawy – nie wiem z jakim skutkiem. Jeżeli skutek był pomyślny, to co za wskazanie wynika zeń dla tkalni? Zażądają one oczywiście podwyżki ceł na tkaniny, dawny bowiem poziom ceł nie uchroni ich od konkurencji zagranicznej. Błędne koło puszczono w ruch. Czy nie ma z niego wyjścia?

Wyjście jest proste, jasne, bliskie, ale w jednym tylko kierunku. Trzeba całe koło zahamować i cofnąć wstecz. Trzeba zrozumieć rzecz oczywistą, że cło, uprzywilejowując jedną gałąź produkcji, szkodzi tym samym drugiej w wyższym stopniu. Niektórzy przedsiębiorcy zdają sobie z tego sprawę. Papiernie skarżą się, że cierpią na cłach, nakładanych na import potrzebnych im surowców[IX].

Warszawski fabrykant budzików sprzeda je po 50 złotych. W Niemczech wyrabiają takie same w cenie 30 złotych. Dlaczego ta różnica? Z dwóch powodów: najpierw, bo cła na części składowe budzika podnoszą koszta produkcji i po drugie: bo budzika, którego koszt produkcji jest tak duży, nie można eksportować. Nie wytrzyma on na zagranicznym rynku konkurencji z tańszą produkcją niemiecką. Fabryczka jest więc skazana tylko na małochłonny rynek polski. Stąd nie może przejść do produkcji masowej i obniżyć swoich kosztów generalnych.

Tu jest właśnie punctum saliens. Ten punkt widzenia powinni przemyśleć do końca i przyjąć kierownicy naszego życia gospodarczego. Nasze „sfery gospodarcze” powinny również zrozumieć, że nawet patrząc tylko na bezpośredni swój interes, podnieść mogą rentowność swoich warsztatów pewniej i trwalej, gdy się będą domagać zniżki ceł swoich kontrahentów, aniżeli domagając się zwyżki ceł na swoje wytwory. Rolnicy nie powinni domagać się zwyżki ceł rolniczych, ale obniżki ceł na wyroby przemysłu. Zarobią na tym podwójnie: będą mieli tańsze maszyny, narzędzia, nawozy – to po pierwsze, i rozszerzą swój rynek zbytu, bo konsument ich produktów kupi więcej jaj, masła, słoniny – jeśli będzie mniej płacił za ubranie, kapelusz, buty, herbatę czy książkę.

W Polsce stosujemy ochronę celną wszystkich gałęzi produkcji. Jest to tzw. „Solidarzollschutz”, który wymyślił Bismarck11 w roku 1878, łudząc się, że pogodzi w ten sposób „sprzeczne” interesy różnych grup ludności. Z punktu widzenia taktyki politycznej miał zapewne rację, skoro dotychczas ludzkość daje się mamić tym widziadłem. Dla ekonomisty jednak ta koncepcja jest tylko dowodem, że geniusz polityczny nie może zastąpić braku ekonomicznego „przeszkolenia”.

Ochrona celna jednostronna, chroniąca tylko ten lub ów dział produkcji, prowadzi do celu gospodarczo błędnego, bo zmniejsza dochód społeczny. Ale ten cel (który może być ważny z innych względów) pozwala przynajmniej osiągnąć. Przy pomocy jednostronnych ceł można w określonym kierunku przebudować życie gospodarcze, przesunąć pracę i kapitały z jednej gałęzi produkcji do drugiej. Można np. rozszerzyć produkcję przemysłową, ograniczając zarazem rolniczą, lub odwrotnie. Wprowadzenie natomiast ceł na wszystkie produkty nie prowadzi do żadnego celu[X]. Jego wynikiem jest tylko i wyłącznie zmniejszenie bogactwa kraju.

