Artykuł
Po kongresie berlińskim

Dzieło dokonane, pokój zawarty[1]. Posłowie wszyst­kich państw europejskich wracają z oliwnymi różdżkami i zwiastują, że korab biegle sterowany, wydobył się szczęśliwie z rozbujałych fluktów i spoczął na Araracie. Nunc plaudite! i w inną stronę odwróćcie oczy widzo­wie, rozejdźcie się do domów, do swoich zatrudnień, bezpieczni i pewni, że ich wam nic nie przerwie; mo­żecie spać spokojnie, macie pokój.

Widzowie słyszą tę dobrą wieść z radością, wy­chodzą, oglądają się dokoła, a widząc wody potopu uciszone, gotowi by gałęzie palmowe rzucać pod nogi tym, co wracają z oliwnymi w dłoni… tylko rozgląda­jąc się wszędzie, jednego dojrzeć nie mogą – tęczy, znaku przymierza pomiędzy niebem a ziemią, obietnicy, że potop nie wróci, że się skończył naprawdę, i smu­tni, niedowierzający, zwieszają głowy i ręce, a zamiast tryumfalnych peanów na cześć pokoju i pokojodawców, niespokojnie witają ich pytaniem, czy potop nie stał się przypadkiem na długo regularnym ruchem oceanu, który teraz odpłynął tylko na krótko, żeby za chwilę groźniej, z silniejszym nawałem powrócić?

Te letnie miesiące, poświęcone zwykle słodkim wczasom naszych europejskich dyplomatów, jak żeby chciały odbić się za rolę podrzędną, jaką zwykle grają w akcjach politycznych, w tej sprawie tureckiej zapisują się ważnymi wypadkami, oznaczają zwroty, zamy­kają jedne a otwierają nowe stadia i fazy. Akcja zaś, jak żeby przez starego klasyka układana, tak jest re­gularna i porządna, że każdy jej akt jest prawie ró­wnie długi. Przed dwoma laty, po bułgarsko-hercego­wińskim prologu, zaczęła w tych miesiącach właśnie wychodzić na jaw z dawna przygotowana interwencja rosyjska, zaczynał się akt pierwszy, ekspozycja dra­matu. Przed rokiem wojska rosyjskie były za Dunajem i dążyły właśnie ku Bałkanom, ku tej Plewnie, gdzie spotkać się miały z przeszkodami tak niespodzianymi, z niebezpieczeństwami tak strasznymi; to był początek aktu drugiego. A jego sceny rozmaite, zmienne, dra­matyczne, jak rzadko w historii i w dramacie, to na­przód klęski rosyjskie i zguba tak bliska, tak wisząca na włosku, że kto by był ten włos zerwał, musiałby tę zgubę sprowadzić. Potem zmienia się postać rzeczy. Rosja, jak niegdyś za Piotra nad Prutem, wychodzi cało z niebezpieczeństwa, ale nie przestaje na tym, jak niegdyś za Piotra, tylko idzie naprzód, a w tym po­chodzie, w którym zasługi i energii wojska zaprzeczyć wcale nie myślimy, ma tyle szczęścia, że wszystkie miejsca obronne, wszystkie niezdobyte twierdze, łatwo jakoś wpadają jej w ręce. I idzie szybko, śmiało ku spełnieniu dawnych marzeń, posuwa się na Stambuł, i kiedy widzi z dala migający na Sofijskim meczecie półksiężyc, mówi sobie: „niech się ucieszy, to jego dni ostatnie, jeszcze chwila, a zatkniemy na jego miejscu podwójny krzyż prawosławny”.

Wtedy świat się wzruszył; przestraszył o wszyst­kie swoje interesa na lądach i morzach, wtedy nowa scena negocjacji, not, zastrzeżeń, warunków, gróźb, wszystko w obronie Turcji i zagrożonej europejskiej równowagi. Toczą się układy o konferencje, o przed-konferencje, Rosja je prowadzi chętnie, zgodnie, cier­pliwie, ale w pochodzie wojskowym i dyplomatycznym nie staje, tylko w samym wirze tych konferencyjnych układów ogłasza światu swój z Turcją zawarty traktat w San Stefano.

Jest więc u celu, wygrała! Turcja jeżeli niezupeł­nie jeszcze do niej należy, to zależy już od niej zupeł­nie. Legendowy a prawdziwy, choćby był wymyślony, testament Piotra stał się rzeczywistością, Rosja panuje nad Wschodem, niebawem zapanuje nad światem.

A w tej chwili, kiedy zdaje się być u szczytu marzeń swoich i celów, nowa zmiana, nowe niebezpie­czeństwo – śmiertelne; włos, na którym wisiała zguba, zaczyna się rwać. Naprzeciw armii rosyjskiej pod San Stefano stoi w Bosforze angielska eskadra, z Indii płyną angielskie wojska. Stary lew albioński, który zbyt napasiony zasnął był leniwo, przebudził się przecie, przypomniał sobie, że jest lwem i ryknął aż wszystko zadrżało. Jak w każdym calu króla Leara, tak w każdym słowie ówczesnego okólnika lorda Salisbury, znać było króla i lwa, który sobie panowania wydrzeć nie da, ale nie da ruszyć i prawa drugich. Od tego jest królem i lwem, żeby przestrzegał honoru i słowa i poprzysiężonych układów, żeby było jakieś prawo na świecie.

A wtedy dla Rosji co? albo upokorzenie niewi­dziane i niesłychane, rozdarcie własną ręką traktatu z San Stefano, wyrzeczenie się tego celu upragnionego od wieku, tak bliskiego: – albo wojna. Wojna? jak? bez pieniędzy? z armią wycieńczoną marszami, zdziesiątko­waną bojem i chorobą? z armią, górami i morzami oddzieloną od własnego kraju? z armią, na którą teraz rzuci się ośmielony Turek, której w pomoc nikt nie przyjdzie, która morzem nie wróci, której na lądzie odwrót przeciąć może świeża, niezmęczona, niegłodna, zdrowa i wielka armia austriacka? Walka, jaka się wtedy odbyła w myślach i w uczuciach tych ludzi, co składają rząd rosyjski, walka między namiętnością, między tą rosyjską wściekłością panowania i dumy a rozumem i koniecznością, musiała być straszna. Z po­dobnej ale mniejszej nierównie, wyszedł niegdyś cesarz Mikołaj[2] śmiercią; jego syn ugiął się pod ciężarem konieczności i najdroższym z kosztów, upokorzeniem, okupił przyszłość. Traktat z San Stefano cały, jak był, zgodziła się Rosja poddać pod rozsądzenie Państw europejskich, czyli zgodziła się z góry na jego rozdar­cie. Pod tym jedynie warunkiem zejść się mógł ten kongres, który podpisał nowy pokój berliński, a który dziś skończony, zamknął akt drugi tego wielkiego hi­storycznego dramatu.

A kiedy kurtyna zapadła i między aktem tylko co skończonym a następnym, zajdzie jakaś przerwa trwa­jąca cokolwiek dłużej, skorzystajmy z tej chwili wy­tchnienia, żeby spojrzeć dokoła siebie i pomiarkować gdzie jesteśmy. Zrobiło tak pismo nasze przed dwoma laty, zrobiło przed rokiem; dziś chwila niemniej ważna, warto i dziś przypomnieć sobie, co się przez ten rok zrobiło, pomyśleć o tym, co się w przyszłości stać może lub robić wypadnie.

 

I.

Nikt się nie zdziwi, jeżeli pomiędzy wspomnie­niami naszych najświeższych dziejów, pierwsze poświęcimy w hołdzie czci i żalu pamięci Piusa IX[3]. Było wielu w ciągu wieków papieży wielkich i świętych, nie było nigdy żadnego, który by dla nas był tak dobry. Że żal po tej stracie był powszechny, a chęć uwie­cznienia tej pamięci stała i gorąca, dowodzi choćby tylko myśl tak skwapliwie przez ogół przyjęta i urze­czywistniona, postawienia zmarłemu Ojcu chrześcijaństwa a miłościwemu Ojcu naszego narodu, pomnika pośród naszych bohaterów i dobroczyńców. Katolicką demonstracją chcą niektórzy zamiar ten nazywać. Prawda, że manifestują się w nim uczucia katolickie, ale nie­mniej od nich i polska wdzięczność.

Jakim był Pius IX dla Kościoła, jakim dla nas, nie tu czas i miejsce wspominać. Ale jak za niego i przez niego podniosła się powaga Kościoła i miłość jego w całym świecie, to można było poznać przy jego śmierci i obiorze jego następcy. Kiedy Pius IX wstępo­wał na tron, komu, prócz duchownych może, przyszło do głowy pośpieszyć do Rzymu z hołdem i przyrzecze­niem wierności i posłuszeństwa? Leon XIII[4] miał takich hołdów i przyrzeczeń tyle, ile krajów, ile narodów na świecie. Albo kiedy śmierć papieża tak wzruszyła cały świat do żywego? Nie śmierć Grzegorza XVI[5], ani Leona XII[6], ani Piusa VII[7] nawet, choć był tak świą­tobliwy i czczony, ani Piusa VI[8], choć umierał na wy­gnaniu. Trzeba by gdzieś sięgnąć daleko poza reformę Lutra[9], poza wiek XV może, żeby znaleźć taką powa­gę, taki urok Kościoła i papiestwa, a ten zewnętrzny znak jest oczywistym skutkiem i dowodem wewnę­trznego ich podniesienia.

Że u nas wiara i przywiązanie do Kościoła wzmo­gły się w ciągu tych lat trzydziestu, nie tyle może co we Francji lub w Anglii, ale bardzo, że zwłaszcza utrwaliły się stałe przekonania katolickie i odwaga w ich wyznaniu, na to znowu znajdujemy dowody przy śmierci ostatniego a wstąpieniu na stolicę dzisiejszego papieża. U nas także nikt nie myślał o powitaniu Piusa IX; złożyć hołd Leonowi XIII, wydało nam się rzeczą tak naturalną, że nie tylko nikt jej się nie dzi­wił, ani nie sprzeciwiał, ale każdy do niej należał, na­wet ludzie, których katolickie uczucia i przekonania uchodziły za wątpliwe lub chłodne. A jeżeli w adre­sach do Piusa IX było naturalnie bardzo wiele osobistej wdzięczności dla jedynego w Europie obrońcy Polski, to jego następca, poczynający zaledwie, uczuć takich budzić nie mógł, i adres do Leona XIII był czysto wy­razem wierności i czci dla Kościoła i jego Głowy.

Adres ten niech będzie pierwszym polskim czynem, o którym dziś wspomnimy. A mówiąc o nim, zapiszmy to z pociechą, że podpisały go i przez reprezentantów swoich złożyły wszystkie części Polski, które zrobić to mogły, i że inicjatywę tego kroku, jak i moralne przo­downictwo w deputacji polskiej wzięła ta część naszej Ojczyzny, której to z wieku i z urzędu należało, histo­rycznie i religijnie najstarsza, a między diecezjami polskimi przedniejsza jako diecezja prymasa, Wiel­kopolska. Tak rzadko mamy sposobność występować z nią razem i ustępować jej kroku jako starszej siostrze, ona w swoim nieszczęśliwym położeniu tak rzadko może zrobić coś więcej nad powtarzanie tych samych zawsze protestów, że zrobić coś z nią razem i widzieć ją na czele, było dziwnie miłym uczuciem.

Adres w imieniu wszystkich składał hołd, a prosił dla wszystkich, dla niepodpisanych także, dla tych może zwłaszcza, o błogosławieństwo i opiekę. Błogosławień­stwo było udzielone w słowach bardzo łaskawych i ojcowskich, a opieka już dziś jest widoczna. I wiel­kie to szczęście wiedzieć, że następca Piusa IX, in modo może od niego suavior, choć niemniej fortis in re, sprawy Kościoła polskiego wziął do serca od razu i gorąco. Te podobno przed innymi, które najpilniej, najgwałtowniej opieki jego potrzebują, sprawy Kościoła unickiego w Galicji i opróżnionych diecezji. Niech mu a nam przez niego Bóg szczęści, a niech nas jego dziełami coraz więcej i mocniej do wiary i Kościoła swego przywiązuje!

Po tym wstępie aż nadto, sądzimy, usprawiedli­wionym i koniecznym, przejdźmy do rzeczy świeckich i politycznych.

Choć nie tak ciężki i stanowczy, jak Rosja lub Turcja, przebyliśmy zawsze przecież rok ważny. Nie chodziło nam, jak państwom wojującym, o być albo nie być, ani się dla nas wypadki nie obracały tak groźnie, jak dla innych niewojujących, którym ważyły się szale przyszłości, a bodaj czy i nie przeważyły się stanowczo. Mogliśmy mieć wiele do zyskania w tej wojnie, mie­liśmy i mamy zawsze coś do stracenia; ale jak w naj­lepszym razie nie mogła ona wrócić nam niepodległości, tak w najgorszym razie nie mogła nam odebrać tego zasobu życia, jaki rzeczywiście mamy. Chodziło nam więc o to głównie, żeby raz nie narazić na szwank tego co mamy, a po wtóre, żeby nie przeszkodzić okoliczno­ściom, z których dałyby się ciągnąć korzyści. Sfera naszych nadziei, jak naszych działań, była zatem dość ciasna: nie mogliśmy, choćbyśmy nawet byli chcieli, postawić wszystkiego na tę jedne kartę, jak zrobiła Rumunia, Serbia, a nawet Rosja; ani też zrobić jak Austria, która należąc do gry, nic na tę kartę posta­wić nie chciała. Przecież byliśmy w grze, jak cichy wspólnik, który jednemu z przeciwników pomaga całą siłą swoich życzeń, a w danej chwili może być wezwa­ny, żeby pomógł czynnie, kieszenią, radą, wszystkim co ma, i chwili tego wezwania czekaliśmy spokojnie na pozór, z bijącym sercem, z pałającymi pulsami napra­wdę. Były też i dla nas, choć nieaktorów niby, chwile dramatyczne w ciągu tej akcji, a ta rola cicha miała swoje kolizje i walki niedostrzeżone dla widza, trudne i bolesne dla aktora. Trzeba było wytrzymać spokojnie pierwszą chwilę niepowodzeń rosyjskich i czekać, czy nie znajdzie się taki, kto by z nich skorzystać zechciał lub potrafił; potem trzeba było zgryźć gorycz zawodu, kiedy ta chwila przeszła a ten ktoś się nie znalazł; dalej jeszcze trzeba było widzieć zwycięski pochód Rosji aż pod Stambuł i przewidywać, jak się nasze położenie zmienić może od kiedy ona została panią Wschodu; i jeszcze raz widzieć ją na samym brzegu przepaści, być już prawie pewnym, że w nią wleci a z niej nie wyjdzie, widzieć ją po takiej wojnie podejmu­jącą drugą wojnę gorszą, z Anglią, może i z Austrią, – i jeszcze raz ujrzeć ją uratowaną! a swoje widoki i ra­chuby, na których te się opierały, przewróconymi, to był nasz los w ubiegłym roku, to wrażenia, które spa­dały na nas po kolei. Mieliśmy więc także swoje walki i trudy, swoje chwile jaśniejsze i ponure, i swoje za­danie, które choć niegłośne ani widoczne, dla nas było ważne i wielkie, a nie było łatwe.

Jakeśmy je spełnili? Z czystym sumieniem mo­żemy podobno przyznać sobie, że wziąwszy wszystko razem spełniliśmy je dobrze. Dokładny obrachunek z ubiegłego roku wykazuje, że nie utraciliśmy nic, nic nie narazili i nic nie zaniedbali z tego, co nam zrobić należało. Dla ludzi, którzy pod karą śmierci nie mogą sobie pozwolić ani jednego błędnego kroku, jak mówił niegdyś pan Thiers[10] o rządach cesarskich we Francji, nie popełnić błędu, to już jest rzecz bardzo dobra. A ta zasługa ujemna czy bierna, musiała oczywiście być podszyta czy podparta zasługą dodatnią i czynną rozumnego postępowania. To zaś jest już zyskiem, za­robkiem, zadatkiem korzyści dalszych. Czy je osią­gniemy, to już nie od nas samych zależy, ale możemy pomału nabierać tego o sobie przekonania, że skoro uczymy się postępowanie swoje do okoliczności stoso­wać, to nauczymy się także z pomyślnych okoliczności korzystać, jeżeli się nam takie nadarzą. Nie tylko więc nie ma żadnej straty, ale jest nabytek, którego lekce­ważyć nie można, bo jest rzeczywisty i większy, niż się na pozór wydaje, ten mianowicie, żeśmy rozumowali logicznie a działali rozumnie, i że do swojego polity­cznego zmysłu i wykształcenia mogliśmy nabrać nieja­kiej ufności.

Naszym zadaniem wobec wojny rosyjsko-turec­kiej, która tak łatwo mogła była i była powinna przejść w rosyjsko-austriacką i powszechną, było: naprzód nie odzywać się i nie wyrywać z kwestią polską, żeby nikogo nie spłoszyć, ale czekać, aż się z wojny turec­kiej wywiąże austriacka lub powszechna, a z kwestii wschodniej polska, jako jedyny dla nieprzyjaciół Rosji środek stanowczego zwycięstwa. Z tego wynikał obo­wiązek drugi, którym było robić co tylko w naszej mocy, żeby Austrię postawić w możności prowadzenia wojny, i znowu ile w naszej mocy otwierać jej oczy, przekonywać ją, że od takiej wojny zawisło jej bezpie­czeństwo, jej przyszłość, może i sam jej byt. Przed rokiem roztrząsając warunki naszego położenia wobec sprawy wschodniej, pisano na tym samym miejscu, że „drogą dla nas wskazaną, prostą i jedyną, wiodącą do celu, jest trzymać się w postaci biernej i wyczekującej; nie mówić o sprawie polskiej, ale o wschodniej tylko, z polskiego także, ale głównie z austriackiego stano­wiska. Jeżeli nie możemy popchnąć Austrii do akcji dla nas pożądanej, to używać wszelkich sił i wpływów na to, żeby przynajmniej powstrzymać ją od akcji dla niej samej i dla nas szkodliwej (okupacji Bośni i Hercegowiny). A jeżeli w przyszłości ona przez swój inte­res ściśle austriacki, będzie do wojny zmuszona (a tylko przez taki zmuszona do niej być może), wtedy dopiero wystąpić z myślą, która w takim razie byłaby pomoca, ale dziś jeszcze postrachem i przeszkodą. Jeżeli zaś chwila taka nie przyjdzie, to wtedy zwrócić się do spraw wewnętrznych, cichych, nieznacznych, ale sku­tecznych i wyrabiających siły.”

Nie stało się to oczywiście niczyim w szczegól­ności, a najmniej tego pisma wpływem i zasługą, ale stało się rzeczywiście, że słowa powyższe były jak żeby zapowiedzią i streszczeniem naszych działań i dziejów w ciągu ostatniej wojny. Nie zrobiło się nic, żeby rządy i gabinety sprawą polską spłoszyć i od wojny odstra­szyć, nie zaniedbało się nic, żeby je o konieczności wojny przekonać i środków do niej dostarczyć. Czyja w tym zasługa? Oczywiście tych, którzy, jedni z urzędu i głośno o sprawach tych mówić mogli; a że wszystko, co się mówi w Berlinie, jest rzucaniem grochu na ścianę, salwowaniem animae suae, a wpływu i skutku dziś mieć nie może, przeto punkt ciężkości wystąpień pol­skich w sprawie wschodniej był w Wiedniu, a zasługa wystąpień mądrych i politycznych należy się posłom galicyjskim. Że wystąpienia ich nie odniosły takiego skutku, jak przy zdrowej logice i dobrej polityce odnieść były powinny, za to odpowiedzialność nie spada już na nich, ani na nas Polaków w ogólności. My możemy so­bie oddać tę sprawiedliwość, żeśmy nie zaniedbali nic potrzebnego, i nic, przynajmniej prawie nic niepotrze­bnego, nie zrobili.

