Lata wojenne i powojenne były u naw okresem bardzo intensywnego życia politycznego. Społeczeństwo całe, wszystkie jego warstwy od najwykształceńszych do najuboższych, mężczyźni, kobiety, nawet dzieci – podzieliły się na „orientacje”, potem na stronnictwa. Toczyły się spory na zebraniach publicznych i w zaciszu rodzin, w dziennikach i broszurach. Obmyślano dla Polski różne recepty, dyktowane dobrą wola, choć najczęściej grzeszące niedoświadczeniem – i gorliwie ich broniono. Każdy chciał dorzucić swoją cegiełkę do przyszłego gmachu. Zdawało się, że Polska, zwłaszcza ta spod zaboru rosyjskiego, chce nagrodzić sobie długie lata odsunięcia od czynnego udziału w polityce i intensywnością życia nadrobić brak wyrobienia.
W takiej atmosferze odbywały się pierwsze i drugie wybory do sejmu i senatu, które poprzedziła gorączkowa agitacja zwłaszcza wśród kobiet. Przeważając swą liczby nad mężczyznami, okazały się one pierwszorzędnym obiektem dla wszelkiej agitacji. Jako wyborcze hieny tego słowa użył o kobietach politykujących pierwszy Schiller – były równocześnie pierwszorzędnym podmiotem agitacji.
Od r. 1926 zaczyna występować prawem reakcji całkiem przeciwne zjawisko w życiu naszego społeczeństwa: powolne obojętnienie dla polityki. Żyjemy w tej chwili pod znakiem apatii politycznej. Ogół społeczeństwa, a w każdym razie ogromna jego większość, przestał się problemami politycznymi interesować i jest wybitnie do Polityki zniechęcony. Zebrania polityczne zwoływane przez różne stronnictwa, które dawniej cieszyły się znaczny frekwencją, świecą coraz większymi pustkami. Nawet stronnictwa radykalne, operujące hasłami podburzającymi, nie są w etanie w tej chwili zgromadzić na swoich „wiecach” większych mas. Czytelnictwo gazet politycznych podupadło na rzecz pism brukowych, które najlepiej reprezentuje tzw. „prasa czerwona” w Warszawie, świetnie pod względem pieniężnym prosperująca. Ustały debaty polityczne toczone w broszurach i książkach nad zasadniczymi problematami dnia – takich książek publiczność dzisiaj nie szuka, toteż wydawca je odrzuca. Ale co najważniejsza, odwróciło się od polityki zainteresowanie klas wykształconych. Coraz częstszym jest dzisiaj typ inteligentnego człowieka, który z zasady o polityce nie rozmawia, a z swojej „apolityczności” czyni sobie nawet powód do chluby. Ma dla polityki rodzaj pogardy, jako dla gałęzi życia suchej, do niczego nie służącej. Do żadnego stronnictwa nie należy i uważa to za swą wyższość. Pracuje jako nauczyciel, urzędnik, rolnik, przemysłowiec. kupiec, lekarz, adwokat – i uważa, że na tej pracy kończą się jego obowiązki wobec kraju. Jeśli nawet poprzednio brał udział w jakiejś organizacji partyjnej, to obecnie zerwał z nią łączność. W żadnej może warstwie społecznej zobojętnienie dla polityki nie występuje tak silnie, jak w warstwach wykształconych; ale i w innych jest ono zjawiskiem widocznym. Ktokolwiek bezstronnie obserwuje życie społeczne zwłaszcza na prowincji, każdy taki obserwator informuje o wzrastającej „apatii”.
Powody takiego zjawiska są różnorakie. Pierwszym z nich jest nasza fatalna ordynacja „demokratyczna”, a w istocie antydemokratyczna. Jest ona dlatego antydemokratyczną, bo ustanowiła kuratelę klik partyjnych nad jednostką i pozbawiła wyborców bezpośredniego wpływu (głosowanie na numery). Jednostka czuje w nas w takiej zależności od dyktatorskiej kliki, jakby zeszła do roli maszyny głosującej. Znaczna część zniechęcenia zwłaszcza u rozumniejszych i wykształceńszych wyborców ma w tym właśnie swoje źródło.