Że tak jest istotnie, wynika z najprostszego rachunku. Wprowadzenie ceł jest podniesieniem ceny towaru oclonego. Jeżeli wprowadzimy cła na wszystkie towary, to wszystkie ceny muszą wzrosnąć. Przy tej samej co uprzednio ilości pieniądza może to nastąpić tylko dzięki zmniejszeniu się ilości towarów. Wytłumaczeniem zaś, dlaczego ilość towarów się zmniejsza po wprowadzeniu ceł, jest stwierdzenie faktu, że praca i kapitał pracują pod wpływem ceł w dziedzinach, gdzie ich wydajność jest mniejsza, a przepływają tam z działów, w których wydajność ich jest większa, ale których rentowność została przez cła poderwana. Przy „solidarnej ochronie celnej” nikt na tym nie zyskuje. Przeciwnie, wszyscy tracą. Jeżeli bowiem drożeją produkty a, b, c, d, toć oczywiście to, co konsument nadpłaci na a, musi odjąć od zakupu b, c, czy d. Zmniejszeniu produkcji odpowiada więc dotkliwe ścieśnienie rynku wewnętrznego.

Jakież są rozmiary ciężaru celnego w Polsce? Suma opłacanych rocznie ceł przekracza cyfrę 400 milionów. To jest wielkość obciążenia, jaką płaci obywatel polski, dopłacając na każdym towarze zagranicznym sumę równą cłu. Ale to nie jest cała strata, jaką ponosi gospodarka społeczna dzięki naszej polityce celnej. Bo jeżeli przyjmiemy, że ta nadwyżka ceny towaru zagranicznego równa się w przecięciu 25% jego ceny, to tyleż – tj. 25% – dopłaca konsument na każdym towarze, na który rozciągnięto cło, wyrobionym w kraju. Prawda – zarabiają na tym krajowi producenci towarów oclonych. Ale zarabiają kosztem innych współobywateli. Gdyby cła znieść, straciliby nie w całości, ale częściowo, te zarobki wyciągane z kieszeni swoich odbiorców. Zarobiliby na tym odbiorcy. Czy to byłoby tylko zrównoważenie straty producentów? Czy tylko przesunięcie z kieszeni do kieszeni? Nie! Bo prócz zysku, płynącego z potanienia nabywanych towarów, mogliby ci odbiorcy rozszerzyć swoją produkcję w innych działach. Produkcję rzeczywiście zdolną do konkurencji z zagranicą. Produkcję rentowną naprawdę, której rentowność nie płynie z kieszeni odbiorcy, ale z właściwego, wydajnego zastosowania pracy i kapitału. Powiększyłby się przywóz towarów zagranicznych. Tak. Ale ten przywóz może się powiększyć tylko wówczas, jeżeli podniesie się eksport produktów polskich, tych mianowicie, w zakresie wytwarzania których Polska ma bezwzględną lub względną (w znaczeniu Ricarda12) przewagę.

Nastąpią dwa skutki: 1) gospodarka w Polsce wyspecjalizuje się, 2) produkcja wzrośnie. To wszystko wyrazi się w zwyżce dochodu netto.

Wyobraźmy sobie odwrotną politykę. Cła podnosi się do 50% wartości towarów importowanych. Przywóz się zmniejszy. Zmniejszy się oczywiście i wywóz, bo nasi dotychczasowi dostawcy zagraniczni, nie mając możności eksportowania do Polski, nie będą w możności kupować nasze towary. Jak przekształci się produkcja w Polsce? Powstaną nowe warsztaty pracy, które przy cłach 25% nie mogły się kalkulować. Ale zarazem zmniejszyć się musi produkcja warsztatów dotychczasowych. Powstaną warsztaty, które produkować będą towary, zużywając więcej godzin pracy i kapitału, aniżeli te sumy pracy i kapitału, jakie trzeba było poświęcić dotychczas, by towar z zagranicy kupić. Ograniczą zaś swoją produkcję te działy produkcji, które nie mogły wprawdzie konkurować z zagranicą bez ceł, ale wytrzymywały konkurencję już przy cłach 25%. Nastąpi wybitne pogorszenie strukturalne produkcji, to znaczy, że ta sama ilość pracy i kapitału da nam mniej dóbr i mniej dochodu netto.

Każdy, kto zda sobie sprawę z tych konsekwencji: 1) zniesienia ceł, 2) podwojenia ceł, musi wydać wyrok potępiający na naszą politykę celną.