Mówimy prawie, bo niepodobna jest ludziom, a dopieroż w działaniu zbiorowym, a zwłaszcza w oko­licznościach tak trudnych, tak naprężających uczucia i wyobraźnie, ustrzec się drobnych pomyłek. Chodzi tylko o to, żeby one były drobnymi, a na czas rychło naprawione nie wywierały złego wpływu. Nie można się też dziwić, że pod wpływem klęsk rosyjskich pod Plewną w sierpniu roku zeszłego, przeszedł po nas ja­kiś rozkoszny dreszcz oczekiwania, które to oczekiwanie w umysłach mniej rozważnych przybrało formę ustala­jącej się nadziei. Temu raczej się dziwić, i to słusznie w stanie czynnym naszej sprawy zapisać można, że nawet w owej chwili i pod wpływem tych wieści próby spisków i tajnych organizacji były tak słabe, tak mało ponętne i skuteczne. Kilka zaledwie, i to policyjnych kilkudniowych aresztowań, to dowód dostateczny, że rzecz była błaha, ograniczona, między ogółem ani za­korzeniona, ani szeroko rozpostarta. My więc, Polska, ani Galicja, nie pobłądziliśmy w tym względzie. No­wym zaś, a ważniejszym jeszcze dowodem faktu, o któ­rym mówimy, były zaszłe ubiegłej wiosny aresztowania warszawskie. Policja zaniepokojona jakimś małym ulicznym wybrykiem, zaczęła przetrząsać papiery mło­dych ludzi, głównie uczniów uniwersytetu. Napadła wtedy na dwa gatunki spisku. Jeden był nihilistyczny, kierowany z Moskwy czy z Kijowa. Ten mógłby rzą­dowi rosyjskiemu dać do myślenia, pokazać mu, czym się staje Polak, któremu Polakiem być nie dają, a który wtedy, zwątpiwszy we wszystko, robi krzyżyk na Pol­skę jak na rzecz straconą i niemożliwą. Drugi spisek był polski, patriotyczny, formami i duchem podobny do organizacji z roku 1863. Ten doprowadził do are­sztowania pięciu wszystkiego, czy sześciu osób; areszto­wani zaś, w opinii całej Warszawy, w kołach najbar­dziej patriotycznych, nawet jeżeli dla większej powagi dodać to trzeba najmniej arystokratycznych, areszto­wani mówię, w opinii tej uchodzili za ludzi szano­wnych, bo poświęcających się, ale bynajmniej nie za bohaterów, nie za zbawców. Za obałamuconych i szko­dliwych, którym należy się współczucie kiedy cierpią, ale opór kiedy chcą działać. Takie więc pojęcie na­szych obowiązków i działania, rozszerza się widocznie i staje coraz bardziej gruntownym przekonaniem. Że ci, którzy w tym rodzaju błądzą zawsze, może nie ser­cem, jak mówi pismo, ale rozumem, w tym razie błą­dzić musieli, to rzecz tak naturalna, że mówić o niej zbyteczne.

Jako pomyłkę dalej wspomnieć musimy i zeszło­roczny adres naszego Sejmu. Że nie mógł nie być, że będąc, nie mógł nie dać satysfakcji naszemu uczuciu i sprawy wschodniej wcale nie dotknąć, to przyznajemy zupełnie. Że dotykając jej, mówił o polityce zagrani­cznej, o Rosji tak wyraźnie, iż rząd zmuszony właśnie podówczas do największej ostrożności, wolał zamknąć sesję, niż dopuścić do dyskusji i uchwały, tego żału­jemy, bo ze względu polityki jak godności, źle jest, kiedy reprezentacja kraju naraża się na upomnienia, które bez odpowiedzi znieść musi. Pomyłka ta, choć w praktyce złych skutków nie miała, była przecież rze­czywistą pomyłką. Naprawiła ją szczęściem delegacja polska w Radzie państwa. Szła ona po ważkiej ścieżce między dwiema przepaściami. W jedną wpaść musiał, kto by był milczał, w drugą ten, kto by mówił porywczo, z zadowoleniem własnego uczucia a szkodą rzeczy. Delegacja umiała iść tak, że ze ścieżki krokiem nie zbo­czyła, że jej się, rzec można, noga nie pośliznęła.

Gdyby nam chodziło o przypomnienie wszystkich prac i zasług delegacji w ubiegłym roku, a nie o jedno tylko jej zachowanie się w stosunku do polityki zagra­nicznej, mielibyśmy do zapisania wiele walk, wiele tru­dów, wiele słów mądrych i wiele patriotycznej zasługi. W pierwszym rzędzie trzeba by w takim razie wymienić i opowiedzieć wszystkie zabiegi i wszystkie przemówie­nia pana Kornela Krzeczunowicza[11] w sprawach poda­tkowych (opodatkowanie Towarzystw akcyjnych, poda­tek rentowy, nowela do regulacji podatku gruntowego, nowy wymiar podatku gruntowego, reforma podatków budynkowych, podatek zarobkowy etc. etc.). Prawdziwa to regularna kampania prowadzona z wytrwałością roz­paczliwą, z namiętnym przywiązaniem do dobra kraju, ze znajomością rzeczy, która nawet przeciwnikom im­ponuje, a czasem nawet, pomimo ich złej wiary i za­wiści, wygrywa, jeżeli nie całą wojnę, to przynajmniej jedną utarczkę lub nawet bitwę.

Ale zajęci jedynie polityczną stroną działania delegacji, pominąć musimy wszystko, co się odnosiło do spraw wewnętrznych Austrii, przestając mimo chęci na wzmiance i na jednym wyrazie uznania i wdzięczności.

Jest przecież jedna sprawa wewnętrzna, a je­dnak jakoby międzynarodowa, bo jest paktem między udzielnym przedlitawskim i udzielnym zalitawskim państwem, to sprawa ugody finansowej z Węgrami. Termin układu wyszedł w roku zeszłym i trzeba było odnowić go lub innym zastąpić. W jakich okoli­cznościach? Wobec wojny wschodniej, która dotykała wszystkich najżywotniejszych interesów Austrii i ka­żdej chwili mogła ją zmusić do chwycenia za broń w obronie tych interesów, przyszłości, nieledwie bytu państwa, a z pewnością bytu jego jako mocarstwa. I w takiej chwili znaleźć się wobec wewnętrznego sporu, od którego załatwienia zależeć musi wszelka możność, swoboda i gotowość działania! Komu zależeć mogło na tym, żeby Austrię w tym stanie niepewności, niegotowości, niemożności postanowień i działań utrzymywać jak najdłużej? Może nie samej tylko Rosji. Dość, że patriotyzm i zmysł polityczny niektórych w Radzie państwa stronnictw, kazał im właśnie nie co prędzej, choćby tymczasowo, ugodę zawrzeć, choćby niekorzy­stnie, byle państwu rozwiązać ręce wobec zewnętrznych zawikłań, ale owszem spierać się, targować i zawarcie układu przeciągać w nieskończoność. A tymczasem Rosja szła na Konstantynopol, a tymczasem zawierała ten traktat w San Stefano, na który Austria przystać nie mogła, nie przystając, mogła lada dzień znaleźć się w wojnie. Na ten patriotyzm niektórych Niemców trzeba było rady, trzeba było koniecznie głosów, żeby dojść do jakiejś w Radzie państwa większości. A wtedy, jak przed dwustu laty, jak nieraz w parlamentarnych kłopotach, Austria uciekła się do polskiej pomocy. Sobieski pomógł. Ale, jak niegdyś bez niego, tak dziś bez jego potomków Austria mogła była znaleźć się w po­łożeniu dość trudnym. Tę rolę naszych posłów w spra­wie ugody z Węgrami możemy im i sobie w ogólności mieć za zasługę. Była ona znowu spełnieniem jednego z warunków naszego położenia, tego mianowicie, żeby wiernie bronić interesów Austrii, i o ile to w naszej mocy, postawić ją w możności prowadzenia wojny. Austria jej prowadzić nie chciała, to już nie nasza wina, ona powinna była iść na wojnę, my wojnę ułatwić. My zrobiliśmy co do nas należało, żeby jej i siebie bronić. A zapisać też warto, że cesarz Franciszek Józef[12], wdzię­czniejszy od swego przodka Leopolda[13], uznał tę stałość i wierność polskiej pomocy, której nieraz już doświad­czył. Prezesowi Koła polskiego panu Kazimierzowi Grocholskiemu[14], nadał godność, jedną z najwyższych jakie w Austrii są do rozdania, godność tajnego radcy. Nie­zawodnie wyszczególnienie to odnosiło się i do osoby dawnego ministra i do jego zasług cesarzowi dobrze znanych. Ale okoliczność, że nastąpiło to teraz właśnie, dowodzi, że cesarz nie samego tylko pana Grocholskiego miał na myśli, ale chciał tym sposobem wyrazić uzna­nie zachowania delegacji i jej polityki, której prezes Koła jest urzędowym reprezentantem i głównym prze­wodnikiem.

Ale dostarczyć rządowi środków do prowadze­nia wojny, to jeszcze nie wszystko; było zadanie dru­gie, niemniej ważne: otwierać mu oczy, przekonywać go, że wojnę prowadzić powinien, nie już dla polskich, ale dla swoich własnych ściśle austriackich celów i interesów.

Słowo wojna wypowiedziane oczywiście być nie mogło, ale wszystko co było potrzebne i możliwe do powiedzenia, to rząd austriacki od Polaków usłyszał. Pierwszym takim ich krokiem ważnym (a oczywiście mówić tu możemy o najbardziej znaczących tylko), była interpelacja, podpisana przez wszystkich członków koła, złożona przez pana Grocholskiego na 344-tym po­siedzeniu Izby, w dniu 22 lutego. Tekst jej, jako ważny historyczny dokument, podajemy w przypiskach, tu zaś zamiast ją oceniać, wolimy przytoczyć i czytelnikom naszym przypomnieć piękne słowa, które z tego powodu pisał Czas z dnia 24 lutego b. r. (nr 46).

„Odezwanie się wczorajsze posłów naszych w Ra­dzie Państwa, jest i pozostanie dla nas doniosłym fak­tem historycznym. Interpelacja delegacji naszej jest tak znakomicie obmyślana, tak na czasie postawiona, że nie tylko w kraju naszym, ale ze strony całego na­rodu polskiego wywoła jednogłośny szczery oklask. Nigdy może reprezentacja nasza nie wzniosła się tak wysoko dlatego właśnie, że z trudnego zadania wywiązała się mówiąc tylko prawdę. Nie dozwoliła ona, aby dziejowe wypadki minęły bez podniesienia sprawy narodu pol­skiego, ale postawiła ją stosownie do obecnego położe­nia, bez złudzeń. Delegacja nasza zachowała potrzebną miarę, nic nie pominęła, ale też nie dała się porwać poza granice nakreślone rozumem politycznym. Interpelacja postawiona wczoraj jest arcydziełem, jest stre­szczeniem ogólnie polskiego programu i polskiego ro­zumu stanu, który, Bogu niech będą dzięki, nie zginął. Naznacza ona zarazem w szerszym pojęciu związek interesów austriackich z polskimi; wskazuje doniosłość tego związku.

Posłowie nasi wznieśli się wysoko, a zarazem oparli się o silną podstawę zasad, przemawiając za narodowymi prawami Słowian Półwyspu Bałkańskiego i żądając uznania tych samych praw dla Polaków, a wy­powiadając jednocześnie niezbite, niezaprzeczone wolne od wszelkiej przesady zdanie o postępowaniu Rosji z Polakami pod jej berłem.

Interpelacja wczorajsza zamyka świetnie oskarże­nie w wielkim dziejowym procesie, który Polacy mieli prawo wytoczyć i wytoczyli Rosji, od chwili jak prze­mówiła i powołała się na prawa narodowe i na wolność chrześcijan tureckich, gnębiąc jednocześnie u siebie Po­laków i katolików.

Największy nieprzyjaciel Polski przyznać musi, że delegacja nasza umiała spełnić powinność nie przekraczając służącego jej prawa. Wypowiedziała ona tylko prawdę. Ktokolwiek zaś czuje po polsku, ten wyrazić jej musi najgłębszą wdzięczność, że tak wzniośle, zacnie a zarazem politycznie podniosła sprawę polską.

Delegacja spełniła swój obowiązek, następstwa i przyszłość są w ręku Boga.”

Drugie wystąpienie naszych posłów miało miejsce w delegacjach wspólnych, kiedy rząd po raz pierwszy zażądał kredytu 60 milionów, żeby być na wszelki wy­padek gotowym. Pan Grocholski wtedy, wotując za kredytem, powiedział wszystko co miał, cośmy wszyscy mieli na sercu, powiedział, że klucz do zabezpieczenia interesów austriackich, a zatem pomyślnego rozwiązania kwestii wschodniej, jest nad Wisłą. Że wypowie­dział tylko oczywistą i wielką prawdę, to Austria zro­zumie kiedyś, bodajby nie po czasie, jak my rozumiemy już dawno. Ale czy jak zaraz wtedy pisano, „wypo­wiedzenie tej prawdy w dzisiejszej chwili i przez Po­laka, mogło posłużyć do sprowadzenia jej z wyżyn teorii w dziedzinę rzeczywistości?” Czas znowu słuszną wtedy zrobił uwagę, że mówca sam, skoro z góry mi­nistra od odpowiedzi niejako uwolnił, nadał słowom swoim cechę jakiejś teoretycznej tylko deklaracji praw i przekonań. Tymczasem prawda w nich zawarta jest rzeczywista, żywotna i praktyczna. Należało zatem albo właśnie domagać się odpowiedzi albo, jeżeli się wie­działo, że odpowiedź nastąpić nie może, wstrzymać się z powiedzeniem prawdy, która z jednej strony rzucona, a przez drugą pozostawiona bez odpowiedzi, wydaje się być abstrakcją tylko albo utopią.

Wreszcie już kongres miał się otwierać, już było rzeczą pewną, że Rosja cofnęła swój traktat z San Stefano i poddaje warunki jego pod rozsądzenie mocarstw, było więc widoczne, że drugiej wojny z Anglią, z Turcją, z Austrią może, prowadzić nie chce, nie zdoła, że się wojny boi. Takiego upokorzenia po takim tryumfie, nikt, a zwłaszcza Rosja ze swoją nieograniczoną ambicją i dumą, nie zniesie, nie zada sobie, je­żeli nie musi. Co ją to kosztowało, to ona jedna wie; a jak to dla niej musiało być konieczne, to wiedział ten rosyjski dyplomata i mąż stanu, co w ostatniej chwili pośpieszył z Londynu, żeby w Petersburgu otwo­rzyć oczy komu należy i zdobył tym zrzeczenie się traktatu z San Stefano, możliwość nowego. Zagorzały patriotyzm rosyjski i wszystkie jego organa miotają się wściekle na hr. Szuwałowa, oskarżając go o poświęcenie czci i potęgi Rosji, gotowe niemal oskarżyć go o zdradę. Zanim przyjdzie ten czas, że swoi oddadzą mu sprawiedliwość i zaczną stawiać posągi obok Pożarskich i Rostopczynów, świadkowie najmniej w tej sprawie podejrzani, bo nieprzyjaciele, mogą przyznać, że ocalił Rosję bardziej niż Rostopczyn[15] lub Pożarski[16], a tak jak niegdyś Katarzyna I nad Prutem wyciągnął ją z błota, tylko może jeszcze gorszego. Ale skoro on wrócił z przyzwoleniem swego rządu na ustępstwa, wtedy dla całego świata stało się jasne jak słońce, że Rosja ustępować musi, że musi koniecznie i gwał­townie potrzebować pokoju, że zatem można od niej żądać wiele, można jej wiele przepisywać i narzucać. Jedno z drugiego wynikało tak logicznie, tak wyraźnie, że każde dziecko byłoby zrozumiało, jak się ma na kongresie zachować.

Austriacko-węgierski minister spraw zagranicz­nych zdawał się ożywiony najlepszymi nadziejami. Energia i stanowcza wola tryskały z każdego jego słowa i z każdego kroku. Misję generała Ignatiewa, kiedy ten w obawie Anglii próbował przejednać Austrię i przeciągnąć na stronę Rosji, odepchnął chłodno, nie­którzy mówią, że sztywnie. Na wszelki wypadek chciał być gotowy do wojny i zażądał kredytu 60 milionów, który też otrzymał; a kiedy w delegacjach wspólnych zaręczał, że staraniem jego na kongresie będzie „utwo­rzenie trwałego pokoju” to zdawało się, że innego nie podpisze, a po znanej genialności hr. Andrassego[17], po tym orlim wzroku, który na to tylko spuszcza z uwagi drobne szczegóły, żeby tym szersze obejmował horyzonty, można było oczywiście wnosić, że ten mąż stanu wie, co to jest trwały pokój i rozumie jego warunki.

Do tych więc szerokich widoków i genialnych pomysłów ministra mogli odwołać się posłowie i ze stanowiska nie tak wysoko wzniesionego nad ziemię, nie obejmując może tak rozległych widnokręgów, roz­mówić się szczerze i na rozum i wskazać na tych wielkich przestrzeniach wprawdzie jeden punkt tylko, ale punkt środkowy austriackiej polityki i przyszłości. Chwila była ważna, stanowcza, rozstrzygająca może o dalszych losach Austrii. W niewielu dniach miało się pokazać, czy ona zajmie naprawdę przeważne na Wschodzie, a silne w Europie stanowisko lub też po­przestając na jego pozorach zostanie w tej kolei, po której pcha ją od roku 1870 silniejsza wola i dobrze zrozumiany interes, z austriackim bodajby zawsze zgodny. W takiej chwili i własne dobro i wzgląd na dobro państwa i dynastii, których byliśmy nie zawsze słuchanymi, ale zawsze wiernymi a najczęściej dobrymi doradcami, i sama zgodność ze wszystkimi naszymi słowami i krokami, nakazywały koniecznie jeszcze raz przemówić.

Stało się to na 12-tym posiedzeniu delegacji wspól­nych, 4 czerwca 1878 r. przy rozprawie nad sprawozda­niem komisji budżetowej, w mowie p. Dunajewskiego[18].

Mowa ta, z której żadnego nie przytaczamy wy­jątku, bo także jako ważny dokument podajemy ją poniżej w całości, jest doskonałym streszczeniem i po­lityki, której się posłowie nasi stale trzymali, i ogólnie zapatrywań polskich na położenie i politykę Austrii. Wychodziła ona z tego założenia, że w moc całej swo­jej historii i jej koniecznych wyników, Austria do niedawnych lat jeszcze miała trzy główne przedmioty czy kierunki polityki, którymi były Niemcy, Włochy i Wschód. Z tych trzech, ostatniemu, z natury rzeczy, najmniej poświęcała uwagi i starań. Ale odkąd dwa pierwsze ubyły, i zapewne bezpowrotnie, Austria jeżeli chce i ma zostać mocarstwem, jak ją do tego prze­szłość jej i rozległość obowiązuje, musi ze Wschodu zrobić główną oś swojej polityki, jej główny przedmiot, a przez szanowanie i ubezpieczenie prawa wewnątrz i na zewnątrz, przez utrzymanie i rozkrzewienie zasad wolności, przez uznanie ludzkiej godności w ludziach czy w ludach, reprezentować, szerzyć i zasłaniać cywilizację zachodnią, i być dziś dla Europy całej tym, czym przed wiekami w początkach swoich miała prze­znaczenie być dla państwa niemieckiego wschodnią Marchią, strażnicą i twierdzą europejskiego prawa, po­rządku i światła na Wschodzie.