Drugi powód upatruję w niskim poziomie naszego politycznego życia. Fundamentem jego jest, jak wiadomo, konstytucja, nie licząca się z faktem małego wykształcenia mas wyborczych, z analfabetyzmem całych dzielnic państwa, z tendencjami destrukcyjnymi i odśrodkowymi wielkich jego grup – I dlatego doktrynerska. Twórcy jej nie wiedzieli, nie przeczuwali, że musi ona zabić wszelkie życie polityczne, bo musi je obniżyć aż do najniższego poziomu. Nie zdawali sobie sprawy, że nasz system wyborczy, obrachowany na powodzenie kandydatów u impulsywnych kobiet i na pół ciemnych mas, będzie zmuszał do takiego upraszczania problemów politycznych, aby można trafić do prymitywnie myślących głów, albo raczej do serc żyjących tylko emocjonalnymi, nie rozumowymi pobudkami. Toteż istotnie nasze życie polityczne nie zna i nie znosi „problemów”, bo problem polega na oświetleniu pewnej kwestii z kilku stron – zna tylko same pewniki. Kto pewien pewnik podaje w wątpliwość, ten jest oczywiście przekupiony (urzędem, pieniędzmi, orderem itp.); albo jest „lokajem belwederskim”; albo jest członkiem masonerii i mówi z jej rozkazu; albo jest obcym agentem, żydem, mechesem, szabesgojem czy Niemcem; albo dąży do własnych korzyści (burżuj, obszarnik, kapitalista) i dla nich poświęca oczywiście dobro „biednego ludu”.
Tylko kto w sprawach publicznych tak samo myśli i mówi, jak klika kierująca pewną grupą, tylko kto podziela legendę, jaką się wytwarza umyślnie dokoła jej wodza, jest prawdziwym patriotą, względnie stuprocentowym Polakiem i katolikiem, bojownikiem niepodległości, przyjacielem ludu polskiego.
Tylko takie proste i jasne ujęcie kwestii jest dostępne dla chłopa siedzącego w błotach na Polesiu czy gdzieindziej, dla robotnika pozbawionego pracy, dla Marysi od Żytek... ale niestety nieraz i dla ich duchowych przywódców: ćwierć, pół i całych inteligentów, bardzo głęboko politycznie niewyrobionych. Toteż dyskusję w sprawach publicznych zastępuję w Polsce coraz to wszechwładnej obelgi i posądzenia, które najbardziej „upraszczają” debatę. – Znaczna część stronnictw zapełnia łamy swoich pism wyłącznie tego rodzaju polemikami; duża część publicystów wyspecjalizowała się w rzucaniu obelg, w przekręcaniu nazwisk przeciwników, w dorabianiu im genealogii żydowskiej, w posądzeniach i fantastycznych pogłoskach o nich – a za to są odpowiednio reklamowani przez organa partyjne. Od takiej „dyskusji” politycznej uchylają się co wrażliwi i to jest drugi poważny powód rosnącej wśród warstw wykształceńszych apatii politycznej. Nikt się łatwo na zabranie głosu w sprawach publicznych na wiecach lub w pismach nie decyduje, jeśli wie, że nazajutrz zostanie obsypany obelgami z prawej czy lewej strony, a często z obu. Woli oddać się wyłącznie zawodowym swoim zajęciom, a od polityki odgrodzić się starannie.