Urzeczywistnienie w tym punkcie polityki liberalnej napotyka oczywiście na duże przeszkody praktyczne. Wszyscy w Polsce domagają się ceł. Sfery gospodarcze, w źle zrozumianym i na krótką metę obliczonym interesie własnym, sfery oficjalne, ze względów źle zrozumianego interesu narodowego.

P. Andrzej Wierzbicki13 w dyskusjach o etatyzmie u ks. Janusza Radziwiłła14 przytaczał szereg dowodów sprawności naszego przemysłu i dzielności jego organizatorów. Przemysł polski, zdaniem p. Wierzbickiego, a) wykorzystał inflację i rozbudował się dzięki niej, b) wykorzystał wynikłą z inflacji premię celną i zdobył nowe rynki, c) wykorzystał wojnę celną z Niemcami, stwarzając nowe gałęzie produkcji.

Nie wątpiłem nigdy o przedsiębiorczości i zdolnościach twórczych naszych wodzów przemysłu. Argumenty pana Wierzbickiego są przekonywujące. Skoro zaś tak jest, to może by tak zgodziły się sfery reprezentujące nasz przemysł na zniżkę ceł? Nie wydaje mi się, bym dostał na to pytanie przychylną i uprzejmą odpowiedź.

Konieczność zniżki ceł poruszyłem rok temu w odczycie pt. „Przemysł a rolnictwo”, jaki miałem w Łodzi. Punkt ten został surowo skrytykowany w recenzjach z mojego odczytu. Uznano za niewczesny pomysł samo wymówienie tego brzydkiego słowa.

A jednak nie apelowałem, ani nie apeluję do ofiar, do patriotyzmu przemysłowców. Apeluję tylko do zrozumienia, że albo cła nie podnoszą cen – to są bezskuteczne, albo je podnoszą, a w takim razie konsument, który zapłaci drożej za ubranie i kapelusz i buty i pług i nawóz sztuczny, musi każdego z tych produktów kupić mniej.

Żaden przemysłowiec zatem nie może być zainteresowany w ochronie celnej przemysłu jako całości. Oclenie wyłącznie produktów jego gałęzi mogłoby mu (na krótszą metę) przynosić korzyści, ale jasne jest, że rezultatem żądania podwyższenia czy utrzymania ochrony celnej gałęzi A będą żądania utrzymania ochrony gałęzi B, C, D, N. To zaś wszystkie korzyści – raz jeszcze powtarzam – anuluje.

Będę zapewne okrzyczany jako przeciwnik przemysłu, a zwolennik programu Polski agrarnej. Nie. Nie jestem zwolennikiem takiego programu. To rozróżnianie w ogóle dla mnie nie istnieje. Jestem zwolennikiem każdej produkcji, która ma naturalne warunki opłacalności. Nikt chyba nie zaryzykuje absurdalnego twierdzenia, że właśnie jedyna Polska nie ma warunków do bezwzględnej lub względnej przewagi w żadnej gałęzi produkcji.

Nie jestem przeciwnikiem uprzemysłowienia Polski. Jestem natomiast zdecydowanym przeciwnikiem sztucznego uprzemysławiania Polski, bo prowadzi ono do zubożenia społeczeństwa.

Węgiel i oparty na nim przemysł chemiczny, produkcja narzędzi rolniczych, produkcja niższych sort włókienniczych, produkcja wszystkich towarów, w których wytwarzaniu praca ludzka gra dużą rolę – ma w Polsce wybitnie korzystne warunki i ma widoki wielkiego rozwoju. Chwilowo hamuje ten rozwój ciężar świadczeń publicznych i ochrona celna innych chorowitych gałęzi.

Polska jest „jedną wielką kasą chorych”, jak słusznie powiedział p. St. Wyrobisz[XI]. Z tym trzeba zerwać. Przemysł musi się przebudować. Gałęzie, hodowane w warunkach cieplarnianych, powinny się zlikwidować. Wówczas, z nadwyżką, opłaci to rozwój gałęzi zdrowych. Rozwinie się przemysł i rozkwitnie rolnictwo. Samo życie wskaże kierunki rozwoju i proporcje, w których poszczególne działy będą się mogły rozwinąć.