W tym zadaniu musi ona oczywiście mieć do wal­czenia z siłami i interesami państw i ludów wschodnich. Z Rosją zatem przede wszystkim, która ich siły, dąż­ności i ducha, skupia w sobie, reprezentuje i kieruje. Zderzenie to konieczne i niebezpieczne, skoro Rosja długą linią graniczną do Austrii przytyka, a żądzami i praktykami swymi obejmuje ją z trzech stron i sięga do samego jądra jej posiadłości, przygotowuje Rosja z dawna i przebiegle przede wszystkim swoją propa­gandą religijną, prawosławiem ogłoszonym przez nią za jakąś narodową religię słowiańską, dlatego, że jest pań­stwowym Kościołem rosyjskim i wybornym narzędziem do asymilowania wszystkich plemion słowiańskich, do panslawizmu. Schizma jest dla Rosji zawsze przednią strażą wojsk napadających i zdobywających, a jak przed wojną krymską ułatwiła się z Unią na Litwie, tak te­raz nie poszła na Turcję, dopóki nie wytępiła resztek Unii pod swoim panowaniem na Podlasiu. I nie będzie miała spokoju, dopóki pozostanie ostatni na ziemi ślad jej widomy, metropolia unicka we Lwowie. Jak w wieku XVI-tym protestantyzm służył książętom Rzeszy za śro­dek do wyłamywania się spod posłuszeństwa i rozbi­jania potęgi cesarza, tak dziś inna religia innemu nie­przyjacielowi służy za środek do podkopania i obalenia potęgi i panowania innego Habsburga. Od tego niebez­pieczeństwa Austria musi się bronić. Mówca zaś ma tym większe prawo i obowiązek przestrzegania przed tym niebezpieczeństwem, że jest synem narodu i oby­watelem kraju, który dążności tych stał się ofiarą a jest najbliższym świadkiem. Jeżeli Austria, jak mówi pan minister spraw zagranicznych, chce i potrzebuje na­prawdę trwałego pokoju, to niechże pamięta, że trwa­łym i prawdziwym może pokój być wtedy tylko, kiedy się usunie powody ustawicznego niepokoju. Powodem niepokoju są zaborcze i panslawistyczne namiętności i dążenia Rosji: usunąć je, położyć im tamę, można jedynie przez uznanie i przywrócenie praw narodowych Polski. Przypomniawszy jeszcze, że ona niemniej za­pewne tych praw ma i jest warta jak Bułgaria lub Czarnogóra, skończył mówca przypomnieniem równie mądrym jak potrzebnym, że do wielkich przedsięwzięć trzeba wielkich poświęceń i zapałów, a te znajdują się i dają tam tylko, gdzie są wielkie myśli, wielkie zasady i wielkie cele.

Nie można było z większą względnością i miarą, ale nie można też było wyraźniej mówić o położeniu Austrii i jego niebezpieczeństwach, jak nie można też było w tej chwili powiedzieć więcej o prawach i spra­wach Polski. Wszystko, do czego nas obowiązywała wierność sobie samym i swojej sprawie, uczciwość wzglę­dem Austrii, słuszność i uczciwość względem Słowian południowych, rozum polityczny i honor, to mówione nieraz przez naszych posłów, powtórzone zostało jeszcze raz, ostatni, w stanowczej chwili, w przeddzień kon­gresu, jak żeby na zapieczętowanie całorocznych czyn­ności politycznych delegacji. W kilka dni później otwie­rał się kongres, na którym wedle słów i nadziei swoich pełnomocnik austriacki miał budować „trwały pokój”, a wszystkie inne czynności bądź zamknął, bądź na bok i w głąb usunął.

Delegacja galicyjska w wiedeńskiej Radzie Pań­stwa była w tym położeniu, że ona jedna mogła być słuchaną, kiedy mówiła o sprawie wschodniej i o jej związku ze sprawą polską. Posłowie wielkopolscy mogli wprawdzie mówić tak samo, i mówili; ale mówić o pol­skich prawach lub sprawach w Berlinie, było oczywiście rzeczą próżną, mówieniem dla zaspokojenia sumienia, ale bez żadnego możliwego skutku. Praw tam nie uznają żadnych, oprócz jednego, prawa Prus do wszystkiego i wszystkich; sprawy zaś i interesa nasze z pruskimi nigdzie się nie schodzą i nie godzą, wszędzie się krzy­żują i sprzeciwiają sobie wzajemnie. Wystąpienie zatem Wielkopolan skutku nie mogło tam sprawić żadnego, mogło być tylko uczynieniem zadość narodowemu uczu­ciu i honorowi, i tym było. W mierze może nawet za wielkiej: bo choć się strzela na wiatr i choć się o tym wie, to zawsze trzeba tak strzelić, jak żeby się do ja­kiegoś celu mierzyło i w niego trafić chciało i mogło. Pan Komierowski tak dobrze wiedział, że trafić nie może, iż powiedział sobie: wszystko jedno, i mowę swoją tak wysoko wymierzył, że oczywiście nie miał na celu żadnej z tych rzeczy, które dziś dosięgnięte być mogą, i strzał jego rozległ się w powietrzu, a ża­den z berlińskich mężów stanu nawet głowy nie od­wrócił i nie schylił z obawy postrzału lub bodaj osmo­lenia. Wiedzieli dobrze, że nabój pójdzie górą i prze­niesie.

W Wiedniu inaczej. Tu tyle jest wspólnych intere­sów, niebezpieczeństw i nieprzyja­ciół, że kto mówi o bez­pieczeństwie i przyszłości Austrii, ten o sprawę polską potrącić musi; a może i powinien być zrozumiany, kiedy o niej mówi. Dlatego posłowie galicyjscy mieli prawo spodziewać się, że mówiąc, nie będą rzucali grochu na ścianę, dlatego oni mieli możność, a zatem obowiązek mówienia za wszystkich, dlatego punkt cięż­kości politycznego działania polskiego podczas wojny, musiał być w Wiedniu.

Że wszystko co w parlamencie austriackim i jako austriaccy poddani powiedzieć mogli, to powiedzieli, że żądali wszystkiego, czego od austriackiego rządu żądać było można, że co nadto, to byłoby już szkodliwe, bo dając marną satysfakcją uczuciu, byłoby naraziło praktycznie możliwy skutek, wpływ na postanowienia i politykę Austrii, to rzecz jasna. I istotnie, po tej swo­jej ostatniej kampanii, delegacja miałaby prawo zapy­tać nas, kraju (i to nie tylko swojej prowincji) „co jest więcej co bym ci zrobić była powinna, a nie zrobiła.”

A jednak była celem nieustającego i systematycz­nego prześladowania. Nie można, choćby się chciało, rzucając okiem na nasze dzieje z ostatniego roku, prześlepić lub udać że się nie widzi faktu, który drobny sam w sobie, jako fakt jest znaczący i zły jako symptomat. Wojna przeciwko delegacji, rozpoczęta za­raz w roku 1867, prowadzona raz z mniejszą drugi raz z większą zawziętością, wybuchła w roku ostatnim z podwójną energią. Jak długo chodziło o kwestie konstytucyjne, o ustawy grudniowe, albo o Rezolucję, o taktykę wreszcie, o wyjście z Rady Państwa lub po­zostanie w niej, jak długo w łonie delegacji samej różne były pod tym względem zdania, można było po­jąć do pewnego stopnia pewien rodzaj stałej opozycji przeciw delegacyjnej polityce, choć nigdy nie można było pojąć środków takich, jak oskarżenia o odstępstwo, zdradę, nawet o przekupstwo. Ale dziś, kiedy wiemy wszyscy, że nie jest pora do zmian w konstytucji austriackiej i jesteśmy zupełnie przygotowani aż do takiej chwili znosić spokojnie stan obecny, kiedy kwe­stia polityki zagranicznej góruje nad wszystkim, i kiedy moglibyśmy przecie rozumieć, że ani w austriackiej Radzie Państwa o niepodległości Polski mówić, ani od austriackiego Rządu żądać można, żeby za tę niepod­ległość bił się z Rosją i Prusami, dziś skargi i potwarze na delegację nie mają żadnego rzeczywistego po­wodu ani celu, są opozycją dla opozycji, sztuką dla sztuki. Chyba że mają jeden powód i cel ukryty: ten mianowicie, że delegacja jest reprezentacją kraju jawną i prawną, a skoro jest taka, w Wiedniu czy we Lwowie, to wszelkie zwierzchności niejawne i nie­prawne tracą powód bytu naprzód, z czasem stracić mogą resztki uroku i wpływu, jakie im jeszcze mogły pozostać. Innego zrozumiałego powodu dopatrzyć się nie można. Że delegacja nie jest dość liberalna, albo znowu nie dość patriotyczna, to się mówi, ale tego nie myśli nikt, kto myśli choć trochę. Taki wie doskonale, że dziś w Austrii, od Austrii, nikt więcej żądać dla Polski nie może jak delegacja żądała, a kiedy krzyczy „za mało”, śmieje się sam z tych, co mu wierzą. Cała ta wojna, prowadzona przez dwa najwięcej dzienniki, a dziś bodaj czy nie przez jeden tylko, a za podstawę operacji mająca nasz brak odwagi i energii, za cel ma poniżenie i podkopanie wszystkiego co jest i być ma prawo, bo potem dopiero, ci co być chcą a nie maja prawa, ciemni ludzie i cele niejasne, znaleźć mogą dla siebie miejsce i pole. W tej niedorzecznej, malej, ale niemało gorszącej agitacji, która w czynach i skutkach swoich jest niczym, kryje się przecież na dnie walka zasad: to jawny porządek rzeczy walony jest ustawicz­nie i systematycznie przez tajny nieporządek. O środ­kach mówić nie chcemy, były za małe, a często tak małe, że ich gołym i prostym okiem dojrzeć nie można. Ostatnim, najgrubszym, miną podłożoną, która miała delegację wysadzić lub rozsadzić, było wywołanie secesji w łonie jej samej. I był to zapewne piękny dzień do zapisania w annałach naszych parlamentarnych czyn­ności, kiedy kilku ludzi w imię raz uciemiężonej wol­ności, drugi raz znowu w imię zaniedbanych niby praw i interesów narodowych, odbiło się od większości koła, i miało jemu i nam pokazać, jak się to tych praw broni i tym sprawom służy. Niestety, obiecanego przykładu nie widzieliśmy dotąd, a to z powodu, że gdy jeden tylko z tych obrońców mógł, a każdy chciał mówić, nie mówił żaden, bo się we trzech[19] na wybór jednego generalnego mówcy zgodzić nie mogli! Śmieszność miewa czasem tę własność, że zabija, ale tej nie ma nigdy, żeby zmazała lub zmniejszyła zdrożność.

A o ile wskazywanie drogi, rada, wytykanie błę­dów popełnionych jest rzeczą godziwą i konieczną, o tyle zdrożne jest takie podkopywanie umyślne i sy­stematyczne. Brzydkie i złe w zasadzie, szkodliwe jest w skutkach. Mogliśmy się o tym przekonać przy wy­borach na opróżnione krzesło poselskie z miasta Lwowa; a jeżeli ten stan rzeczy potrwa, możemy doczekać się tego, że ludzie poważni i rozumni będą ze wstrętem uciekali od wyboru. Czy o to chodzi? Być może, że o to właśnie. Ale naszej sprawie i godności chodzi o co innego; o dobre owszem wybory, o wybory ludzi rozu­mem i charakterem poważnych, i dlatego pomiędzy obowiązkami, które nas w roku przyszłym czekają, wy­mienić należy jako jeden z pierwszych i ważniejszych staranie około przyszłych wyborów do Rady Państwa.

Czynność polityczna posłów nie mogła przechodzić sali obrad parlamentarnych. A tymczasem w innej sfe­rze, dla nich niedostępnej, toczyła się inna, stanowcza i rozstrzygająca, kongres. Ten miał tak wiele do czy­nienia z urządzeniem i podpisaniem pierwszego rozbioru Turcji, że wykluczył z góry z obrad swoich wszystkie sprawy bezpośrednio do tej jednej nienależące. Naj­bardziej zaś ze wszystkich wykluczał tę, o której nie mówił, tę co ze wszystkich pośrednio związanych naj­bardziej bezpośrednio związana jest z kwestią wschod­nią, sprawę polską. Jeżeli niegdyś ambasador austriacki podniósł się ze swego miejsca i chciał wychodzić, kiedy imię Włoch wymówione było na kongresie paryskim, cóżby dziś zrobił pełnomocnik Rosji, co Prezydent kon­gresu a kanclerz Niemieckiego cesarstwa, gdyby kto był śmiał wyszepnąć to imię, wywołać tego ducha! Z ja­kim strachem byłby się od niego odżegnywał pełnomo­cnik francuski, i włoski, i angielski, i austriacki, i wszyst­kie te w areopag zebrane „półśrodków sztucznych Pany”. O wprowadzeniu sprawy polskiej na kongres nie można było nawet marzyć; a że o politycznych sprawach nie marzyć, ale rozważnie myśleć trzeba, więc pomyślawszy, że na kongresy dostają się tylko takie sprawy, które się im koniecznie siłą swoją nałożą, wypadło przygoto­wać się, że teraz mowy o tej sprawie być nie może, i znieść to, jak się już wiele rzeczy zniosło, zapisując to tylko na debet naszej epoki i cywilizacji.

Ależ znowu czy może być, żeby poza kongresem przynajmniej, podczas kongresu, mowy o Polsce nie było wcale? Jakikolwiek jest, ten kongres reprezentuje Europę i stanowi o najważniejszych jej sprawach. Jakiekolwiek będzie to prawo, które on podpisze, choćby miało trwać dzień jeden i chociażby przez jeden dzień nawet nikt w nie nie wierzył, zawsze ono będzie zapisane w pra­wie narodów. A więc wobec tego nie odezwać się wcale? nie przypomnieć co się z nami dzieje pod rządem ro­syjskim? nie porównać tych zasad wolności religijnej, politycznej i cywilnej, w których imię Rosja poszła oswobodzić Słowian Południowych, z tą wolnością, którą ona praktykuje w Polsce? Więc kiedy wszyscy, Serbo­wie, Czarnogórcy i Rumuni stają i wołają o to co im się należy Polska jedna… nie chcemy przypominać ile od nich nieszczęśliwsza i ile więcej warta, żeby nie równać – jedna ma milczeć i milczeniem narazić się na posądzenie, że qui tacet consentire videtur? Kiedy ja­kieś mniejsze czy większe prześladowania Żydów w Ru­munii wywołały krzyk i upomnienie wszystkich ich współwierców w Europie, a ta skarga bogatych przy­jęta była przez kongres z najsłodszym uśmiechem i uprzej­mością najbardziej ujmującą, więc prześladowanie ka­tolików, więc tyle kościołów zamkniętych, tylu biskupów i księży wygnanych, tyle tysięcy gwałtem przechrzczo­nych, i tyle krwi wylanej, do Boga tylko ma wołać o pomstę, a przed ludźmi milczeć? A nie! O pomstę, której wykonać niezdolni, o sprawiedliwość, której udają że nie rozumieją, wołać do nich nie warto. Ale dla siebie, dla ojczyzny, dla prawdy, dla honoru i sumienia, dla przestrogi tych biednych oswobodzonych Słowian, dla zawstydzenia tych wszystkich innych, dlatego żeby się siebie samych i Boga samego nie zaprzeć, trzeba było, w tej stanowczej chwili trzeba było koniecznie, dać znak życia i przemówić, czy będą słuchali czy nie.

Jak? przez kogo? to pytanie, i to był sęk. Kto miał prawo mówić za Polskę całą i w jej imieniu? Po­słowie wielkopolscy lub galicyjscy jako jedyni dziś z narodu polskiego wybrańcy? Nie, bo naprzód są oni posłami jednej tylko prowincji, po wtóre, nie chcąc prze­kraczać swojego charakteru urzędowego, mogliby udać się do jednego tylko pełnomocnika tego państwa, do którego należą: a wreszcie gdyby ci mówili, Rosja mia­łaby gotową odpowiedź: „Moi poddani są spokojni i szczęśliwi, to tylko tamci Polacy krzyczą i swoim krzykiem ich podburzają, a wam się przykrzą”. A więc emigracja? ktoś z emigracji? Książę Władysław Czartoryski[20] na przykład? I to nie, bo naprzód akt taki wy­chodzący z emigracji podlegałby temu samemu zarzu­towi: bo po wtóre bez wezwania, bez mandatu, którego nikt oczywiście dać nie mógł, nikt w imieniu drugiego przemawiać nie powinien; bo wreszcie wyrzucano emigracji tyle razy, że kierunek spraw krajowych dla sie­bie uzurpowała, iż ona dziś służyć zawsze gotowa, inicjatywy brać za kraj i występować za niego nie chce. W tym położeniu upaść musiała sama z siebie, jeżeli jaka była, myśl memoriału podać się mającego kon­gresowi. Naprzód nie było tego kto by go był przyjął, bo kongres z góry milczkiem sprawę polską, a choćby tylko sprawy polskie wykluczył, i Prezydium byłoby akt taki rzuciło pod stół. Po wtóre nie było tego, kto by mógł był oddać, bo posłowie do Parlamentu pruskiego czy austriackiego oddać go mogli tylko swoim mini­strom, nie wszystkim członkom kongresu; emigracja zaś lub emigranci nie mieli do takiego kroku tytułów prawnych, nie mieli mandatów, ani uznanego urzędo­wego, żeby się tak wyrazić, stanowiska i charakteru. W takich warunkach zgłaszać się do kongresu, byłoby to narażać się daremnie na nowe upokorzenie, a do­prawdy było ich już dosyć. Ci co dowodzili, że bądź co bądź, przebojem, trzeba koniecznie odezwać się do kongresu jako takiego i narzucać mu kwestię choćby jej nawet nie rozbierał, zapominali o tym, że takie na­rzucenie nie jest możebne, nie da się zrobić; że kon­gres sam tylko, a nikt inny, wprowadza sprawy na kongres, a te których programem nie objął i nie wpro­wadził, ignoruje, nie widzi ich, nie zna; nie ma ich i ni­gdy ich nie było. Wszelka zatem odezwa do kongresu, choć przez pocztę wiernie oddana, byłaby ugrzęzła w loży portiera, może w kieszeni woźnego, w najlepszym ra­zie w koszu, do którego urzędnicy biura prezydialnego rzucają niepotrzebne papiery, prośby od odstawnych ofice­rów, nieszczęśliwych wdów, ociemniałych nauczycieli wiejskich itp.

Do tej więc trudności, że nie było ani komu, ani do kogo mówić, przybywała, jeszcze druga: co mówić? O Polsce niepodległej mówić Rosji, Prusom, Austrii i całej tej dzisiejszej Europie? O Polsce podległej ja­kiemu innemu, nie rosyjskiemu panowaniu? Kto nie chciał sam siebie oszukiwać, ten o tym oczywiście my­śleć nie mógł. A więc mówić o traktatach roku 1815, albo choćby tylko o zmianach najkonieczniejszych, choćby żądać powrotu do tego, co było przed rokiem 1863? A któż ma prawo stawiać żądania za wszystkich i kłaść im granice? O tym już nie mówiąc, że na tej drodze układów można wiele przyjąć, ale nic żądać; i nic otrzy­mać nawet, jeżeli się kto niepytany z żądaniami i wa­runkami wyrywa. A więc była konieczność odezwania się, a trudność odezwania się dobrze, tak żeby i głos był słyszany, i wszystkie formy i pozory prawności za­chowane, i żadna zasada, żeby nie była poświęcona, i żadna choćby najmniejsza ulga odepchnięta.