Wreszcie trzeba podnieść trzeci powód: dyktaturę. Od kilku lat mamy w Polsce półdyktaturę, która w praktyce mocno ograniczyła prawa sejmu, chociaż je w pełni pozostawiła na papierze. Dyktatura ta wystąpiła do walki z przerostem partyjnictwa, które było istotną klęską Polski. Ścigała urzędników – agitatorów partyjnych, rozbijała part je na drobniejsze grupy, starała się burzyć obce legendy partyjne, a propagować swoją. Zmniejszając znaczenie pośredniego udziału społeczeństwa w życiu publicznym, bo na tym kończyła się walka z sejmokracją – wywołał ów ustrój dyktatorski przekonanie, że zainteresowanie się polityką jest u jednostki przeważnie niepotrzebne, a często osobiście szkodliwe. I tak przecież jednostka, a nawet grupa jednostek jest w sprawach politycznych bezsilną. Jest to podobny powód i podobne skutki, jak te, które można było obserwować w ostatniej epoce państwa biurokratycznego, którego poddani tak silnie ujawniali apatię polityczną.
Może ktoś powiedzieć, że wzrost apatii politycznej – w przeciwieństwie do poprzednie go przerostu życia politycznego jest nie tylko naturalną, ale także pożądaną reakcją. Może ktoś bronić zdaniu, że daleko lepiej, aby szewc pilnował warsztatu, lekarz szpitala, ksiądz ołtarza, urzędnik biura, a kobieta kuchni i dzieci, niż aby wszyscy bezpłodnie politykowali. Jest w tym z pewnością dużo racji. Politykowanie z ujmą dla zajęć zawodowych nie jest objawem społecznie pożądanym.
Ale i apatii politycznej, zjawiającej się jako objaw masowy, nie można zaliczyć do objawów społecznic pożądanych. Zwłaszcza zaś szerząca się obecnie wśród warstw najwyżej wykształconych masowa ucieczka przed polityką, ów „kult apolityczności” – jest z pewnością czymś ujemnym. Objaw ten, gdyby trwał przez czas dłuższy, musiałby mieć za skutek niesłychany rozkład wszelkich organizacji politycznych. Już dzisiaj można obserwować upadek poważniejszych organów politycznych, których miejsce zabiera prasa sensacyjna. Upadek ten objawia się zarówno zmniejszeniem czytelników jak coraz mniejszą ilością współpracowników, którzy by chętnie zabierali głos w sprawach społecznych i politycznych. Już dzisiaj widzimy, że stronnictwa rozsypują się zwolna, tracą kontakt z dawnymi członkami, – a ponieważ na ich miejsce nie powalają żadne inne organizacje, społeczeństwo przemieniać się zdaje w sypki piasek. Z takiego piasku budują najłatwiej ci, którzy są najmniej wybredni w doborze materiału: radykał! wszelkich gatunków. Już dzisiaj widzimy, że do życia publicznego, do miejsc poselskich, do biur i do ciał samorządowych, garną się w coraz większej ilości demagodzy i karierowicze, a na boku od nich trzymają się ludzie uzdolnieni do służby publicznej i wartościowi. Jakaż różnica w poziomie między składem „Kola polskiego” w parlamencie niemieckim czy austriackim – nawet z epoki głosowania powszechnego – a poziomem obecnych klubów sejmowych! Ta różnica z każdym sejmem więcej wzrasta.
Należę do tych, którzy nie wierzą w możność spokojnego rządzenia nowożytnymi państwami bez szeroko rozwiniętej demokracji; ale nie wierzę także w możność utrzymania się demokracji bez jej należytego zorganizowania. Organizacją demokracji są ugrupowania ludności bądź to wedle zawodów, bądź to wedle zasadniczego społecznego poglądu. Tylko na takich związkach oparta, tylko w takie karby ujęta demokracja jest zdolną do podołania zadaniom, inaczej nie potrafi nic zdziałać lak, jak wojsko, które by było kupą luźnych jednostek. Zwalczam, jak umiem, istnienie partyjnictwa – bronię, jak umiem, istnienia partii. Przyczynę niedomagań polskiej demokracji, przyczynę, dla której musiała ustąpić na czas dłuższy przed dyktaturę czy półdyktaturą – upatruję w brakach naszych partii, w rzędach klik. Apolityczność, która zaczyna się obecnie szerzyć, podcina życie partii, to znaczy utrudnia niesłychanie możność ich naprawy, rozwinięcia, skonsolidowania. Utrudnia podniesienie poziomu prasy, myśli politycznej, inicjatywy społecznej w rzeczach publicznych – słowem jest objawem niepożądanym. Na razie, to znaczy dopokąd mamy obecną półdyktaturę opartą na autorytecie marszałka Piłsudskiego, jest to jej moralne usprawiedliwienie. Społeczeństwo, którego najwykształceńsze warstwy, zniechęcone są do życia politycznego i zamykają się przed jego problemami, prowokuje, aby nim rządzono bez niego. Ma bowiem do wyboru: albo rządy dyktatorskie, albo rządy trybunów demagogicznych, grających na najniższych instynktach, na radykalizmie społecznym, narodowym, wyznaniowym i w imię tych instynktów wysuwanych naprzód przez ciemne masy. Z tych dwóch ewentualności któraż lepsza?