Dopiero taka naturalna struktura produkcji podniesie dochód netto społeczeństwa, umożliwi kapitalizację i usunie bezrobocie. Taka struktura rozwinie się jednak dopiero z chwilą przejścia do wolnego handlu. Uważam przejście do liberalizmu w tej dziedzinie, za zasadniczy i nie cierpiący zwłoki postulat.

Nie wynika stąd, bym doradzał zmieniać nastawienie naszej polityki w sposób rewolucyjny. Pamiętam o losie Turgota15, którego kryzys, jaki wynikł po jego liberalnych zarządzeniach, naraził na klęskę polityczną i nienawiść współczesnych. Pierwszą zasadą wprowadzenia liberalizmu w Polsce musi być oględna i ostrożna stopniowość.

 

 

*  *  *

 

Tutaj dopiero dochodzę do odpowiedzi na pytanie: jak wprowadzić liberalizm?

Mamy na szczęście w Polsce konkretny przykład przejścia do względnego liberalizmu w dziedzinie, która w swoim czasie uległa najdalej idącej reglamentacji. Myślę o ochronie lokatorów. Wydawała się ona niegdyś węzłem gordyjskim. Zdawało się wielu, że zezwolenie na zwyżkę czynszów doprowadzi do katastrofy. Tysiące rodzin znajdzie się na bruku. Skąd bowiem znajdą pieniądze na opłacanie podwyższonych czynszów, które uprzednio w praktyce spadły do zera? Wszak mówiono: urzędnicy, robotnicy itd. wydają co do grosza swoje nędzne dochody na pożywienie, opał, ubranie.

Ten sam charakter, ale znacznie ostrzejszą formę, dzięki zaciągnięciu się ochrony na dłuższy termin, miała sprawa ta w Austrii. Wyjście, które znaleziono w Polsce, okazało się wcale szczęśliwe. Dochody lokatorów, ich repartycja na inne potrzeby dostosowała się automatycznie do stopniowej zwyżki czynszu. Można twierdzić na pewno, że dzięki temu jesteśmy dziś w lepszym położeniu pod względem sprawy mieszkaniowej, aniżeli bylibyśmy, gdybyśmy na tę drogę nie weszli, mimo że nie urzeczywistniliśmy jeszcze w pełni liberalizmu w tej dziedzinie.

Tę samą metodę należy zastosować do innych dziedzin życia gospodarczego. Reglamentację, interwencję, etatyzm należy usuwać stopniowo, ale bez wahań i bez cofania się w tej akcji.

Niekonsekwencje naszej dotychczasowej polityki były bezpośrednio niesłychanie szkodliwe, bo prowadziły do sprzeczności, do rozwoju skrzywionego, do anormalności. Ale te niekonsekwencje właśnie, ułatwiają nam wyjście ze ślepej ulicy etatyzmu. Możemy bowiem postępować drogą ekwiwalentów.

Przejrzyjmy raz jeszcze punkty, które domagają się naprawy, zanim uskutecznimy maksymalny program, już przy realizacji jego stadiów wstępnych.

1. Można utrzymać dotychczasowe dochody państwa, a zmniejszyć ciężar podatków, pod warunkiem równoczesnego skomercjalizowania faktycznego, sprzedaży lub wydzierżawienia większości przedsiębiorstw państwowych. To bowiem pozwoli nam rozszerzyć podstawę podatkową.

2. Można zmniejszyć stopę obciążeń na cele świadczeń społecznych, jeżeli potrafimy bardziej bezpośrednio je wykorzystywać.

3. Można obniżyć cła przemysłowe, przy równoczesnym obniżeniu ceł na ziemiopłody.

4. Obniżka ceł, które są dotkliwe dla ludności uboższej, pozwoli zarazem przenieść część ciężaru podatkowego na szerokie masy, dotychczas niemal nieopodatkowane.

5. Większa obniżka ceł przemysłowych może być zrównoważona przeniesieniem części ciężaru podatkowego z przemysłu na rolnictwo.

Czytelnikowi może się nasunąć raz jeszcze wątpliwość, czy te wszystkie zmiany nie będą bezowocne. Twierdzę, że nie będą bezowocne. Na każdym takim przesunięciu osiągamy korzyść całego społeczeństwa. Zespół tych zmian podniesie niewątpliwie znacznie nasz dochód netto.