Kto znalazł formę, która wszystkie te sprzeczności godziła, a z wszystkich trudności wychodziła zwycięsko, o to nie pytamy; dość, że Exposé, które w zeszycie ni­niejszym, jako ważny, historyczny i polityczny akt po­dajemy, rzeczywiście odpowiadało wszystkim potrzebom, nie narażało żadnych interesów, a żadnej zasady nie poświęcało. W formie i w treści było zarówno roztropnie obmyślane i do potrzeby chwilowej zastosowane. W formie, dlatego, że nie było aktem wymierzonym do kongresu, a ogłoszone, rozesłane po całej Europie, nie mogło być uważane za niebyłe, ignorowane; dlatego dalej, że bezimienne, a przez najbardziej znanych i po­ważnych ludzi członkom kongresu polecone, miało za sobą poręczycieli świadczących, że wyszło z kraju, i że lekceważone być nie może. Wreszcie dlatego, że na­pisane było z tą ścisłością i jędrnością myśli i pióra, z tą powagą i miarą, jaka cechować zwykła najlepiej pisane akta dyplomatyczne, a która czytelnikom, zwła­szcza takim jak ci, do których to było wymierzone, im­ponuje bardziej od najpiękniejszych kwiatów stylu i re­toryki.

W treści było mądre i doskonałe, bo mówiące do ludzi językiem jaki oni zrozumieć mogą, bo biorące w rachubę i obecny stan Europy i zakres czynności kongresu; zatem prawdziwie polityczne, a ze stanowiska polskiego czyniące zadość w pełnej mierze uczuciom i potrzebom narodu i jego godności, bo nie zrzekając się żadnego z jego praw mówiło o wszystkich jego krzy­wdach, a o nic nikogo nie prosiło.

Nie potrzebujemy powtarzać tu jego treści, jest zbyt powszechnie i zbyt świeżo w pamięci: kto by zre­sztą chciał je sobie przypomnieć, znajdzie je poniżej w całej osnowie. Powiemy więc tylko, że zdaniem naszym największą jego zaletą jest to, że dając obraz zu­pełny, a tak dokładny, tak sumiennie nie przesadny naszych stosunków, iż nikt jednego słowa zaprzeczyć ani nawet sprostować nie może, nie stawia żadnej konkluzji, żadnego żądania. Każdy z nas wie czego Polacy pod rządem rosyjskim żądać mogą; żaden nie ma prawa żądań tych formułować, żaden nie może za wszystkich powiedzieć: to dosyć. Gdyby to zrobił, byłby samozwańcem naprzód, a po wtóre wszedłby na tę drogę ustępstw i kompromisów, która może za daleko prowadzić. A po­tem, dość już było tego proszenia, tego przypominania ludziom, że jeżeli chcą być o siebie bezpieczni, powinni Rosji położyć tamę i hamulec. Rola Kasandry przykrzy się w końcu tym, którzy ją grają, więcej nierównie niż tym, co jej słuchać nie chcą. Prosiliśmy i upominali bez ustanku przez lat trzydzieści z górą, zyskaliśmy na tym wiele upokorzeń i nic więcej. Mamy ich dość, a z nich tę przynajmniej korzyść i naukę, iż dziś wiemy, że liczyć możemy tylko na siebie, że dopókiśmy słabi, pro­śbą nie wskóramy nic, a jak w nas siłę poczują, to nas sami prosić będą.

Ale nic nie żądając, nie skarżąc się i nie lamen­tując, nie formułując żadnych próśb ani warunków, po­wiedzieć: „Oto dzieje się u nas tak i tak, Rosja, która walczy za prawa ludzkości, wolności i narodowości, tak w nie wierzy i tak je szanuje, a wy, którzy ra­dzicie o Bułgarach i Serbach i na stan ich nieznośny szukacie lekarstwa, zamykacie umyślnie oczy na bez­prawia i okrucieństwa, które z tamtymi ani w poró­wnanie iść nie mogą” – do tego każdy z nas miał prawo, bo w tym mu każdy Polak musi przyświadczyć, żaden nieprzyjaciel nie może zaprzeczyć, a choćby był najskromniejszym z ludzi prywatnych, ma taką, mówiąc to, powagę i siłę prawdy, że go każdy z uszanowaniem słuchać musi, nawet najdostojniejsze i najmniej do sza­nowania drugich skłonne zebranie wielkich ludzi i wiel­kich panów.

W tym zaś, że się tak umiało ograniczyć, zasto­sować do chwili, w której mówiło, skurczyć do miary ludzi i rzeczy, było Exposé dowodem niepospolitego po­litycznego wyrobienia; nie chcemy ręczyć, że dowodem, ale co najmniej oznaką niemałego w nas samych po­stępu. Bo zarzuty jakie się przeciw niemu słyszeć dają, są albo błahe, albo uprzedzone.

Jednym z nich jest to właśnie, co stanowi naj­większą rzeczy zaletę i zasługę: akt taki powinien był być przypomnieniem praw, sformułowaniem żądań, a wreszcie protestem przeciw kongresowi, który tych praw nie uznaje, a tych żądań nie pełni. Gdyby był tym, akt taki byłby śmieszny, bo śmieszne w polityce jest wszystko, co fantastyczne; żądać zaś od tego kongresu, żeby czy to niepodległość Polski przywracał, czy zmuszał Rosję do przywrócenia jej praw, byłoby fantazją, łudzeniem sie­bie samych, a bawieniem drugich sobą. Z tego zaś za­rzutu wypływał drugi, ten mianowicie, że Exposé wyli­czając polskie krzywdy, zapomina o polskich prawach i ich się zrzeka. To, to po prostu nieprawda; bo ktokol­wiek czytał, mógł widzieć na pierwszej zaraz karcie, że „nie zrzekając się nieprzedawnionych praw, jakie prawo boskie narodowi nadaje” nie mówi się o nich na teraz, bo nie tu czas i miejsce „rozbierać kwestie prawa”, czyli, że z tymi, którzy fakta tylko uznają, chce się mówić o tym co uznają, o faktach samych.

Słyszało się prócz tego coś ważniejszego i bardziej zastraszającego. Oto, jakkolwiek Exposé jest tylko bez­imienną broszurą, jest przecież pod tym skromnym po­zorem rzeczywistą skargą na Rosję zaniesioną do ca­łej Europy, a Rosja tak się o to obrazi, że nie tylko cofnie się we wszystkich zamiarach ulg lub zmian, jakie mieć by mogła, ale z podwojoną zaciekłością mścić się będzie na Królestwie, a pastwić nad Litwą i Rusią.

Co do pierwszego, to tylko odpowiedzieć możemy, że ze wszystkich rodzajów fantastycznej polityki pol­skiej, najfantastyczniejszym, najbardziej chimerycznym i marzycielskim jest rodzaj tej polityki trzeźwej, która każe wszystko znosić, a wszystkiego się spodziewać po wielkoduszności rosyjskiego narodu i rządu, który jak raz stanie u celu, przebaczy wszystkim, nawet Polakom! Niedawno wpadła nam w rękę broszura, w której uczciwy jakiś, ale nieco naiwny Słowianin, dowodził cesarzowi JMci Austriackiemu, że powinien dobrowolnie oddać Niemcom Wiedeń z przyległościami, Włochom Triest i Trydencki okręg Tyrolu, Wołoską część Siedmiogrodu Multanom, a potem ogłosić się królem czeskim, węgier­skim i polskim. Od tego Słowianina nie więcej naturę rzeczy znają i z nią się liczą ci, co nam każą wyglą­dać zbawienia od dobrej woli cesarza Aleksandra[21], czy jego ludu. Że Rosja zmuszona przeobrazić się będzie może potrzebowała i szukała przyjaciół wszędzie, nawet w Polsce, to w przyszłości zdarzyć by się zapewne mo­gło; że Rosjanie rozumni mogą się poznać na tym, ile szkody sobie samym przynoszą dzisiejszym systemem rządzenia w Polsce, w tym nie byłoby nic dziwnego. Ale takim Exposé nie zaszkodzi, owszem może się przy­dać, bo może im dać do myślenia, dopomóc do otwar­cia oczu. A tacy czy inni, jeżeli o zmianach jakich myślą lub myśleć będą, to z potrzeby, z interesu, ze słusznego rozumowania, nie z popędu wspaniałomyślności i rozczulenia. Tej potrzeby, tego interesu, tego wyracho­wania, jedno Exposé nie przeważy, ani go nie zmieni.

Drugi wzgląd jest ważniejszy. Że Rosja mścić się umie i lubi, znamy ją dość, by o tym wiedzieć. Że w tym razie mścić się nie uzna za dobre dla siebie, ręczyć za to oczywiście nie możemy, materialnej pewno­ści ani rękojmi nie mamy. Zdaje nam się tylko, że ten kto Exposé tak rozważnie napisać potrafił[22], musiał niemniej rozważnie oglądać się na wszystko; a kto znał tak dokładnie stan Królestwa i krajów zabranych, ten musiał sobie zadać pytanie, czy krokiem swoim stanu tego nie pogorszy? Ale przypuszczenie nie jest dowo­dem, a powaga jakiegoś nieznanego anonima może nie być żadna. Nie odwołując się więc do niej, odwołamy się tylko do dwóch rzeczy, z których coś przecie wno­sić można, do natury ludzkiej i do historii, i powiemy że jak wskazuje jedna i druga, chwila klęski, przegra­nej, nie zwykła być chwilą zemsty. Że w Rosji zbie­rają się teraz niewidziane może masy mściwych pra­gnień i namiętności, o tym nie wątpimy bynajmniej, ale żeby one chciały się wylać na Polskę i tym przedmio­tem się zaspokoiły? Nie – chyba, że te namiętności, te ambicje i zemsty, są daleko mniejsze i słabsze niż się wydają.

Są znowu tacy co mówią, że kto sprawę przeciw rządowi, któremu jest poddany, wytacza przed trybunał obcych, ten ipso facto wchodzi na drogę spisków i po­wstań, bo sprawę wewnętrzną przenosi na pole zagra­niczne. „Czy Galicja nie zeszłaby z drogi legalnej, na przykład, gdyby przed jakimkolwiek kongresem skarżyć się chciała na bezpośrednie wybory do Rady Państwa lub na cokolwiek innego?” Przykład jest zły: naprzód już z samego punktu formalnego prawa stosunek Galicji do Austrii jest inny zupełnie, niż stosunek Kongre­sowego Królestwa do Rosji. A po wtóre, kto tym argumentem wojuje, ten zapomina o tej małej różnicy, że w Galicji i w Austrii jest prawo i poszanowanie prawa, że kto się w swoim prawie osobistym czy narodowym ukrzywdzony czuje i mniema, ten tego swego prawa bronić może w Austrii samej i do niego w Austrii dojść. W Rosji nie: gdzie nie ma prawnego stanu, tam nie tylko wewnątrz państwa prawa swego dochodzić nie ma po co, ale nie ma żadnego prawnego stosunku po­między rządem a rządzonymi, i odwołanie się do trze­cich, staje się czasem koniecznością a zawsze prawem. Tym więcej odwołanie się do opinii publicznej, a Exposé nie jest czym innym. Nie inaczej robili Bułgarowie i wszyscy inni, a Rosja ujmując się za nimi, przyznała sama, jak mądrze a złośliwie wytyka jej to Exposé, że „władza nawet uprawniona wiekowym posiadaniem i tra­ktatami, traci swoje prawa, skoro ich nadużyje”.

Wreszcie zarzut jeszcze jeden, to że Exposé nie ma żadnej praktycznej doniosłości, żadnego celu, ani możliwego skutku. To prawda. Ani kwestii, o których mówi, nie wprowadziło na kongres, ani prawdopodobnie na postępowanie Rosji nie wpłynie. Czy jednak jest tak zupełnie marne i bez rezultatu? Rezultat taki po­zwolilibyśmy sobie zaraz widzieć, jeden, w tym, że mil­czenie w chwili tak stanowczej byłoby politycznym błę­dem, zapomnieniem o sobie, abdykacją, dobrą w oczach tych chyba jedynie, którzy ze związanymi rękami chcą nas zdać na łaskę i niełaskę Rosji. Od tego błędu, od tej abdykacji, zasłoniło nas Exposé. A że znając ludzi i stosunki, wśród których wychodziło, umiało się do nich zastosować a przez to być nie wybuchem uczucia, choćby najbardziej porywającym, ale rzeczywistym politycznym aktem, to znowu rezultat, bo dowód widoczny polity­cznej zdolności i politycznego rozumu. Że ono tym jest, świadczy choćby tylko sposób, w jaki dzienniki zagra­niczne przyjęły je i o nim mówią. Francuskie, które od roku 1863, ile razy Polskę wspomniały, to zawsze z przekąsem, z urąganiem i z nieskończonymi ukłonami i kadzidłami dla Rosji (nie mówimy tego oczywiście o dziennikach katolickich, które stanowią w tym wzglę­dzie wyjątek jedyny i szlachetny), mówią o tym ostatnim akcie polskiej polityki w sposób dla nas niesympaty­czny i wstrętny, ale przynajmniej z powagą i poszano­waniem. Co więcej, dzienniki pruskie, te najzawziętsze, najzajadlejsze ze wszystkich, i te nawet nie mogą drwić i urągać. A kiedy taka na przykład Norddeutsche Allgemeine Zeitung o rzeczy polskiej, sobie tak przeciwnej, musi mówić poważnie i przyzwoicie a szydzić i natrzą­sać się nie śmie, to widać, że rzecz ta musi być po­ważna i rozumna.

A zatem dobrze, że jest: a zatem to samo jest już może jakim takim rezultatem. Innego zapewne nikt nie przypuszczał. Pewien dziennik wiedeński roztrząsając tę sprawę mówi, że Polacy sami wiedzieli najlepiej, iż od tego kongresu niczego spodziewać się nie mogą, chcieli tylko oddać kongresowi swoją kartę wizytową. Do­wcipne to, a w intencji może nawet złośliwe wyraże­nie, przyjmujemy zupełnie. Tak jest, chcieli oddać kartę wizytową, i nic więcej: oddać ją na znak, że są, że do tego towarzystwa należą i znajdować się w nim mają prawo. Karta wizytowa, to mała rzecz, ale służy za znak widomy stosunków między ludźmi i za środek ich utrzymania. Rzucona jak należy, nie bywa zwrócona jak prośba żebraka i natręta, nie zostaje w ręku odźwier­nych i służących, ale dostaje się do państwa, którym przypomina, że winni są rewizytę. Z czasem sprowadzić może zaproszenie. Kraków nie od razu zbudowany, summa petuntur paullatim, a kto chce zrobić sobie miejsce w jakim towarzystwie, ten zaczynać musi od kart wi­zytowych. Na tej zresztą zapisane było nie same tylko nazwisko, ale coś więcej. I nie samo tylko przedstawie­nie stanu Polski. Ukryta dobrze i słusznie była tam i ta konkluzja, której na pozór braknie. Jest ona naj­ogólniejsza jak być może, ale jest. Mieści się zaś w tych słowach, gdzie proklamacja cesarza rosyjskiego zesta­wiona jest z postępowaniem Rosji w Polsce, z którego to zestawienia wynika stwierdzenie faktu, że Rosja sama, jak dowodzą jej własne słowa uznaje, że „wła­dza nawet najbardziej prawowita traci swoje prawo, kiedy go nadużywa”.

Rosjanie, którzy to przeczytają, a będzie takich wielu, pomyślą może, że ich cesarz byłby lepiej zrobił, gdyby proklamację swoją był zredagował cokolwiek inaczej. A my, którzyśmy dziś na stwierdzeniu tego fa­ktu rosyjskiego przyznania, na chwyceniu ich za słowo, poprzestać musieli, w swoim czasie znajdziemy może sposobność odwołania się do tego zapisanego faktu, przy­pomnienia tego słowa.

Exposé zamyka szereg naszych działań podczas ostatniej fazy kwestii wschodniej. Skromnie zapewne, jak skromne z natury rzeczy musiało być nasze w tych wypadkach stanowisko i działanie, ale godnie i rozu­mnie. Godnie, bo ani żadnego z naszych praw nie po­święca, ani o nic nie prosi, ani nas na żadną śmieszność, na żadne upokorzenie nie naraża; bo spełnia obowiązek jakiśmy mieli względem siebie samych i względem dru­gich. Rozumnie, bo jest dalszym ciągiem i uzupełnieniem naszych zabiegów parlamentarnych, w chwili kiedy one ustać musiały, w miejscu, do którego one nie miały przystępu, może i z miejsca, gdzie takich nie ma. Jest niejako pieczęcią przyłożoną na całym naszym dwuletnim postępowaniu, spełnieniem programu, który zamykał się w słowach: „nie narazić nic z tego, co się ma, nie zepsuć pośpiechem tego co wypadki przynieść mogą”. Cokolwiek stanie się kiedyś, to już jest nabyte i pewne, i odebrane nam być nie może, bo należy do przeszłości, że w tym okresie sprawy wschodniej, który obejmował wojnę Rosji z Turcją, a zakończył się pierw­szym Turcji rozbiorem, zachowaliśmy się mądrze. Co dalej będzie? Ten okres wypadków nie przyniósł nam nic, prócz obfitych zarodów nowych zawikłań, nowego w odmiennej formie wybuchu kwestii wschodniej, no­wego jej aktu, w którym my znowu chcemy czy nie chcemy, rolę jakąś do grania mieć będziemy musieli. Jakiż może być ten nowy kształt tej samej zawsze sprawy? jakie nasze w nim miejsce i położenie? jakie z poło­żenia tego wynikające konieczności i obowiązki?

 

II.

Za wcześnie dziś układać plany na przyszłość, bo teraźniejszość nie dość jest jeszcze znana i nie daje rze­czywistej podstawy do wniosków i przypuszczeń. Żaden z tych sterników polityki europejskiej, którzy byli na kongresie i zatwierdzili nowy stan rzeczy, nie mógłby zapewne powiedzieć jaki obrót wezmą sprawy jego pań­stwa, jakie okażą się skutki tego nowego traktatu, ja­kie zmienione stosunki sił i przymierzy. Mogą wiedzieć zaledwie, co chcą zrobić jutro; ale co ich zaskoczy, co im robić wypadnie pojutrze, o tym jasnego pojęcia a tym mniej wyrobionego przekonania i planu mieć nie mogą. A cóż mówić dopiero o prostych ludziach, którzy ze swego poziomu mniej jeszcze znać i widzieć mogą.

Równie próżnym a zarozumiałym zamiarem byłoby zrywać się dziś na ocenienie i osądzenie dzieła kon­gresu. Jego ostatni rezultat, warunki pokoju i urzędowe sprawozdanie z jego przebiegu, protokoły, są wprawdzie w ręku wszystkich. Ale taki nawet, co z nad­zwyczaj­ną jakąś bystrością zdołałby w tak krótkim czasie należy­cie wszystko rozważyć i zbadać, nawet taki nie mógłby się pokusić o takie przedsięwzięcie: bo znając formalną, oficjalną historię kongresu, nie znałby jego prawdzi­wych wewnętrznych dziejów, nie umiałby wskazać tych sprężyn ukrytych, które poruszały krokami i nadawały kierunek postępowaniu, a które złożone w poufnych ra­portach, po latach a nieraz po wiekach dopiero wycho­dzą z tajnych archiwów, i historykom tłumaczą rzeczy­wiste powody działań, kiedy i działanie samo i przed­miot jego od dawna już do przeszłości należy i wpływu nie wywiera. Współczesny publicysta piszący o bieżą­cych sprawach, nie ma tych przywilejów późnego hi­storyka przeszłości: a wiedząc tylko tyle ile widzi, ograniczony w sądzie na własny rozum i uczucie, mó­wić może na domysł tylko nie na pewne, z instynktu nie z dokumentów, i do dokładności, do istotnej i nieza­wodnej prawdziwości tego co mówi, sam pewnej wiary i zaufania niezachwianego mieć nie może.