Próbując spojrzeć w przyszłość, obawiam się dalszego postępu „apolityczności”, dalszego ujmowania jej jako jakiegoś ideału najrozumniejszych obywateli; bo twierdzę, że w razie ustania dyktatury przyjdzie wówczas jako skutek apatii wykształceńszych panowanie demagogów radykalnych, oczywiście z lewa nie z prawa. A może wypłynąć jeszcze coś więcej: niebezpieczeństwo dla państwa w jakiejś groźnej chwili. W naszych dziejach, tak bogatych w różnego rodzaju doświadczenia, tak burzliwych i tak tragicznych, możemy znaleźć smutne dowody, do czego prowadzi, zamknięcie się rozumniejszej części obywateli w życiu domowym i zawodowym. Wszak całą epoka saska, to czas, gdy życiem publicznym kierowali demagogowie szlacheccy, mistrzowsko wygrywający ciemne i pijane masy dla niskich celów. Ludzie rozumiejący położenie kraju odzywać się nie śmieli aż po czasy Stanisława Konarskiego[i], sapere ausi. Byli oni, jak mówiono wówczas: domatorami, – „pod starymi lipami” dumającymi o tętn, co się w kraju dzieje. Nie brali udziału w sejmach i sejmikach, nie konfederowali się przy boku magnackim, nie wybierali między sasem a lasem – lecz patrzyli na to wszystko z ubolewaniem z daleka, dochodząc do przekonania, że jeśliby trzeba wybrać między „Wolnością polską”, a absolutyzmem francuskim, to ten drugi o wiele lepszy. Jeden z domatorów wprost to napisał. A tymczasem i jedno i drugie niebawem się załamało.
Dlatego to ideał domatorstwa, apolityczności, apatii uważam za błędny, któremu należy przeciwdziałać, i z którego trzeba się otrząsnąć. Nie dlaczego innego napisałem powyższych kilka uwag. Powie może ktoś, że przesadziłem, że apolityczność jest objawem chwilowym, że na dalszą przyszłość nie grozi. Odpowiem mu na to starem: daj Boże!
(„Czas”, 19 IV 1930)
Tekst zdigitalizowany i opracowany w ramach projektu Warto zacząć od tradycji. Program popularyzacji dziedzictwa polskiej myśli politycznej. Dofinansowano ze środków Instytutu Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego w ramach Funduszu Patriotycznego.
[i] Stanisław Konarski (1700-1773) – polski duchowny, pijar, reformator szkolnictwa, poeta i pisarz polityczny, prekursor polskiego oświecenia. W 1740 r. otworzył w Warszawie elitarną szkołę dla młodzieży szlacheckiej – Collegium Nobilium. Politycznie związany był ze Stanisławem Leszczyńskim, następnie współpracował z Familią Czartoryskich i Stanisławem Augustem Poniatowskim. W O skutecznym rad sposobie (4 t., 1760-1763) przedłożył propozycję gruntownej reformy ustroju Rzeczypospolitej, przeprowadzając krytykę liberum veto.