Podawałem poprzednio szereg przykładów błędnego koła i rosnącej jak lawina ingerencji państwowej. Była ona zawsze zmniejszaniem dochodu społecznego. Wynikała zaś ze sprzeczności założeń. Dwa założenia były u podstawy tej fałszywej polityki: 1) uznanie zasady opłacalności (rentowności), 2) sztuczne pielęgnowanie rentowności.

Sprzeczność oczywista polega tu na tym, że produkcja naprawdę rentowna sztucznej pielęgnacji nie potrzebuje. Sztuczna zaś pielęgnacja rentowności jednego warsztatu, jest tym samym zmniejszaniem rentowności drugiego. Dlatego to bezustannie w naszej polityce wykonujemy jeden krok naprzód i dwa w tył. Cła na przemysł powodują wprowadzenie ceł na ziemiopłody. Ale ich wprowadzenie cofa nas do punktu wyjścia.

Nie wolno prześlepić, że do tego punktu wyjścia (tj. dawnego stosunku opłacalności przemysłu i rolnictwa) wracamy na innym, niższym poziomie. Wracamy: zacieśniając bezustannie podstawę podatkową, zmniejszając rynek zbytu dla produkcji, ścieśniając rynek pracy, ograniczając handel zagraniczny itd. itd.

Każde lekarstwo wywołuje pewne niekorzystne reakcje. Można te reakcje zneutralizować, stosując antidotum.

Wyobraźmy sobie jednak lekarza, który dla pobudzenia akcji serca zaordynuje choremu kofeinę, dla przeciwdziałania jednak bezsenności (jako skutku kofeiny) wstrzyknie pacjentowi morfinę. By zaś pacjent nie stał się morfinistą, zastosuje mu – skuteczną podobno w takich wypadkach – „karę cielesną”. Pacjent dostał lekarstwo na wszystkie dolegliwości. Powinien być zdrowy na serce, dobrze sypiać i nie zostać morfinistą. Zapewne tak będzie, jeżeli tymczasem ducha nie wyzionie. Oto jest obraz błędnego koła, w jakie nas wciągnęła fałszywa w założeniu polityka ekonomiczna. Trzeba zdać sobie sprawę, że jest z tego błędnego koła, z tego labiryntu, z tej sieci nonsensów wyjście. Trzeba zarazem pamiętać, że to wyjście prowadzi tylko w jednym kierunku. Kierunek ten wskakuje busola ekonomisty: jest nim możliwe zwiększenie dochodu netto społeczeństwa.

Ktokolwiek o tym celu zapomni i będzie dążył do wystawienia jeszcze jednej fabryki, jeszcze nowych domów mieszkalnych, poprawienia losu warstwy pracującej, albo ulżenia rolnictwu, albo pomożenia przemysłowi, wbrew tej zasadzie i kosztem dochodu netto, ten musi zaplątać się z powrotem w sieci etatyzmu i interwencji. A wówczas nie osiągnie żadnego ze swoich celów: nie będzie w Polsce domów mieszkalnych, fabryk, dobrobytu warstwy robotniczej, pomyślnego prosperowania rolnictwa, rozkwitu przemysłu, jeśli nie będzie dochodów i kapitalizacji.

Gwarantuje je liberalizm gospodarczy, ale tylko liberalizm. Postulat liberalizmu wynika, z logiczną koniecznością, z uznania zasady maximum dochodu netto za cel polityki ekonomicznej.      

Dlatego każdy, kto chce walczyć z liberalizmem, musi zbić wpierw tę zasadę. Każda krytyka, która zasadę dochodu netto przyjmuje, a wysuwa ekonomiczne zastrzeżenia przeciw wprowadzeniu liberalizmu, jest godnym pożałowania nieporozumieniem. Ci zaś, którzy twierdzą, że z takich czy innych względów polityka gospodarcza Polski nie może być zmieniona, ponoszą odpowiedzialność za jej nędzę, za niski poziom kultury i za pozostawanie coraz bardziej w tyle nie tylko w wyścigu pracy, ale i w wyścigu żelaza i w wyścigu krwi.