Daleka też od nas ta myśl i zarozumiałość, że­byśmy chcieli kreślić obraz antecedencji i działań kon­gresu albo je sądzić. Wiemy dobrze, że robota taka byłaby marnym pozorem bez treści, i nawet smutnym pozorem, bo takim, który by nikogo nie złudził. Nie pró­bujemy też dochodzić, co kto ma do zrobienia, żeby za­pewnić co zyskał lub odbić co stracił, co komu grozi i jak groźba da się odwrócić. Wszystko to jeszcze nie pokazało się jasno. Jak w pierwszym dniu stworzenia pływają obok siebie pierwiastki przyszłych konieczności i kombinacji, antagonizmów i przymierzy, ale nie miały jeszcze czasu oddzielić się wyraźnie, skupić w określone kształty i ustalić. Czuje się tylko, że stało się coś wiel­kiego, jakaś zmiana stanowcza, po której świat będzie wyglądał inaczej, a polityka i historia pójdą inną niż dotąd koleją; czuje się, że przed jednymi otworzyły się nowe i nieprzejrzane, nieprzewidywane zwłaszcza pola działania, przed innymi przepaście tak głębokie, że dna nie dojrzeć, a głowa się zawraca, kto zmierzyć spró­buje: że wszyscy będą musieli szukać sobie jakichś no­wych dróg po świecie.

Ale, jeżeli na postanowienia za wcześnie, bo do przewidywań zaledwie a nie do obrachowań mamy pod­stawę, to jest jedno co zawsze zrobić można i trzeba, obejrzeć się dokoła i starać się rozpoznać, co się stało. Na to nigdy za wcześnie: owszem, gdyby się spóźnić, mogłoby już być po czasie. Kto miał wypadek w dro­dze, zabłądził, spadł z konia lub coś podobnego, ten musi przód wstać i popatrzeć, potem dopiero myśli o tym, jak się do domu dostanie.

Że Europa zrobiła znowu krok ogromny ku temu przekształceniu, które się coraz spieszniej i coraz sil­niej wyrabia, to jasne jak słońce. Są w historii fakta tak potężne i górujące nad innymi, że stają się na całe wieki koniecznymi i pierwszorzędnymi czynnikami i pierwiastkami w historii; każde działanie i każde dążenie musi je przyjmować za dane, brać w rachubę, do nich się stosować. Takim faktem było przez cztery wieki panowanie Turków w Europie. Zrazu zmieniło ono wszystkie jej stosunki, było zupełnym przewrotem, następnie było długą groźbą, mieczem Damoklesa za­wieszonym nad południem i wschodem, z czasem stało się częścią składową, konieczną ingrediencją tego ciała, warunkiem jego równowagi, tak, że Europa bez Turków już się pomyśleć nie dała. Wiązało się do nich tyle interesów, tyle przyzwyczajeń, tyle tradycyjnych środków oddziaływania jednych przeciw dążnościom drugich, że niepodobna było wyobrazić sobie, jakby świat, europejski dziś mógł wyglądać i obejść się bez tego, co przed czterema wiekami uważał za swoją naj­większą klęskę, hańbę i niebezpieczeństwo.

Dziś musi Europa odwykać od tego, do czego z tak dawna była przywykła. Jeden z faktów determi­nujących i podstawnych jej historii, skończył się w na­szych oczach niezupełnie niby, nie de jure, ale skończył się rzeczywiście. Turcy są jeszcze w Europie i może długo w niej zostaną, ale nie ma już tureckiego pano­wania. W Europie na Półwyspie Bałkańskim już ludno­ści przez Turków niegdyś zawojowane, stały się lub stają niepodległymi państwami, inne dążą do tego i prę­dzej czy później dojdą; a w Azji, w tej przynajmniej, co najbliżej Europy dotyka, zacznie się panowanie an­gielskie pod pozorem tureckiego, naprawdę na jego miejscu. Zdaje się, jak żeby ta część Europy wróciła była na ten sam punkt, na którym stała przed wtargnieniem Muzułmanów. Różne ludy słowiańskie, jak wtedy niezupełnie jeszcze wykształcone, jak wtedy dzielne męstwem i przywiązaniem do swojej niepodległości, szu­kają dla siebie jak wtedy rozmiarów i form państwa; można by myśleć, że jak zaklęta księżniczka w bajce, spały przez wieki, a przebudzone prowadzą dalej to, co robiły przed uśpieniem, gdyby liczne ich zadawniałe blizny i świeże rany nie dowodziły wyraźnie, że one cierpiały nie spały. Ale po Turkach dziś, mają ten sam instynkt, tę samą chęć, to samo zadanie, co wtedy przed Turkami, wytworzyć z siebie zupełny i silny orga­nizm polityczny, a dzisiejsze Milany i Mikołaje widzą w snach swoich carstwa rapsodowych Duszanów i Łazarzów. Szczęśliwi, jeżeli organizm ten zdołają wyrobić z siebie sami, jeżeli im go jaki nowy pan nie nałoży, nie skrzywi i swoim zwierzchnictwem nie przygniecie. Zajęcie Cypru zdaje się zapowiadać powrót tych cza­sów, kiedy wyspy Morza Śródziemnego i Egejskiego były w ręku Europejczyków; angielska dzierżawa w Azji Mniejszej, to parcie zachodu na wschód, przypomina nie Lwie serce Ryszarda[23] wprawdzie, ani Św. Ludwika[24], ale handlowe średniowieczne dążności Wenecjan i Ge­nueńczyków lub zaprowadza pod inną formą, trwalszą zapewne, jakieś nowe w tych stronach cesarstwo ła­cińskie; Osmanlisy w Konstantynopolu grają dziś rolę tak smutną, jak niegdyś Paleologi, a na Paleologów stolicę, która jak wtedy ostatnia dostała się Turkom, tak dziś ostatnia przy nich została, patrzą pożądliwie nieprzyjaciele najbliższej przyszłości, prawni spadko­biercy Paleologów, Grecy. Wszystkie te elementy, które się przed wiekami widziały i działały w historii tych lądów i mórz europejskich i azjatyckich, wychodzą znów na wierzch i działają; można by myśleć, że się jest gdzieś na nowo w wieku XIV, i ma robić dalej to, co Turcy przerwali, odrabiać, co oni zrobili. W Niem­czech wróciło cesarstwo, Wschód zaczyna wyglądać jak przed Turkami, we Włoszech nie ma ani cesarskich, ani Francuzów, ani Aragończyków, czyżbyśmy się do średnich wieków wracali? czy ówczesny skład Europy miałby być naturalny, przyrodzony i dobry, a na­sze wiekowe rewolucje miałyby długą i krwawą drogą prowadzić do restauracji tego, co było? Jeżeli tak, je­żeli ta bolesna i straszna historia naszego wieku ma się zakończyć powrotem nie do średniowiecznych praw i instytucji, nie do ówczesnego stanu społecznego, ale do średniowiecznego składu politycznego Europy, do średniowiecznych granic między narodami i państwami, w takim razie, jeżeli kongres berliński bezwiednie do takiej mety prowadził, kongres byłby szczęśliwym i do­broczynnym w dziejach wypadkiem. Wrócić do natury rzeczy, wrócić do tego, co w Europie jest przyrodzone i naprawdę z Bożej łaski, to jest zadanie, to tajemnica spokoju i równowagi. Przyrodzony ten porządek zbu­rzyli niegdyś po części Turcy, z nimi razem współza­wodnictwo Francji z Domem austriackim, reformacja i wojny religijne i ich koniec a początek nowoczesnego państwa i nowszego prawa narodów Pokój Westfalski – burzył go dalej Ludwik XIV[25] i Fryderyk[26], zburzył do reszty rozbiór Polski. Napoleon i wszystkie późniejsze restauracje i rewolucje wydawały same tylko nietrwałe, z naturą rzeczy niezgodne kreacje; kto wie, czy w naj­gorszej chwili ostatecznego rozstroju i rozpaczliwego chaosu, bez ludzkiej woli i wiedzy, bez planu mężów stanu, wyższą pchani mądrością i wolą, nie weszliśmy na tę drogę, która wyprowadzić nas może z pustyni błądzenia z powrotem do tego, co przyrodzone, co natu­ralne, co przez Boga stworzone. Na Wschodzie pokazał się mały świt, a że bez czyjejkolwiek woli i zasługi, więc wnosić można, że z woli Bożej, i że go ludzka wina i niemądrość nie zagasi, ale tamta rozetli tak, że się rozejdzie i rozedni dalej.

Nie ma w polskich sercach nienawiści do Tur­ków: owszem, jest raczej jakiś rodzaj politowania dla dawnego nieprzyjaciela, który nam przypomina dobre czasy naszych nieprzyjaźni, wiele uszanowania dla ludu, który czy był przyjacielem, czy wrogiem, był zawsze rzetelny, wiele wdzięczności dla tych, co i rozbioru Polski nigdy nie uznali i po rozbiorze byli nam wier­nymi przyjaciółmi, a nieraz gościnnymi i dobroczyn­nymi opiekunami. Przecież wyznając głośno wiele dla nich szacunku i wdzięczności, wyznać musimy, że pa­nowanie ich w Europie było anomalią, której długa trwałość i przywyknienie nie zdołały nadać charakteru prawowitości. Nikt w Europie nie myślał, żeby oni tu być powinni; byli oni faktem, wypadkiem, nie byli ni­gdy, choć sto razy uznani przez traktaty, wrodzonym i potrzebnym żywiołem europejskiego życia; byli ze­wnętrznym przyrostem tego organizmu, nie jego we­wnętrznym i żywotnym organem. Dlatego dziś, kiedy się kończą, możemy żałować Turków, ale nie Turcji i jej panowania. Owszem, kiedy się to kończy, a ludy, prawni tej ziemi właściciele, chrześcijanie i Słowianie, przychodzą do narodowego a częścią niepodległego ży­cia, musimy powiedzieć i mówimy pierwsi: dobrze jest.

Przynajmniej może być dobrze: czy będzie, to zależeć musi od tego, kto i jak z dzisiejszego chaosu kształcić będzie przyszły porządek i równowagę. Zaród dobrego jest, znalazł się sam, bez niczyjej ludzkiej woli i zasługi: chodzi teraz o to, żeby go dobrze wyhodować.

Bez woli i zasługi? Czy godzi się tak mówić? czy polska namiętność nie dochodzi w takich słowach do niesprawiedliwości krzyczącej? A Rosja? Rosja, która wylała naprawdę rzekę krwi i złota, która heroicznie zniosła wszystko, co tylko żołnierz najcięższego znieść może? która, choćby najbardziej o sobie była myślała, poszła tam przecież na to, by tych chrześcijan i Słowian oswobodzić; czyż to oswobodzenie, które dziś jest faktem, stało się bez jej woli i bez jej zasługi?

Trzeba tu rozróżnić. Zasługi żołnierza, oficera, który ginął, marzł, marł z głodu, z nędzy, z choroby, ze znoju, a bił się przecież do ostatka, zasługi ich generałów, co przodem przed wojskiem kopali się śnie­giem przez Bałkany, aż zrobili co im kazano i dopro­wadzili wojsko tam, gdzie go ich król i naród chciał widzieć, nikt nie przeczy, ani umniejsza: to, co szano­wne i piękne szanuje się u nieprzyjaciół jak wszędzie. Ale, że oswobodzenie Słowian takie jak się stało, że to dobro, jakie w dzisiejszym stanie Półwyspu kryć się może, nie wyszło z ducha i zamiaru Rosji, nie stało się podług jej woli i myśli, a więc nie jej zasługą, to przyzna każdy, kto tylko okiem rzuci na te dwa trak­taty san-stefański i berliński, i porówna ich warunki. W pierwszym jest prawdziwa myśl i prawdziwy cel Rosji, panowanie jej nad Wschodem, a dla Słowian południowych tylko zmiana jarzma i pochłonięcie, rozto­pienie, rozpuszczenie ich w panslawizmie. Drugi, zacho­wując do czasu zwierzchnictwo tureckie nad jednymi, tworząc z drugich małe państwa udzielne, wszystkim stawiając po boku potęgę angielską i austriacką, strzeże wszystkich od potęgi i panowania Rosji, a daje im spo­sobność wyrobienia się tak, iżby kiedyś o własnych si­łach stać mogli. Zaiste, nie tego chciała Rosja: a wi­dząc, jak ona była już bliska swego celu, jak trochę tylko rozwagi, trochę umiarkowania, trochę mniej samo­chwalczej i zarozumiałej buty a trochę więcej względu na świat otaczający, i byłaby na swoim postawiła, trzeba uznać wielką i szczęśliwą prawdę tego przysło­wia, które mówi: że Pan Bóg kule nosi, kiedy czło­wiek strzela.

Nic bardziej zajmującego, dramatycznego, jak przebieg tej wojny; najlepiej pisana powieść nie mo­głaby rozwijać naturalniej obfitszych i rozmaitszych zmian i perypecji, a w tych wszystkich przejściach zręczność rosyjskiej dyplomacji była prawdziwie godna podziwienia. Kto się jej najwięcej obawiał, kto na niej najwięcej mógł stracić, kto ją opłakiwał najbardziej, ten jeszcze musiał zazdrościć tej śmiałości i tej sztuki, z jaką Rosja prowadziła negocjacje z Anglią i z Austrią, przystawała na zawieszenie broni, na konferen­cje, a śmiejąc się w duchu ze wszystkich, robiła swoje, aż stanęła pod Stambułem, który zdawało się, że już, już, a zostanie naprawdę Carogrodem.

Tylko pokazuje się, zanadto się śmiała, lekcewa­żyła zanadto. Dziwić się jej nie można. Od wieku ro­biła co chciała, kłamała jak chciała, a nikt jej się nie sprzeciwił, każdy udawał, że jej wierzy. Mogła więc nabrać przekonania, że w Europie wszystko uchodzi, a jej wszystko udać się może. Kto zabrał Polskę, a za to odebrał tylko pokorny ukłon wszystkich, kto w roku 1863 dał wszystkim mocarstwom Europy policzek, który one grzecznie do kieszeni schowały; kto nie przestając na tym, że kartę Europy przewracał, fałszował jej hi­storię, a zabierając odbierał niby to, co mu się nale­żało, a nikt z uczonych świata fałszu mu nie zadał i nie sprostował; kto samo swoje nazwisko co jakiś czas zmieniał, rozciągał, rozdymał, aż objęło wszystkie Rusie, a nikt go nigdy nie zapytał, dlaczego dziś nazywa się inaczej, jak się nazywał wczoraj; kto na swoje sumienie brał wszystko, co Rosja w Polsce robiła od rzezi humańskiej aż do prześladowania unickich chło­pów na Podlasiu, i cały tą krwią oblany, czarny od dymu tych pożóg, obładowany tymi krzywdami, mógł zawołać na cały świat, że idzie bronić religijnej i na­rodowej wolności, a nie usłyszeć jednego słowa zaprze­czenia; ten, zaprzeczyć mu nie można, – mógł cały świat mieć za nic, miał prawo gardzić, a w pogardzie drugich, a w ubóstwianiu własnej zuchwałości myśleć, że może porwać się na wszystko, bo cokolwiek by robił, nikt mu nigdy w niczym na poprzek nie stanie.

„Rzekł głupi w sercu swoim: nie ma Boga” – a ja mogę go używać jak chcę, i udawać że go bronię. A tymczasem usłużył mu może naprawdę, niechcący, kiedy swoim tryumfem, swoim traktatem z San Stefano sam podkopał swoje dzieło, a sprowadził to, co może stać się początkiem sprawiedliwego, przyrodzonego po­rządku rzeczy w tych krajach, które przez tak długie czasy były Turcją.

Rosja przeholowała, przerachowała się i w plonie odniosła upokorzenie jedno z najgłębszych, jakie dzieje świata widziały. Że cesarz opuszczony przez podda­nych, wyklęty, ugnie się pod groźną potęgą papieża i w stroju pokutnika stoi za drzwiami w Canossie, że inny cesarz, zwyciężony, klęknie w portyku św. Marka, że Napoleon[27] podpisze abdykację w Fontaineblau, nawet (choć to już najgorsze), że Napoleon III[28] pod Sedanem z grzecznym listem złoży swoją szpadę królowi pru­skiemu, to wszystko jest dość straszne: takie, że prosty człowiek nie może pojąć, jak ci królowie mogą znieść takie upokorzenia. Ale ci wszyscy mają przecie jakąś przed sobą samymi wymówkę, która ratuje ich miłość własną: byli zwyciężeni, byli złamani. Ale zwycięzca po trudnej a bądź co bądź świetnej, w niektórych chwi­lach bohaterskiej kampanii, mocarz na czele najwięk­szego w Europie państwa i na czele zwycięskiej armii, który wydaje wojnę w imię wielkiej idei, który staje u celu, do którego od wieków dąży całymi siłami poli­tyka jego państwa, który własną ręką podpisuje pokój najchwalebniejszy, najwspanialszy o jakim marzyć mógł on i jego naród, i za chwilę tą samą ręką, ten zwy­cięzca, ten tryumfator, ten pan połowy Azji i Europy rozdziera ten traktat, a warunki jego skromnie, potul­nie, pod sąd drugich i pod ich wyrok poddaje – nie! to upokorzenie, jakich niewiele było na świecie! i kiedy Aleksander II przechodził pod to jarzmo kaudyńskie (i słusznie, bo tym sposobem ratował przyszłość), to ojciec jego przewracał się w trumnie, a „carycy w gro­bie kości nie kleiły się z radości, trup nie parskał w śmiech szyderstwa”.

Bo to było wyznaniem, głośnym i jawnym przy­znaniem się przed całym światem, że ta potęga nie taka jak się na pozór wydaje: że ambicji panowania nad Wschodem nie towarzyszy odpowiednia planom ta­kim siła, że ton i postawa tryumfatora dopóty tylko utrzymać się dały, dopóki ktoś nie pogroził, a że przed pierwszą groźbą konieczność zmuszała zmięknąć i ustą­pić. Że ta armia najwaleczniejsza, wierzymy temu, ale źle opatrzona, źle żywiona, krzywdzona przez swoich dostawców, a jak chcą niektórzy, nawet przez swoich własnych generałów, trudem i chorobami przerzedzona, bić się nie może, a drugiej za nią nie ma. Że ta druga nie stanie, bo w skarbie pustki a na kredyt ludzie dawać nie chcą; że w stanie wewnętrznym pokazują się raz po raz niepokojące znaki buntu i rozkładu; zmaza­nie traktatu z San Stefano było przyznaniem się do tego wszystkiego, przyznaniem się do słabości!

Nie dziwimy się bynajmniej rozpaczy i wściekło­ści, w jaką wpadły dzienniki rosyjskie na widok tego, co się stało w Berlinie. Żaden naród nie zniósłby łatwo takiego zawstydzenia, a dopieroż ten, który nie tylko ma wiele patriotyzmu, ale którego patriotyzm jest przede wszystkim narodową pychą, tą głównie żyje i pod tą formą głównie się objawia. Ale nie dziwiąc się stwierdzamy tylko, że z obecnych dziejów Rosji można czytać jak z księgi naj­wyraźniejsze i najgłębsze nauki. Jedną z najmniejszych, ale dobrą do zapamię­tania może być ta (choć nie nowa wcale), że po nie­szczęściu ci najgłośniej krzyczą, co w nieszczęściu za­winili najbardziej. Wszakże to opinia pchała cesarza do wojny, ona ją sprawiła, ona łudziła rząd i na­ród, że ich sile nic oprzeć się nie zdoła; ona naduży­wała hasła „oswobodzenia uciemiężonych braci,” ona w rzecz z natury poważną, w politykę wielkiego pań­stwa wprowadziła tę błahość najnędzniejszą i najzgubniejszą ze wszystkich, którą jest krzykactwo i fanfa­ronada; ona winna, ją patriotyzm rosyjski ma prawo przeklinać z głębi swojego żalu i upokorzenia – a ona tymczasem dalej naucza, dalej krzyczy, dalej oszukuje, i schlebia, i jątrzy, i zamiast skryć się pod ziemię ze wstydu jeżeli nie z sumienia i miłości ojczyzny, ona w bohaterskiej postawie peroruje, deklamuje, małpuje Katona i Milcjadesa, i dawszy sobie patent na monopol patriotyzmu, śmie jeszcze nauczać i oskarżać! Widziało się to nieraz w dziejach świata, ale dotąd nigdy w Rosji. A widząc to, można pytać: czy jej największa dotąd cnota, patriotyczna karność i jedność i godność w nie­szczęściu, która tak świetnie doprawdy objawiła się za Żółkiewskiego i za Napoleona, czy ta nie zginęła?