 

 

                                        Przypisy objaśniające

 

1               Nicolas Baudeau (1730-1792), duchowny katolicki, teolog, historyk i ekonomista francuski, wydawał pierwsze francuskie czasopismo poświęcone sprawom gospodarczym „Ephémérides du citoyen”, zrazu przeciwnik, następnie zwolennik fizjokratyzmu – pierwszej doktryny głoszącej liberalizm gospodarczy.

2                      Franc.: na glebie o danej powierzchni, która z pracy stu osób nie utrzyma stu dziesięciu – znaleźć znośne utrzymanie dla dwustu osób przy pracy dziewięćdziesięciu – oto prawdziwy problem uprawy [ziemi].

3                      Gustav Cassel (1866-1945), ekonomista szwedzki, profesor Uniwersytetu w Uppsali, wraz z Knutem Wickselle współtwórca tzw. szwedzkiej szkoły w ekonomii. W swych dziełach rozwijał neoklasyczną teorię ekonomii, spopularyzował m.in. teorię równowagi ogólnej Walrasa i Parety. Jego głównym dziełem była Theoretische Sozialoeconomie (1918), rychło przełożona na angielski, dzięki czemu Cassel był jednym z najpopularniejszych ekonomistów w latach dwudziestych XX w. Był on niewątpliwie jednym z ekonomistów „klasycznych”, ostro skrytykowanych przez Keynesa.

4                      Adam Smith (1723-1790), filozof szkocki, profesor uniwersytetu w Glasgow, autor ważnych prac: Teorii uczuć moralnych, zawierającej system etyki oparty na współodczuwaniu oraz Badań nad naturą i przyczynami bogactwa narodów, która to praca zapoczątkowała nową naukę – ekonomię polityczną. W tym drugim – swym głównym – dziele Smith ukazywał współzależność między podziałem pracy a rynkiem. Jego zdaniem swoboda wymiany rynkowej sprzyja specjalizacji (podziałowi pracy), a ta z kolei jest warunkiem rozszerzania się rynków. Ostatecznym źródłem bogactwa u Smitha jest praca ludzka oraz oszczędność, pozwalająca gromadzić zasoby produkcyjne (kapitał). Głównym wnioskiem z analiz Smitha był postulat wolności gospodarczej, która miała umożliwić działanie naturalnych praw ekonomicznych. Mechanizm rynkowy działać miał kierowany tylko egoistycznymi motywami jednostek dążących do zwiększenia własnego dobrobytu. Smith uważał jednak, że państwo powinno dostarczyć trzech rodzajów usług: bezpieczeństwo, dobrą edukację oraz drogi i kanały.

5                      Oliver Cromwell (1599-1658), angielski polityk i wojskowy, zwolennik purytanizmu. W roku 1640 został deputowanym do Izby Gmin. Opowiedział się po stronie opozycji antykrólewskiej, po wybuchu wojny domowej stanął na czele oddziału jazdy, który rozrósł się do rozmiarów dywizji zwanej Armią Nowego Wzoru – jej żołnierze byli fanatycznymi purytanami. W 1647 r. Cromwell przeprowadził zamach stanu, jego żołnierze dokonali czystki w parlamencie, a on sam stał się faktycznym szefem rządu. Doprowadził do skazania i ścięcia króla Karola I, następnie podbił ze swoją armią Szkocję oraz Irlandię, w której skonfiskował ziemię posiadaczom wyznania katolickiego i rojalistom. Od 1653 r. był formalnie głową państwa jako lord protektor.

6              Adam Krzyżanowski (1873-1963), ekonomista polski, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor podręczników, rozpraw teoretycznych oraz licznych tekstów publicystycznych. W młodości konserwatysta i zwolennik odgórnej przebudowy gospodarki, w II Rzeczpospolitej zadeklarował się jako liberał
i bronił zasad leseferyzmu (liberalizmu gospodarczego), choć pozostawał związany ze sferami konserwatywnymi. Był współzałożycielem a następnie prezesem Towarzystwa Ekonomicznego w Krakowie, uchodził za środowiskowy autorytet wśród zwolenników wolnego rynku. W latach 1928-1931 poseł na Sejm z listy BBWR, zrezygnował z mandatu po wyrażeniu protestu przeciw bezprawnemu uwięzieniu grupy posłów w twierdzy w Brześciu, do czego wezwali go profesorowie UJ w liście otwartym. Inicjatorem tego listu był Adam Heydel.

7                      Edward Taylor (1884-1964), ekonomista polski, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, zwolennik teorii neoklasycznej, ilościowej teorii pieniądza i liberalizmu gospodarczego. Był zwolennikiem narodowej demokracji, którą wspierał swą publicystyką. Autor cennego studium Inflacja polska (1925), rozprawy metodologicznej Wstęp do ekonomiki (1936-1938) oraz Historii rozwoju ekonomiki (t. 1-2, 1957-1958).

8                      Tomasz Lulek (1878-1962), prawnik polski, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, wykładał przedmiot określany jako skarbowość, zawierający elementy prawa skarbowego i budżetowego, finansów publicznych i polityki gospodarczej.

9                      Vilfredo Pareto (1848-1923), włoski socjolog i ekonomista, profesor uniwersytetu w Lozannie, współtwórca tzw. „lozańskiej szkoły w ekonomii”, autor znanej teorii krążenia elit. Napisał m.in. Cours d´économie politique (1896-1897) i Trattato di sociologia generale (1916).

10                    Franc.: Nie zaprzeczam a priori, że takie zachowanie jest możliwe, nie znam jednak takiego przypadku.

11                     Otto von Bismarck (1815-1898), polityk niemiecki, poseł do landtagu pruskiego, następnie ambasador pruski kolejno: we Frankfurcie nad Menem (przy Związku Niemieckim), w Petersburgu i w Paryżu, w latach 1862-1890 premier Prus, w latach 1867-1871 kanclerz Związku Północnoniemieckiego, w latach 1871-1890 kanclerz Cesarstwa Niemieckiego; otrzymał tytuł książęcy. Jego sukcesami politycznymi na arenie międzynarodowej były zwycięstwa w wojnach z Austrią (1866) i Francją (1870-1871) oraz powstanie Cesarstwa Niemieckiego (II Rzesza), wreszcie utrzymanie przez Rzeszę przyjaznych stosunków z pozostałymi mocarstwami (poza Francją). W polityce wewnętrznej niepodważalnym osiągnięciem Bismarcka było ustanowienie powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, od wypadków i emerytalnych. Bismarck był też inicjatorem kampanii antykatolickiej (Kulturkampf) i antysocjalistycznej, konsekwentnie prowadził politykę antypolską i germanizacyjną.

12                    David Ricardo (1772-1823), brytyjski ekonomista, współtwórca klasycznej ekonomii politycznej. Jego najważniejszym dziełem były Zasady ekonomii politycznej i podatkowania (1817). Ricardo był m.in. twórcą teorii przewag komparatywnych, wyjaśniającej prawidłowości handlu zagranicznego, oraz teorii renty różniczkowej opisującej czysty dochód z ziemi. W teorii płacy roboczej pozostawał zwolennikiem teorii funduszu płac, odwołującej się do „prawa ludności” Malthusa. W związku z tą ostatnią sformułował teorię wartości opartą na pracy, która zainspirowała Karola Marksa i socjalistów ricardiańskich.

13                     Andrzej Wierzbicki (1877-1961), polski inżynier i działacz gospodarczy, w latach 1903-1912 sekretarz Towarzystwa Fabrykantów w Petersburgu, następnie od 1912 r. sekretarz Towarzystwa Przemysłowców Królestwa Polskiego, od 1919 r. dyrektor naczelny a później prezes Centralnego Związku Polskiego Przemysłu, Górnictwa, Handlu i Finansów (humorystycznie tylko nazywanego Lewiatanem). Z racji tych funkcji reprezentował sfery przemysłowe wobec polityków i opinii publicznej. W latach 1919-1927 i 1935-1937 poseł na Sejm, początkowo związany z narodową demokracją, zaś po 1928 r. z obozem rządowym. We wrześniu 1939 r. działał w Radzie Obrony Stolicy. Po klęsce wojennej nie powrócił do działalności publicznej.