Ale jest inna nauka głębsza i donioślejsza, którą te wypadki podają jak na dłoni, dobra dla słabych jak dla potężnych, to ta, że nie wygrywa się pozorem, blichtrem, udaniem, fanfaronadą, ale rzeczywistością i prawdą. Trzeba do zwycięstwa tej rzetelnej prawdy w sile, której tu nie było. Bo skarb pusty, bo wojsko choćby liczne i bitne, ale źle opatrzone przez nieudolną lub nieuczciwą administrację, przed słabym tylko mogą siłę udawać, przed mocnym muszą ulec lub ustąpić. A nadto wszystko jeszcze pokazuje się, że potrzeba prawdy nie tylko w sile, ale i w zamiarze, w myśli podniesionej sprawy. Gdyby Rosja naprawdę, jak to gło­siła, była szła za Dunaj dla oswobodzenia Słowian, gdyby Europa mogła była jej wierzyć, wtedy z tymi siłami jakie miała, byłaby celu swego dopięła i zawarła traktat zapewniający tamtym wolność, jej samej ogrom korzyści i chwały, a nikt nie byłby jej groził i do od­wrotu jej zmusił. Ale ten świat, który tak długo, tak cierpliwie, tak grzecznie udawał wiarę w to wszystko co ona mówiła, nie wierzył jej naprawdę. I nie mógł wierzyć, bo choć oczy niby zamykał, widział co ona robi, a widząc, musiał dowiedzieć się, gdzie dąży. Pol­ska, ta nienazwana, ta zapomniana, ta sponiewierana i zdeptana, ta świadczyła, że nie chodziło ani o oswobo­dzenie chrześcijan i Słowian, ani o religijne i narodowe wolności, a to świadectwo skutkowało. Ono sprawiło, że i wypowiedzenie wojny przez Rosję i jej zwycięski pochód zatrwożył wszystkich i obudził ich czujność tak, iż w chwili, kiedy traktat z San Stefano przyszedł stwierdzić ich podejrzenia i obawy, stali już pod bro­nią, gotowi do wojny. Pierwszy to raz Rosja bierze taką lekcją i taką karę za Polskę, pierwszy raz Ne­mezis mówi do niej wyraźnie. Bo gdyby w Polsce ko­ściół, narodowość, prawo, stały na swoim miejscu, to nie tylko Rosja sama w sobie byłaby silniejsza i śmiel­sza, nie tylko ta piękna rola oswobodzicielki znajdowa­łaby ufność zupełną w mających się oswobodzić, ale i inne państwa byłyby zapewne wierzyły, wierząc, by­łyby patrzały spokojnie. Oswobodzić Słowian i sobie przy tym zdobyć należne słusznie za trudy korzyści, w tym nie byłby Rosji przeszkadzał nikt, bo wszakże nikt ruszyć się nie miał ochoty: ale do panowania nad Wschodem dopuścić jej nie mogli.

A ona tego nie chciała. Warunki jej traktatu do­wiodły, że w słowach nie było prawdy, jak przedtem dowodziła tego Polska: że Rosja poszła nie uwalniać spod panowania Turków, ale zagarniać pod swoje, nie szanować i przywracać prawa, ale zabierać własność drugich, nawet sprzymierzonych, jak Rumunii. Gdyby było chodziło o tamte, traktat byłby wypadł inaczej i byłby nie zatrwożył nikogo i został w całości: a że Rosji, która w Polsce wszystkie prawa religijne i na­rodowe zdeptała, nie chodziło o te same prawa gdzie indziej, tylko o rozszerzenie swego panowania, więc podyktowała Turcji warunki pokoju, których Europa przyjąć nie mogła. Nieprawda w zamiarze, poparta drugą nieprawdą w wykonaniu, to jest siłą więcej po­zorną niż rzeczywistą, zaprowadziły ją w przepaść, z której się tylko ostatnim upokorzeniem wydobyć zdołała.

Mówią niektórzy, że głównym powodem takiego obrotu rzeczy były te od niedawna tak jawnie i głośno występujące dążenia i namiętności, które panslawizmem nazwano. Zdaje nam się przecież, że panslawizm i jego rycerze tylko się znacznie do tego skutku przyczynili, ale nie oni stworzyli powody. Cokolwiek i ktokolwiek działa pod spodem, nie można nigdy oddzielać woli rządu od jego postanowień i kroków, ani rządu lub pa­nującego od narodu. Skoro, choćby nawet wbrew swej woli i przekonaniu coś postanowił i zrobił, już to po­stanowienie stało się jego wolą, już on odpowiada za skutki. A jeżeli w państwach najbardziej konstytucyj­nych monarcha fikcyjnie nieodpowiedzialny, rzeczywi­ście w ostatecznym rezultacie odpowiada za wszystko, bo on daje firmę, on podpisuje, on przyzwala, to o ileż więcej w rządach despotycznych odpowiedzialność nie da się nigdy zdjąć z rządu, a zwalić na kogo innego. Na rosyjskich fanfaronów siły i patriotyzmu spada, prawda, bardzo znaczna część odpowiedzialności: z ich łaski Rosja wybrała się na wojnę w złą porę, z ich łaski przeceniła siły własne, z ich łaski lekceważyła nieprzyjaciół, nie samych Turków tylko, ale świat cały, obiecując sobie, że go czapkami zarzuci. Oni popchnęli, oni winni niezaprzeczenie. Ale większa jest wina i od­powiedzialność rządu, który się dał popchnąć, który o Turcji, Europie i własnej sile miał tyle wyobrażenia, co redaktorowie gazet; który ich sam podszczuł, rozkiełznał, rozpuścił, tak, że już powstrzymać nie mógł i musiał się dać przez nich ciągnąć. Tym wszystkim fabrykantom i woźnym opinii w Rosji, nawet się dziwić nie można. Wszakżeż naród cały od Bóg wielu po­koleń chowany i utrzymywany był w tej wierze, że jego przeznaczeniem, jego prawem jest zabrać Kon­stantynopol i panować nad światem, i że jest niezwy­ciężony. To oni widzieli w swojej historii, w polityce i postawie swoich carów, tego uczono ich w szkołach, to czuli w sobie jako najwyższy cel i wyraz swojego patriotyzmu. Cóż dziwnego, że kiedy im raz mówić pozwolono, powtórzyli to, czego się od wieków nasłu­chali i napatrzyli: że powiedzieli głośno to, co było ci­chą myślą i żądzą ich rządu. Takiego rozumu jak miał Piotr[29] albo Katarzyna[30], Aleksander[31] i Mikołaj, od poli­tyków brukowych żądać przecie nie można: a czując i wiedząc, że o tym tylko marzą, tego samego chcą, o czym marzył Piotr i Aleksander, czego chciała Kata­rzyna i Mikołaj, mogli nawet w dobrej wierze mieć się za mądrych i usprawiedliwionych. Ich myśl była zupeł­nie ta sama co we wszystkich od półtora wieku wojnach Rosji i Turcji: wykonanie tylko było gorsze, bo oni się do niego wmieszali. Myśl wyszła z gabinetu na ry­nek, wpadła pomiędzy ręce niezgrabne, głowy słabe i gar­dła krzykliwe; o polityce, której rozmiary rzeczywiście wielkie, mają się w stosunku odwrotnym do jej moral­nej wartości, zaczęły radzić wszystkie hałaśliwe mier­ności imperium. Oczywiście musiało się skończyć na głupstwie i szkodzie. Ale czy pan Aksakow[32], Katkow[33] lub jakikolwiek inny mógł wiedzieć, co myśli gabi­net angielski lub austriacki? Czy Gołos miał możność i obowiązek dokładnej znajomości sił własnych i ob­cych? Czy Nowoje Wremia mogły zająć się administracją wojenną? Nie! to wszystko rząd powinien był wiedzieć, on zanim przystał na wojnę, do której go pchano, miał sobie zadać to proste i znane pytanie: „quibus auxiilis, quomodo, quando”. A że tego nie wiedział i nie zrobił, więc najcięższa odpowiedzialność spada koniecznie na niego.

A jak jego jest winą, że nie było rzeczywistej prawdy w tej sile z jaką Rosja wyszła w pole, tak on winien także, że nie było prawdy w zamiarze. Panslawizm jest tylko najnowszą, jeżeli się tak wyrazić wolno, formą rosyjskiej idei i namiętności; ale on z du­cha Rosji wyszedł, przez nią jest wychowany i kiedy mówi, że idzie się bić za wolność i wiarę swoich braci Słowian, robi to samo zupełnie (tylko mniej źle), co ro­biła Katarzyna, ta Rosja wcielona, kiedy brała w opiekę polskich dyzunitów, albo poskramiała polskich Jakobinów, albo dla całości i bezpieczeństwa Rzeczypospolitej gwarantowała wolną elekcję i liberum veto: to samo, co robił Mikołaj, kiedy po apostazji Siemiaszki[34] i krwawym prześladowaniu Unii na Litwie, bił medale na pa­miątkę tej miłości, która ją złączyła na nowo z prawo­sławną cerkwią. I jeżeli to prawda, że panslawizm czy demokracja podyktowały Aleksandrowi II słowa jego manifestu do Bułgarów, to podyktowały to z myśli i ducha wszystkich poprzedników tego cesarza, i wier­nie, dosłownie tak, jak się od nich nauczyły.

Wina i odpowiedzialność są więc wspólne i po­dzielone. Formę ostatniemu przedsięwzięciu Rosji dały nowe żywioły, panslawizm i demokracja: ale duch i dążności były dziedziczne, tradycyjne, rdzennie rosyj­skie i rządowe.

A gdyby trochę więcej prawdy, więcej zgodno­ści między słowami a postępkami, między manifestem wojennym a warunkami pokoju, gdyby tę rolę jaką grała Rosja, była pojęła nie jako rolę, ale jako rze­telną swoją misję, co za wspaniała byłaby karta w historii i co za widoki w przyszłości! W wojnie samej, w przejściu Bałkanów na przykład, było niezaprzeczenie coś heroicznego, epickiego; w działaniu dyplomacji była śmiałość i zręczność połączona z jakąś dumą im­ponującą. Cel sam, oswobodzenie Słowian i chrześcijan, był szlachetny i wzniosły, a skutek był już osiągnięty. Każdy naród na świecie mógłby był Rosji zazdrościć tej karty jej dziejów, gdyby była rolę swoją do końca dobrze odegrała, gdyby oswobodziwszy Bułgarię, usamowolniwszy Serbię i Czarnogórę, sobie samej zape­wniwszy wszelkie odszkodowania i korzyści, była się zdołała powstrzymać od zaprowadzenia w tych krajach swojego zwierzchnictwa i rządu. Wpływ jej na Sło­wiańszczyznę (nie tylko południową) nie byłby wtedy mniejszy, cała byłaby wielbiła oswobodziciela i zba­wcę, a nawet Polska, choć tej wielbić i wierzyć tak trudno, byłaby zdumiona pytała: „Co to jest?” czy nie stało się coś dziwnego i czy na tej białej karcie, o której mówi Mickiewicz, nie zacznie czasem „pisać palec Boski”. Tureckie morza, cieśniny i skarby sta­łyby jej otworem, a turecka moc opierać by jej się nie mogła. W Europie zaś nie moralne tylko ale materialne jej stanowisko byłoby podniosło się niezmiernie, bo nikt nie byłby miał powodu ani pozoru przeciw niej wystąpić, zatrzymać ją, wszyscy byliby musieli patrzeć spokojnie jak zbiera plony swoich trudów, a moralna przewaga stałaby się była w krótkim czasie nieprzełamaną materialną potęgą na Wschodzie. Żeby do celu dojść, potrzeba było Rosji tylko nieco umiarkowania, i potrzeba było prawdy.

Ale zamiast tego, szydło wyszło z worka; w San Stefano pokazała się prawda tego, co Rosja myśli i chce, nieprawda tego co mówi. Cel szlachetny i wzniosły okazał się czym był w istocie, żądzą panowania i groźbą dla świata, a wtedy skutek już osiągnięty wypadł z rąk i rozbił się jak dzbanek Lafontaina mleczarki. Wtedy rozległo się to groźne Stój!, o którym z takim roz­kosznym uczuciem tryumfu opowiadał parom Wielkiej Brytanii jej pierwszy minister, – a zwycięska Rosja posłusznie stanęła.

Z traktatu berlińskiego osiągnęła ona zawsze bar­dzo wiele korzyści: ale z poprzedniego, z jej własnego traktatu san-stefańskiego, została jej tylko jedna lekcja, jedna, ale wielka i tak wyraźna, jak jej dotąd jeszcze nigdy nie słyszała. Z całej tej karty jej dziejów wy­chodzi jasno jak słońce, jaskrawo jak upomnienie Baltazara, wypisane przykazanie: „nie będziesz brał imie­nia bożego nadaremno”. Rosja brała nadaremno, nad­używała imienia Bożego, imienia prawdy, prawa, wol­ności, kiedy im sprawami swymi urągała i dostała teraz pamiętne. Można jej życzyć, żeby naukę wzięła na rozum i do serca. Rozwaga mogłaby przydać się jej tym bardziej, że nie samo tylko to jedno przykazanie przestąpiła. Jak dziś przekroczenie drugiego, tak kiedyś może się na niej pomścić pogwałcenie piątego, albo siódmego, albo ósmego, albo dziesiątego, albo wszystkich.

Jednak nie ona wyszła najgorzej na tym kongresie. Zaszachowana na Wschodzie daleko prawdziwiej i sku­teczniej niż pokojem paryskim w r. 1856, upokorzona bardzo, osiągnęła przecież wiele. Bądź co bądź jest ona wielkim mocarstwem, którego, jeżeli się złamać nie chce lub nie ma odwagi, to do rozpaczy przywodzić je nie jest roztropnie. Anglia zawarłszy z Turcją swój traktat w San Stefano i dostawszy ją pod swoje zwierzchnictwo, oczywiście ani chciała ani potrzebowała wojny, i mogła potem ustępować Rosji we wszystkim, co dla niej nie było rzeczą główną. Austria? jakich ta trzy­mała się wyrachowań i planów, nie wiemy; ale skłonna, do ustępstw nawet w tym, co dla niej zdaje się być rzeczą główną, była oczywiście, skoro Rosja wzięła Besarabię, to jest jeden brzeg Dunaju i jedno jego ujście, i pozwoliła Rosji zbliżyć się do Bułgarii, do całej tej Słowiańszczyzny, która wobec Rosji jest jej piętą Achillesa. Uczciwy faktor może nie bardzo gorliwie Rosji faktorował, ale ani chciał, ani mógł poświęcić jej zupełnie; i z Besarabią, z Bułgarią na teraz zajętą, a na przyszłość łatwo jej wpływom jeżeli nie wojskom do­stępną, z Karsem, Ardahanem i Batum, Rosja wychodzi z tej sprawy ze zdobyczą nawet jak na zwycięzcę dość świetną, a cóż dopiero na takiego zwycięzcę, który się głośno przyznawał, że dalej zwyciężać już nie będzie. Nie wszyscy z takim zarobkiem wrócili z kongresu, choć byli tacy, co prawda, którzy wrócili z nierównie większym.

Nic świetniejszego jak wystąpienie Anglii po trak­tacie san-stefańskim, i jak tryumf odniesiony na kon­gresie berlińskim: nic zręczniejszego jak postępowanie angielskich dyplomatów. Nie było z pewnością skutecz­niejszego środka do obrony interesów angielskich na Wschodzie jak ta kombinacja, mocą której Anglia wzięła w dzierżawę Azję Mniejszą, a w posiadanie wyspę, z której może mieć oko na azjatyckie wybrzeża, floty i wojska wysyłać gdzie zechce, a Turcję pod swoją protekcją. Ta dała może przykład państwom upadającym, jak mogą byt swój ratować, a w najgorszym razie przedłużać: zrobiła tak, jak robi nieraz zadłużony szlachcic polski, który nie wiedząc już jak sobie radzić, oddaje majątek w dzierżawę lub w administracją mą­drzejszemu od siebie, wymówiwszy sobie tylko pewien skromny dochód. I zdarza się nieraz, że po latach ta­kiej dzierżawy czy administracji, majątek oczyszczony, zagospodarowany wraca pod zarząd właściciela, który jest znowu tak wielkim panem jak był. Czy ta dzier­żawa nie stanie się wieczystą? czy drugie lub trzecie pokolenie dzierżawców nie zechce jej uważać za swoją własność, to inne pytanie. Ale na dziś, właściciel zbył się kłopotu, dochód ma zapewniony, własność nieza­przeczoną, a nade wszystko tę błogą pewność, że za­możny i potężny dzierżawca zyskując wiele na tym interesie, w który włożył znaczny fundusz własny, bę­dzie musiał dbać o życie i bezpieczeństwo wygodnego jurisdatora. Turcja zrobiła zatem interes wcale ko­rzystny, który jeżeli choremu człowiekowi zdrowia i sił powrócić nie zdoła, to wegetować pozwoli mu długo. Anglia odniosła tryumf, jakich niewiele w jej dziejach; przez Cypr, przez zarząd Azji Mniejszej, panuje nad morzami i cieśninami, pilnuje Rosji i na każdym jej kroku może stawić zaporę; tę część kwestii wschodniej, która ją obchodziła prawdziwie, rozwiązała po swojej myśli i stale, a jakie niewyczerpane źródła nowych bogactw znaleźć może w Azji Mniejszej, tego sama nawet dziś wiedzieć nie może. I to wszystko bez wojny, bez wystrzału, bez wydatku, samym tylko rozumem i zręcznym korzystaniem z okoliczności. Ale, jeżeli naro­dowa duma Anglików może słusznie upajać się tym tryumfem, to bezstronny na uboczu stojący spektator ma prawo zadawać sobie pytanie, czy ta sama ręka, która tak silnie ujęła ster spraw tureckich i tureckich posiadłości, czy nie wstrzęsła czasem całym gmachem międzynarodowego prawa a przynajmniej jego tradycji. Protestuje się przeciw traktatowi z San Stefano, bo on oddaje panowanie na Wschodzie w ręce jednego mo­carstwa: równowaga Europy i jej bezpieczeństwo po­zwolić na to nie mogą. Protestuje się tak silnie, z taką gotowością do wojny, tak się dumnie żąda żeby Rosja swój traktat poddała pod cenzurę wszystkich, że Rosja ustępuje i kongres się zbiera. Zasada uratowana: o tym co obchodzi wszystkich, nie można stanowić bez wszyst­kich wiedzy i zgody. Tymczasem, kiedy ci wszyscy przejęci ważnością swojej misji wybierali się do Ber­lina, fatalna jakaś dziennikarska ciekawość i gadatli­wość ogłasza światu, że w sprawie poddanej właśnie pod sąd tego areopagu, poza plecami areopagu, stanął już układ między dwoma przeciwnikami. Wieść o za­warciu angielsko-rosyjskiej konwencji musiała zdziwić nieprzyjemnie spieszących na kongres dyplomatów: dowiedzieli się oni, że oszczędzono im połowę trudu, że nie będą potrzebowali łamać sobie głowy, ale po prostu przyszedłszy do gotowego, zatwierdzić tylko i wypracować w szczegółach układ, którego główne punkty były już faktem dokonanym. Zdziwienie większe zaś nierównie, kiedy podczas obrad kongresu i zawsze za jego plecami, wyszła na jaw konwencja angielsko-turecka, pod jego sąd i potwierdzenie nie poddana wcale. Protestować przeciw traktatowi z San Stefano w imieniu praw i interesów całej Europy, zwołać ją całą na kongres na to, by ten traktat obalić, a w tej samej chwili, właśnie kiedy ten kongres zasiada, za­wrzeć tajemnie z Turcją swój traktat, taki sam jak rosyjski z San Stefano, tylko o wiele jeszcze donioślejszy: zawarłszy go ani pomyśleć, ani przypuścić nawet, żeby mógł być pod czyjkolwiek sąd poddany lub po­trzebował czyjego potwierdzenia, ale ogłosić go jako fakt dokonany i jak fakt niby naturalny, w porządku rzeczy, najprostszy w świecie – to było niezawodnie arcydziełem dyplomatycznej zręczności i śmiałości, ale było zarazem takim lekceważeniem, takim zadrwie­niem z kongresu i z Europy, że zapytać po nim trzeba, kto jeszcze będzie wierzył w moc obowiązującą mię­dzynarodowych paktów i zwyczajów, jeżeli tak w nie wierzą, tak je szanują ci sami, co w ich obronie pod­noszą głosy i zwołują kongresy?