14                    Janusz Radziwiłł (1880-1967), polski ziemianin i polityk konserwatywny, jeden z przywódców Stronnictwa Prawicy Narodowej a później Stronnictwa Zachowawczego. Po zamachu majowym poparł rządy Józefa Piłsudskiego; w latach 1928-1935 zasiadał w Sejmie, wybrany tam z listy BBWR, w latach 1935-1939 był senatorem RP. W klubie sejmowym BBWR stworzył Koło Gospodarcze, skupiające posłów konserwatywnych, reprezentujących głównie sfery ziemiańskie i przemysłowe.

15                     Anne Robert Turgot (1774-1776), ekonomista i polityk francuski, zwolennik fizjokratyzmu. Jego najważniejszym dziełem były Réflexions sur la formation et la distribution des Richesses. W latach 1774-1776 generalny kontroler finansów, prowadził politykę liberalizacji handlu, zniósł ograniczenia w handlu zbożem oraz cła wewnętrzne, ogłosił rozwiązanie cechów i opodatkowanie stanów uprzywilejowanych. Wprowadzenie wolności handlu zbożem zbiegło się ze złym urodzajem, co spowodowało lokalne niedobory chleba i zamieszki na tym tle. Turgot, oskarżany o spowodowanie tego stanu, został zdymisjonowany przez króla Ludwika XVI.

 



[I]     Broszura ta powstała z odczytu w Tow. Ekonomistów w Warszawie w kwietniu 1930 r. Nie uwzględniam w niej problemów chwili, wynikłych z zaostrzającego się kryzysu.

[II]    Rozumiem pod nią gospodarkę związków przymusowych.

[III]   Streszczam to moje rozumowanie. Według p. P. Michalskiego podatki zabierają w Polsce 13,5% dochodu społ., we Francji 23,1%, w Anglii 21,3%, w Niemczech 26,6%. Polak przeciętnej zamożności wydaje ze swego budżetu

                                         %                         Anglik zaś %

na pożywienie           54,2                              30,3

na mieszkanie           24,2                              14,5

na odzież                     9,2                                14,3

na opał i światło       6,2                                3,1

na inne wydatki       10,2                              36,8

Anglik więc, opłacając podatek z pozycji „wydatki inne”, zachowuje jeszcze około 15% z tej pozycji na wydatki kulturalne, luksusowe i kapitalizację. Polakowi natomiast podatki zabierają całą tę pozycję i część pozycji wydatków niezbędnych. Obniżają w ten sposób konsumpcję poniżej kulturalnego minimum egzystencji i uniemożliwiają kapitalizację.

[IV]    Kraków 1928, wydawnictwo Ilustrowanego Kuriera Codziennego.

[V]     Trzeba pamiętać, że według prof. Lulka suma dopłat ze skarbu nie obejmuje wydatków inwestycyjnych skarbu na przedsiębiorstwa niewyodrębnione, ani wydatków na pokrycie ich niedoborów, ani wydatków na wyposażenie banków państwowych w potrzebne kapitały zakładowe, ani wreszcie wydatków na nabycie udziałów w przedsiębiorstwach prywatnych. Zdaniem prof. Lulka, wydatki te przekraczają sumę 500 miliona złotych: „Przedsiębiorstwa niemonopolowe, wzięte jako jedna całość, nie były więc dotychczas dla skarbu źródłem dochodów, lecz dawały jedynie sposobność do lokowania pieniędzy podatkowych i pożyczkowych” (op. cit.).

[VI]    Pomijam budowę szos.

[VII]   Teoretyczny artykuł p. Ivanki w czasopiśmie „Droga”, broniący tego zapatrywania, omawiam w „Ruchu Prawniczym i Ekonomicznym”.

[VIII]  Nawiasem mówiąc, w ten sam sposób można by bronić tezy, że produkcja pomarańcz nie jest w Polsce „dostatecznie” rozwinięta.

[IX]    Porównaj Heydel, Refleksje o Wystawie poznańskiej.

[X]     Porównaj Zweig, O programie gospodarczym Polski, s. 43-45.

[XI]    Liberalizm czy etatyzm?, Wydawnictwa Tow. Ekonom. w Krakowie, zeszyt XXXIII.

Najnowsze artykuły