Dziwny był ten kongres. Z jednej strony dowo­dził zdaje się poczucia i poszanowania prawa narodów, zadał poniekąd fałsz głębokiemu i smutnemu słowu wesołego austriackiego dyplomaty, który po wojnie francusko-pruskiej, mówił: il n’y a plus d’Europe. Teraz pokazało się przecież, że jest jeszcze jakaś Europa, i że jak zechce może być mocniejsza od zaborczych aglomeracyjnych dążności, że prawo międzynarodowe i jego traktaty mogą być ponad prywatnymi traktatami zawieranymi przez strony wojujące, czy to w San Stefano, czy gdzie indziej. Politycznej zdolności i rozumu było w tym kongresie oczywiście więcej niż w paryskim z r. 1856, bo wtedy jak dziś celem było powstrzymać Rosję w jej dążeniu do opanowania Wschodu, a środek dziś wynaleziony jest od ówczesnego nierównie skutecz­niejszy i pewniejszy; zdawałoby się zatem, że można nabrać pewnego zaufania do traktatów zawieranych przez naszych współczesnych ludzi stanu, do rzeczy­wistej bytności i wartości europejskiego prawa narodów; można by przypuścić, że jest jakiś porządek oparty na jakichś zasadach. Przecież, nie ważąc lekko materialnego dzieła kongresu, przyznając zupełnie, że celu swego dopiął lepiej i zręczniej od swego najbliższego poprzed­nika, można by zapytać, czy on sam nie jest symptomatem, a może dowodem, że prawo narodów, jak daw­niej bywało, jego poszczególne artykuły (traktaty) jego tradycje i zwyczaje, straciły swoją rzeczywistość i żywotność, że zostały po nich formy niektóre na pozór szanowane i przestrzegane, ale w rzeczy nie wierzą w nie, nie zachowują ich, śmieją się z nich, ci sami nawet, którzy w obronie ich występują.

Mówiąc tak, nie mamy na myśli Besarabii, oder­wanej od Multan prawem chyba, jak się dawniej mó­wiło, kaduka. O zasady, o moje i twoje, dawno już nauczono nas nie pytać w sprawach politycznych i temu zaborowi nie dziwimy się bynajmniej. Rumunia była mała, słaba, bronić się nie mogła: Rosja żądała Besarabii, w której mieściła jakiś punkt honoru niby, a na­prawdę przydatny punkt operacyjny: trzeba było dać jej jakąś satysfakcję, osłodzić ciężkie upokorzenia, uła­twić ich przyjęcie, nic naturalniejszego jak że koszta komplanacji zapłacił najsłabszy. Biedna Rumunia! drogo okupiła swój tytuł niepodległej i dowiedziała się jak jest niebezpiecznie wchodzić w spółkę z wielkimi. Do­broduszny bocian z bajki, który wilkowi kość z gardła wyciągnął, a potem upomniawszy się o nagrodę cieszył się, że uszedł z życiem, mógłby jej służyć za stosowny herb, a przynajmniej za naukę. A jeżeli cała jej dawna i współczesna historia nie wzbudza u nas wielkiego dla niej zapału, to ta ostatnia karta budzi współczucie. Pra­gnęli niepodległości, któż im się może dziwić lub brać za złe? Bili się dobrze, dali wyniszczyć swój kraj do ostatka, a gdy się skończyło, odprawiono ich gorzej jak Murzyna z Fiesca[35], bo Murzyn odszedł przynajmniej z tym co miał, a im odebrano co było ich. Bodajby chociaż skutkowała ta lekcja i nauczyła ich z kim na przyszłość łączyć się i komu bezpiecznie wierzyć mogą.

Los, który ich spotkał na kongresie, jest czymś tak zwykłym, że prawie nie robi wrażenia. Mała krzywda wyrządzona bardzo małemu państwu! nie ma nawet o czym mówić. Było ich tyle większych nierównie! Ale co zupełnie nowe, a o stałości naszych zasad i faktów niedobrze świadczące, to takie postąpienie Anglii, która powoławszy Rosję przed sąd Europy, w tej samej chwili zrobiła to samo, o co tamtą oskarżyła: to Rosja, która otwarcie, jawnie bez pudoru, ogłasza i zbiera składki na statki korsarskie, kiedy sama tak świeżo podpisała uro­czyste potępienie i wyrzeczenie się tego podejrzanego środka wojowania. Następca tronu, który sam swoim imieniem zasłania korsarzy, a swoją w przyszłości ce­sarską purpurę wywiesza na nich, jak żeby w zastępstwie tej flagi, której nie mają, to jest podobno nowe w dziejach świata, – jak nowym jest widok państwa i monarchy, który nazajutrz po ratyfikacji traktatu ogłasza w dzien­niku urzędowym swoim poddanym, że w ten traktat nie wierzy, ani go dochować myśli: „Podpisałem, bom musiał, ale nie bójcie się, jak tylko będę mógł zrobię to co wy wiecie i co chcecie; a ten pokój, który pod­pisałem, to tylko potrzebne wytchnienie, po którym znowu wydam wojnę. Ten pokój nic nie znaczy, mój podpis nie obowiązuje ani mnie, ani was, bo go kła­dłem z mentalną restrykcją i cofnę przy pierwszej spo­sobności.”

Czy dawni dyplomaci mieli więcej dobrej wiary, więcej rzetelności i poszanowania swego słowa? Może nie, ale umieli przynajmniej zachowywać pozory. W pew­nym nowym, nie bardzo pięknym, ale bardzo skwapliwie czytanym romansie, jest dialog jeden między dwoma ludźmi wątpliwej uczciwości, ale niewątpliwej zręczności w zachowywaniu pozorów właśnie. Jeden z nich nazywa siebie i towarzysza ludźmi honoru, drugi go poprawia, dajmy pokój tym szumnym słowom, powiedzmy o sobie gens de tenue.– Otóż w r. 1815 na przykład, albo na­wet w 1856, rzetelnego honoru nie było może wiele, ale była jego hipokryzja, była la tenue. Dziś i ta znikła, a z nią ostatki tradycji dawnego prawa narodów. Istoty rzeczy nie było już dawno, ale zostały jej ślady w pew­nych pozorach i formach: w tym że i te dziś znikają, można podobno upatrywać oznakę końca, a bliskości czegoś nowego, koniecznego, i może rzeczywistszego niż to co było.

Oto cośmy mieli na myśli mówiąc na początku, że zawarty pokój nie budzi w nikim ufności, że potop się nie skończył, ale się tylko cofnął na krótki czas, żeby za chwilę groźniej powrócić. Nie widać tęczy, znaku przymierza pomiędzy niebem a ziemią, bo w poronionym dziele nie było tej mądrości, która daje sta­nowczość i siłę, ani tej sprawiedliwości, tej wyższej zasady, która jedna tylko daje prawdziwą mądrość. I Rosja ma słuszność kiedy mówi, że ten pokój to tylko krótkie zawieszenie broni, a całym jego skutkiem zdaje się być to jedynie, że mechanicznie terytorialnie zbli­żył do siebie wszystkie sprzeczne interesa, dążności, tak, że zderzenie da się może przewlekać, ale się nie da uniknąć. Anglia i Rosja, Rosja i Austria tak się ze sobą stykają na wschodzie, a tak sobie tam nawza­jem przeszkadzają, że rozprawić się ze sobą stanowczo i nie już pośrednio na gruncie i grzbiecie Turcji, ale wprost, koniecznie będą musiały.

A to, co przed miesiącem było tylko przewidy­waniem i obawą, dziś jest już faktem. Na wypogodzo­nym horyzoncie wychodzą już chmury czarne i groźne i mówią wyraźnie, że to marcowe słońce, które się lada chwila zaćmi wichrem i śniegiem i gradem.

Austria weszła do Bośni i Hercegowiny. Stało się, czego dla niej obawialiśmy się najbardziej, nie my tylko Polacy, których zawsze o własne cele posądzać można, ale wszyscy życzliwi Węgrzy i Niemcy, tak samo jak Polacy. Weszła z polecenia Europy całej, z zaszczytnym mandatem zaprowadzenia ładu i dobrego rządu tam, gdzie Turcja utrzymać go nie zdołała: z chlubną misją, z chlubną ufnością mocarstw, miała nieść na wschód sztandar cywilizacji, tarczę przeciw Rosji i uspokojenie. A wszedłszy zastała tam wojnę, i każdy wąwóz, każdy grodek, każdą piędź ziemi pra­wie, musi kupować i zdobywać krwią swoich żołnierzy. Że zdobędzie, że stłumi ten opór, o którym nikt nawet dobrze nie wie jaki on jest, słowiański czy turecki, czy jeden i drugi razem, czy czysto-powstańczy, albo i skrycie rządowy także, czy ze Słowiańszczyzny są­siedniej lub z Konstantynopola lub dalej z zagranicy poddmuchnięty, że go na razie stłumi to pewne, bo na siłę większą ją stać. Ale cóż z tego! zwycięstwo tego nie zmieni, że jak dziś opór jawny, tak potem będzie opór skryty i głuchy i ognisko wiecznych przeciw Austrii knowań i powód wiecznych do niej zaczepek.

Jak łatwo byłoby dziś natrząsać się z tego poli­tyka, który przyjął mandat okupacji, a nie pomyślał o tym, nie dowiedział się naprzód, jakie będą tej okupacji skutki i jakie jej przyjęcie? Jak łatwo przyszłoby przypominać te wszystkie przestrogi ze wszech stron dawane Austrii, żeby drugi raz nie chodziła do Szlez­wiku i Holsztynu, albo pytać jakim czołem, z jakim tłumaczeniem stanie przed Izbami minister spraw zagra­nicznych, który tyle razy tak wymownie, tak stanowczo i uroczyście oświadczał, że nie pójdzie do Bośni i wbrew swoim zaręczeniom a ich przekonaniom i przestrogom tam poszedł! Jak łatwo nam zwłaszcza Polakom co od lat piętnastu powtarzamy, że panslawizm czyha na roz­biór Austrii, dziś kiedy on zgotował jej niespodzianą wojnę, byłoby stać na boku ze złośliwie udanym zdzi­wieniem i pytać: A co to? Jak łatwo, kiedy Austria tam poszła i zaślepienie swoje płaci krwią, byłoby jej powiedzieć: Tu l’as voulu. Ale rzecz jest za smutna. Niech patrzy z boku i zaciera ręce ten Turek, który przez Austrię nie broniony, przepowiadał jej niedawno, że po kwestii tureckiej nastąpi austriacka, albo ten rosyjski publicysta, co swoim drogę do Stambułu wska­zywał na Wiedeń, albo ten wreszcie, co od tak dawna powtarza, że środek ciężkości Austrii powinien być przesuniętym na Wschód, ci mogą się cieszyć. My, cośmy cesarzowi i państwu szczerze życzyli i radzili uczciwie, my, cośmy los własny z ich losem związanym i od niego zależnym widzieli, my czujemy dziś tylko gorycz popełnionego błędu, a przeczuwamy niebezpie­czeństwo i do ironii nie mamy humoru. Wiemy od dawna, że do wojny między Rosją i Austrią przyjść musi, a życząc Austrii zwycięstwa, pragnęliśmy, żeby wojnę tę podjęła w najlepszych możliwych warunkach, a nie stało się jakeśmy chcieli, jeszcze raz polityka polska jest pobita. Jednak nie myliła się ona, dobrze wiedziała i dobrze radziła. Przepowiadała wojnę, dziś już ją wszystko zapowiada, już nie same tylko organa rosyjskiej opinii rzucają się wściekle na Austrią, ale sam organ rządu przyrzeka głośno, otwarcie, że Rosja w zamysłach swoich i zaborach nie spocznie. Dziś sama logika, sama natura rzeczy i ludzi wskazuje, że każdy rząd i każdy cesarz rosyjski, dbały o swoją władzę, o swój wpływ, o sam swój byt może, będzie musiał dać satysfakcję obrażonemu, upokorzonemu uczuciu na­rodu i szukać odwetu za zdarty pokój san-stefański, a podpisany berliński. A gdzież go poszuka? W Turcji? Nie: tam Anglia, którą się straszy wyprawą na Indie, ale której się w Azji Mniejszej ani na Bosforze nie zaczepi; droga do Konstantynopola zamknięta i ma­rzenie o nim trzeba odłożyć na wiek cały, jeżeli nie zapomnieć do szczętu. Jest zaś kto inny, bliższy, na którym łatwiej wywrzeć nienawiść i zemstę i zaspokoić żądzę zaborów, bo nie trzeba ścigać go po morzach, bo pod wszystkie jego słowiańskie prowincje z dawna podkopało się miny, podłożyło prochy tak, że w zdarzonej porze tylko zapał przytknąć zostanie. Czy to się stanie zaraz? Zapewne nie, Rosji potrzeba czasu by wytchnąć z trudów i wygoić się z ran ostatniej wojny, ale się stać musi i stanie niechybnie. Tymczasem niech się Austria zabawia Bośnią i Hercegowiną. Jak Tur­cja z bułgarskim powstaniem, z wojną serbską i czarnogórską, tak ona pasować się będzie z mniejszymi i większymi spiskami i powstaniami, tracić siły, czas i pieniądze. W Serbii, w Czarnogórze, w Bośni samej nietrudno stworzyć i rozżarzać ogniska słowiańskiej nienawiści i agitacji przeciw Niemcom i Węgrom ciemiężycielom, w razie potrzeby można i Turcję poruszyć, obiecać jej to lub owo, pokazać jej jak obrońcy zagar­niają jej prowincje, jeżeli Bóg poszczęści, popchnąć ją nawet do wojny, zawikłać, zaplątać Austrię w te wschod­nie pęta tak, żeby się ruszyć nie mogła; niech się te drobne walki przeciągają, niech się ślimaczą, niech ją z sił wyczerpią jak wrzód, a wtedy, kiedy ona już się dobrze osłabi, a my wzmożemy się cokolwiek, wtedy…

Wtedy wojna, jak w r. 1866, wojna na dwóch granicach, bo dlaczegóż Włochy nie miałyby wziąć Albanii, jeżeli Austria wzięła Bośnię, albo wziąć Dalmacji, która im się oczywiście z prawa należy jako spadkobiercom Rzeczypospolitej weneckiej? bo Italia irredenta wyciąga do nich ramiona i woła o wybawie­nie, bo Włochy mają i apetyt dobry i talent do piecze­nia swoich pieczeni przy cudzym ogniu. Wojna bez sprzymierzeńców: – bo któż do niej pomoże? Czy Anglia? ta zrobiła i zdobyła na Wschodzie wszystko czego potrzebowała, a jeżeli gotowa była do przymierza kiedy dopiero do swego celu ciążyła, to dziś dopiąwszy go nie ruszy się dla miłości drugich. Czy Prusy? ten sprzymierzeniec, który chce Austrię nach Osten versetzen, faktorował uczciwie w Berlinie i dotąd za darmo. A przecież i jemu należy się coś za trudy. Kto wie, czy on w takim razie usług swoich nie przypomni, nie poda rachunku? Kto wie od kogo i jakiego faktornego zażąda? Oto, co mówił od dawna rozsądek, znajomość ludzi i historii i sama natura rzeczy. Oto, co dziś mówi całą swoją postawą i wszystkimi swymi głosami Rosja, co mówią Włochy, co mówi najwyraźniej zbrojny opór w Bośni.

I w takie położenie wejść samochcący! Pchać się na Wschód, kiedy całą siłą pcha tam nieprzyjaciel jeden, a drugi czyha tam zbrojny całym zasobem dawno nagromadzonych środków zaczepnych? Iść tam, jak na przechadzkę wojskową, z lekkim sercem i głową swo­bodną, „jak młode pacholę ze strzelbą na ramieniu świszcząc iść na pole” a wpaść w przepaść, z której wyjście Bóg jeden wie jak trudne; nie słuchać tych, co ostrzegali zawczasu, przypominając świeżą holsztyńską naukę, ale słuchać dawnego holsztyńskiego towa­rzysza broni i z rąk jego przyjmować ten dar niebez­pieczny, wiedzieć czym jest panslawizm dla Austrii, a własnymi rękami odsłonić mu swoją pierś, żeby w nią godził; zrobić to wszystko, będąc austriackim ministrem i Węgrem do tego! to ogrom błędów, który łatwiej wi­dać da się popełnić, aniżeli zrozumieć. Więc za nic wszystkie nauki i wszystkie fakta dawnej i najnowszej historii? więc pamięć roku 1866 już wywietrzała? więc w Austrii wszyscy Niemcy, Polacy, Węgrzy, wszystkie dzieci i wszystkie wróble na dachu wiedzą i mówią, jakie są rosyjskie względem tego państwa zamysły i cele, a nie wiedzą tego tylko ministrowie spraw za­granicznych? Więc na to wszystkie żaki uczą się na pamięć Timeo Danaos, żeby mężowie stanu nie pamię­tali tego wiersza i przyjmowali Bośnię z tej ręki, która Austrii Śląsk zabrała, a potem ją z Niemiec wypchnęła? Więc kiedy ta Rosja, która całym swoim ogromem wali się na Austrię, a całym swoim jadem i podstępem ją rozkłada i rozsadza, znękana, wycieńczona, zginąć mogła od jednego zamachu, kiedy jednym słowem można było angielską flotą, angielską energią, angielskim złotem, zapewnić sobie spokój z tej strony na zawsze, to mądrować i przemądrować i wypuścić Rosję z tej matni, a samemu w nią wpaść? Nie wydać wojny, kiedy nieprzyjaciel ledwo żywy bronić się nie mógł, a potem być zmuszonym ją prowadzić, jak i kiedy się temu nieprzyjacielowi spodoba? nie wydać jej w przy­mierzu z Anglią i z Turcją, ale czekać, aż ją Rosja wyda w przymierzu z Włochami? chować swój geniusz na wielką okazję, doczekać się takiej, jaką los raz tylko na wiek państwom daje i tak z niej skorzystać…

Albo może Rosja i Prusy nie są nieprzyjaciółmi Austrii i nie czyhają na jej zgubę, a te wszystkie obawy to polskie przywidzenia i szaleństwa? Niestety wiek już temu blisko, jak jeden z tych szalonych Po­laków powiedział, że Rosja i Prusy zaczęły rosnąć wtedy, kiedy w Europie miejsca na nowe państwa już nie było, i one róść mogły tylko kosztem drugich. A odkąd nikt nie położył im tamy, odkąd im pozwolono zabrać Polskę, one silniejsze tym zaborem będą chciały i będą musiały rzucać się na innych. Co do Prus, sprawdziły się podobno te słowa na Francji i dwa razy na Austrii: co do Rosji sprawdziły się na Turcji, a odkąd do tej zamknęła się droga, sprawdzą się, Rosja bynajmniej tego nie tai, na Austrii. Prusy też dzieła swego nie ukoronowały jeszcze, nie cała dawna Rzesza zjedno­czona jest pod nowym cesarzem. Są więc wrogi, jest niebezpieczeństwo, jest bodaj czy nie kwestia życia lub śmierci; i kiedy z tych nieprzyjaciół jeden był w matni, nie należało go z niej wypuszczać. Machiavel[36] mówi: „kiedy twój nieprzyjaciel wpadnie w błoto po pas, po­daj mu rękę i ratuj: ale kiedy wpadnie po szyje, nastąp mu nogą na głowę i pogrąż w błocie na wieki”. Rosja była w błocie po szyję; Austria jej na głowę nie na­stąpiła i sama wpadła w błoto po kostki, daj Boże, żeby nie po kolana. Jest w Bośni, ale krok za krokiem, dom za domem zdobywa w Sarajewie ognisko przyszłych panslawistycznych spisków; a dzienniki mówią o po­trzebie użycia sił znaczniejszych (czyżby to miało eufemicznie wyrażać mobilizację?). Słowem stoi wobec tru­dności wszelkiego rodzaju. Dyplomatycznie jest podobno zawsze w dawnym potrójnym przymierzu, Drei Kaiserbund. A choć jak złośliwy jakiś Wiedeńczyk mówił, że z tego przymierza trzech cesarzy, ubył trzeci ze śmier­cią króla Wiktora Emanuela[37], to na króla Humberta[38] liczyć można, że swoją rolę trzeciego w tym przymie­rzu tak samo jak ojciec odegrać zechce. „Das hat er gethan, der grosse Künstler!“

Źle jest i gorzej niż można było przewidywać. Przed miesiącem jeszcze, kiedy Austria miała iść do Bośni, z uchwały kongresu, można było cieszyć się, że nie idzie wiedziona w pole przez Rosję, że uniknęła tego błędu, jaki popełniła niegdyś w Holsztynie, a ro­bić sobie nadzieję, że okupacja spokojna i rząd, pod którym każdemu wolno chwalić Pana Boga jak chce i mówić własnym językiem, będzie skuteczną zaporą przeciw rosyjskiemu panslawizmowi. Dziś już łudzić się trudno: zamiast spokojnej okupacji jest wojna z ja­kimiś nieoznaczonymi powstańcami naprzód, w przyszło­ści Bóg wie z kim jeszcze być może; a ta wojna gdyby nawet nie kosztowała tyle co kosztuje i skończyła się na kilku zupełnie małych utarczkach, byłaby straszna, bo wskazywałaby przyszłość nieustannych zawikłań, spisków i walk. To nie jest powtórzenie wyprawy szlezwicko-holsztyńskiej, ale coś gorszego: to jest to samo, co się zaczęło z Turcją w roku 1876, niepokojenie, szarpanie jej przez małych, dopóki wielki nie przygo­tował się do wojny. Ale gdyby nawet i tak nie było, gdyby po stłumieniu tego oporu, który rychlej czy póź­niej nastąpić musi, nastał w Bośni spokój zupełny i niczym nie zamącony, gdyby Turcja ustąpiła Austrii swoich praw zwierzchniczych, Serbia i Czarnogóra szcze­rze szukała w niej punktu oparcia, a kraje zajęte z je­dnomyślną wdzięcznością poddały się jej panowaniu, to i wtedy jeszcze ten dar Danajski miałby wartość wątpliwą bardzo, a posiadanie jego sprowadziłoby ko­niecznie tysiące pytań do rozwiązania trudnych. Jak urządzić stosunek tych krajów do reszty Monarchii? Wcielić je do węgierskiej czy do austriackiej jej po­łowy? albo może wbrew Niemcom i Węgrom zwalić panujący dualizm i narazić się na skutki takiego śmia­łego kroku? Jak tam rządzić i przez kogo? krajowcy urzędników przecież nie dostarczą, a skądże brać przychodnich? Z Węgier? to ich rządy kierowane zawsze nienawiścią do Słowian, wywołają, stworzą opozycję i tęskne marzenia o wyswobodzeniu, o słowiańskiej je­dności i o Białym Carze jej patronie. Z Czechów, Kroatów, Słowaków? a któż zaręczy, że między tymi nie znajdą się gorliwi apostołowie panslawizmu? Ale dajmy, że na wszystko jest rada, że ze wszystkich trudności wyszło się zwycięsko i Bośnia jest najszczerzej i naj­wierniej przywiązaną prowincją Austrii i najmocniejszą jej fortecą przeciw panslawizmowi, to wtedy dopiero co? Pozycja może bardzo silna zajęta przeciw Rosji na południowych granicach państwa, w chwili, kiedy Rosja odparta od południa przez Anglię musi przenieść swoją podstawę operacji gdzie indziej i Austrię tylko od północy atakować może. Gotowiśmy wierzyć, że nie nastąpi to tak rychło, choć przysięgać byśmy nie śmieli czy rosyjska namiętność i rosyjska śmiałość nie upatrzy jakiej chwili sposobnej, kiedy siły austriackie zatru­dnione będą na południu i nie skorzysta z niej, żeby śmiałym zamachem otworzyć sobie drogę w środek austriackich posiadłości. Ale przypuśćmy, że tak źle nie będzie: że Rosja wycieńczona wojną, a przerażona swoim dość groźnym zaiste stanem wewnętrznym eko­nomicznym i socjalnym, długo nie będzie mogła my­śleć o tej wojnie, którą tak otwarcie zapowiedziała; to i w tym razie jeszcze, w tym najlepszym, po latach, czy łatwo będzie prowadzić dwie wojny naraz na dwóch granicach państwa, i jakie są rachuby, jakie widoki przymierzy i pomocy, które Austria postawi naprzeciw tej rosyjsko-włoskiej kombinacji? Prawda, może do tego nie przyjść zaraz, nie przyjść wcale; może się coś stać, Rosja może wpaść w stan społeczny, który jej nie po­zwoli myśleć o wojnach i zaborach. Ale jeżeli naprze­ciw niebezpieczeństw tak rzeczywistych i tak groźnych austriaccy politycy mają do postawienia tylko możli­wość zmian i wstrząśnień w Rosji, to mogą zawieść się tak, jak nieraz zawiodła się Polska, kiedy liczyła na swoje nieszczęście zbyt zwykłe środki zwycięstwa, na klasyczną Rewolucję w Petersburgu i na jakoś to będzie. A choć przy wielkiej i walecznej armii rozpa­czać nie ma powodu, to tryumfować w takim zbiegu okoliczności nie ma się też prawa.

I oto w jakim stanie kongres postawił czy zosta­wił Europę: Turcja na pół już podzielona, pewna niby tego co jej zostało pod opieką Anglii, ale otoczona rojem małych sąsiadów pożądających drugiego jej roz­bioru; Anglia zaspokojona i pewna swego, ale tego nie pewna wcale, czy nabytych wpływów i posiadłości nie będzie zmuszona bronić orężem; Włochy czekające tylko (jak się ktoś złośliwie wyraził) pierwszej przegranej bi­twy, żeby urwać jakiś kawałek czegoś i gotowe w tym celu połączyć się z każdym i przeciw każdemu; Francja do stanowczego wystąpienia dziś jeszcze niezdolna; Austria zawikłana w sprawę swojego nowego niebez­piecznego nabytku, z nieprzyjaciółmi dobrze widzialnymi a sprzymierzeńcami, których dojrzeć nie można; Rosja, która za swoją klęskę pomsty na kimś szukać musi, i Prusy, które za swoje faktorskie usługi na kimś do­chodzić muszą wynagrodzenia. Tyle palnego materiału razem dawno nie widziało się w Europie i nie dziw, że świat z nieufnością i strachem patrzy na ten pokój, jak żeby sobie mówił, że „przed burzą bywa chwila cicha i spokojna”, ale jak burza się zacznie, to może być taka, że nie piorunami strzelać i gradem tłuc będzie, ale wulkanami buchać i trząść całymi lądami.

A i ci od niej nie pewni, którym z zewnątrz nic niby nie grozi, i rosyjska i sama nawet straszna pru­ska potęga zdaje się dotknięta jakimś wewnętrznym niezdrowiem. Być może, że w Rosji rzeczy nie znaczą tego co gdzie indziej, ale na całym świecie symptomata takie uchodziłyby za bardzo złowieszcze. Dalecyśmy od uwielbienia politycznych morderstw, i Wiera Zasulicz[39] bohaterką naszą nie będzie nigdy. Owszem, nie możemy bez oburzenia i goryczy myśleć o społeczeństwie, które z dziką radością klaskało okrucieństwom większym mi­lion razy kiedy się spełniały na Polakach, a pomściło barbarzyństwo, w porównaniu z tamtymi prawie żadne, kiedy było spełnione na jednym ze swoich. Przecież oburzenie na barbarzyństwo jest w Rosji czymś tak niezwykłym i nowym, że gotowiśmy widzieć w nim postęp, a czyn Wiery Zasulicz, który wszędzie indziej byłby po prostu złym, tam może się wydawać niby szla­chetnym, skutkiem przewróconych pojęć i zasad nie­istniejących ale niezłych popędów. Ale uniewinnienie zabójstwa przez przysięgłych, ale aplauz dany temu werdyktowi przez sam kwiat stołecznej ludności, ale owacja zrobiona uniewinnionej, to są oznaki nie tylko przewróconych pojęć moralnych w narodzie, ale takich w tym narodzie uczuć, które mogłyby z czasem wydać coś bardzo dla rządu groźnego. A to zabójstwo nie je­dyne: w Odessie i w Moskwie samej rozruchy, w Ki­jowie tajemnicze morderstwa, we wszystkich miastach prawdziwej Rosji tajemnicze plakaty i bezimienne listy grożące śmiercią rządowym figurom, miecz Damoklesa zawieszony nad każdym wysokim urzędnikiem, a spa­dający wreszcie na świętą i nietykalną głowę Naczel­nika Żandarmów, Ministra tajnej policji, szefa Trzeciego Oddzielenia! to jest tego w Rosji człowieka, który po cesarzu był zawsze największy i najstraszniejszy… to wszystko dowodzi, że czasy Mikołaja daleko, i że Rosja po tej drugiej wojnie wschodniej skupia się w so­bie czy nie skupia, ale się z pewnością w sobie prze­mienia, fermentuje i burzy. A wobec takich faktów artykuły lub mowy dziennikarzy są czymś bardzo małym zapewne: przecież ciekawym symptomatem były słowa, w których namiętny trybun moskiewski pan Aksakow wylewał żółć swoją na rosyjskich dyplomatów i kongresowych pełnomocników. „Zdrajcy to bez głów i bez sumień, którzy w berlińskim traktacie zdeptali honor Rosji, sprzedali jej krew i przeszachrowali jej prawa. Ale nasz wielki, nasz mądry, nasz wspaniało­myślny Imperator, oswobodziciel milionów poddanych i ucie­miężo­nych Słowian obrońca, on tego dzieła ohydy nie potwierdzi, nie podpisze, podpisać nie może!”… – A jeżeli podpisze, jak istotnie podpisał, bo podpisać mu­siał, więc cóż wtedy? Więc on będzie takim jak ci jego pełnomocnicy? Wniosek nie wypowiedziany, ale jasny jak słonce; i jasne także, że gdzie takie rzeczy się mó­wią i piszą, tam chwiać się muszą podstawy tronów i korony na głowach monarchów. Aksakow poszedł na wygnanie, to prawda, ale Wiestnik urzędowy pospie­szył przecie ogłosić, że pokój jest żartem tylko, czymś na kształt rewersu, który się podpisało, ale którego się płacić nie myśli. Wygnany Aksakow dostał jakąś prze­cie i niemałą satysfakcją, a słowa jego były i rozsze­rzyły się, i nic ich zmazać ani zatrzeć nie zdoła.

A jeden jeszcze drobny, ale kosztowny symptom tego przerabiania się Rosji i tego jej wewnętrznego niezdrowia widzieć można w zachowaniu się jej do­stojnego kanclerza na kongresie. Kiedy przyszła na stół sprawa Bułgarii i kiedy trzeba było zadać sobie ten przymus bolesny, żeby oświadczyć, że Rosja ustępuje od swoich san-stefańskieh stypulacji, książę Gorczakow nie przyszedł na posiedzenie. Upokorzenie, odpowiedzial­ność, całe odium przed rosyjską opinią (ale dodajmy i całą zasługę przed rosyjską historią) zostawił swo­im kolegom, a sam salwował swoją odpowiedzialność i swoją popularność. Takie małoduszne poświęcenie obo­wiązku dla popularności widywało się czasem u nas w Polsce, i było jedną z najbrzydszych, najsamolubniejszych, najtchórzliwszych stron naszego charakteru. W Rosji przeciwnie bywała dotąd jedna wielka cnota, solidarność w nieszczęściu i odwaga zrobienia tego co dobro państwa wymaga, bez uwagi na to co ludzie po­wiedzą. Dziś ta dawna rosyjska cnota zdaje się prze­radzać w tę bodajby przedawniałą polską wadę, a pier­wszy widoczny przykład daje pierwszy dygnitarz państwa i sternik jego zagranicznej polityki. Nie zdarzyły się takie rzeczy kiedy Napoleon był w Moskwie, ani kiedy Batory szedł na Psków. Nadużycia i kradzieże w administracji wojennej, to nie nowe, choć nigdy jak ludzie mówią, nie dochodziły tak wysoko w cyfrach i w figu­rach, które się przeniewierstwa dopuszczać miały; ale to małoduszne ratowanie popularności własnej, zrzucenie na drugich odpowiedzialności za czyn przykry, o któ­rego konieczności i zbawienności jest się w głębi duszy przekonanym, to jest zupełnie nowe i jest oznaką małą ale niemylną, że coś tam próchnieć musi w tej rosyj­skiej Danii.

A w Prusiech? Welche Wendung durch Gottes Fügung! Dawny król pruski (i dla Prusaków podobno bardzo dobry król i człowiek), a dziś cesarz zjednoczo­nych Niemiec, ten co spełnił wszystkie marzenia na­rodu, a jego miłości własnej dał satysfakcję najzupeł­niejszą może jakiej naród jaki doznał w historii, kiedy koronę cesarską kładł na głowę w zwyciężonym kraju nieprzyjacielskim, we własnym pałacu Ludwika XIV, ten sam stary Wilhelm[40], Wilhelm zwycięzca, Wilhelm wskrze­siciel cesarstwa, dwa razy w przeciągu jednego tygo­dnia wzięty na cel i omal nie zabity na ulicach swo­jego Berlina! Nie mamy powodu, my Polacy, kochać króla pruskiego, ale tego nie możemy zaprzeczyć, że Niemiec, który do niego strzelił, niemieckiego uczucia musiał chyba nie mieć za grosz. I cóż się stało? Skryto­bójstwa i królobójstwa im Reich der Gottes Furcht und edlen Sitte! Zbierają co sami zasiali. Bo dla­czegóż Hödel[41] i Nobiling[42] nie mieli strzelać do króla? że król? a cóż to jest król? czy królestwo jest czymś i czy ma lub daje jakiś osobny charakter i jakieś prawo? Gdyby tak było, to król pruski nie byłby się targnął na kró­lestwo swojego hanowerskiego sąsiada i krewnego. Bo życie Wilhelma potrzebne dla dobra państwa? Kiedy Nobiling rozumiał dobro państwa inaczej: a któż wie, czy jego czy króla pojęcie było dobre i słuszne. Więc może dlatego, że król był człowiekiem i że jest jakieś przykazanie Boskie, które ludzi zabijać nie pozwala? Nad takie przesądy państwo oświecone, Culturstaat i jego obywatele wznieśli się już dawno; wszakże uczą ich od wieku, że cokolwiek dziać się może za światem, na świecie jedynym bogiem jest państwo, jego interes jedynym prawem, nad którego wyższego (rząd pruski stwierdził to nieraz i świeżo jeszcze w swoich prawach majowych) nie ma, być nie powinno i nie może. A za­tem jeżeli w przekonaniu Hödla i Nobilinga interes pań­stwa wymagał śmierci króla, więc wniosek stąd jasny, że wedle pojęć i zasad, których przykład i wzór dawał sam rząd pruski, Hödel i Nobiling mieli zupełne prawo króla zabić; a jeżeli inni, katolicy na przykład lub Po­lacy mają prawo ich potępiać, to sądy pruskie gdyby chciały być w konsekwencji z ideami i zasadami swego państwa i kodeksu, powinny były co najmniej wynaleźć dla oskarżonych wiele okoliczności łagodzących.

Ale w przerażeniu nie dbano o logikę i konsekwencję; Hödla stracono, z Nobilingiem jak przyjdzie do zdrowia, stanie się to samo, a potężne, najpotężniejsze w Europie państwo Pruskie kuje osobne prawa prze­ciw niebezpiecznym socjalistom. Zły to znak, kiedy się tak pod strachem pisze wyjątkowe prawa z powodu pe­wnych wypadków i przeciw pewnym ludziom ad hoc, bo znak osłabienia i praw powszechnych i państwa. A jeżeli, jak ostatnie wybory zapowiadać się zdają, rząd w nowym parlamencie większości mieć nie będzie? jeżeli poparcia w nim nie znajdzie i będzie zmuszony jeszcze raz go rozwiązać, albo przed nim ustąpić? je­żeli te stowarzyszenia socjalistów, stłumione i prześla­dowane na powierzchni ziemi, a zbyt już silne żeby na rozkaz zniknąć mogły, skryją się pod ziemię i tajnie robotę swoją dalej prowadzić zechcą, cóż wtedy?… Nie, nie wszystko złoto co się świeci, nie wszystko zdrowe i czerstwe im Reich der Gottes Furcht und edlen Sitte, a na horyzoncie pruskim ukazują się punkty tak czarne, że aż sam książę żelazny i nieustraszony zląkł się i prze­żegnał się na ich widok. Nuncjusz papieski zaproszony był do Kissingen na świadka tego przeżegnania.

A myż w tym wszystkim? jak stoimy i co robić mamy lub możemy? My, naprzód, spadliśmy z konia, tego sobie taić nie możemy, ani sofistycznie próbować w siebie wmawiać, że to upadek mały i nieznaczący. Jest on bardzo wielki i bardzo ciężki. Od dawna, a od czasu jak Rosja pełnymi żaglami nieść się dała prądem panslawistycznym już zupełnie i powszech­nie, liczyliśmy na wojnę Rosji z Austrią jako na niechybny a konie­czny sposób wyjścia z tego położenia, w którym się kraje polskie pod rządem rosyjskim znajdują. Konie­czność tej wojny była punktem wyjścia i podstawą na­szej polityki, a była ona logiczna i rozumna, bo ta wojna choć tym razem nie była, to raz koniecznie być musi. Była ta polityka uczciwa względem Austrii, bo nikt z nas nie myślał jej zdradzać, ani jej do swoich celów nadużywać, tylko przy zabezpieczeniu (najpewniejszym i najskuteczniejszym) jej potęgi i przyszłości, zabezpie­czyć i byt własny. Ze wszystkich jakie były od roz­bioru, ta myśl polityczna polska była najtrzeźwiejsza i najlogiczniejsza, bo ani interes francuski za Napoleona, ani rosyjski za Aleksandra nie był tak ściśle z polskim związany, tak od niego zależny, jak był i jest teraz interes austriacki. Rachuba była zatem dobra. Skutek zawiódł jak za Napoleona, jak za Królestwa kongreso­wego. Austria zdaje się nie rozumieć ani niebezpieczeń­stwa, jakim jej Rosja zagraża, ani że od tej groźby Polską jedną zasłonić się może. Austria, która gdyby po San Stefano umiała była użyć angielskiej ówczesnej gotowości do wojny i gdyby była sama wyszła w pole, mogła była zabezpieczyć się od Rosji na zawsze i po­konać ją prawie bez wystrzału, Austria z tej sposobno­ści nie skorzystała i wojny nie wydała. A kiedy nie wydała teraz, to nie wyda już nigdy; bo tak zaślepiona znowu być nie może, iżby nie rozumiała, że warunków pomyślniejszych do wojny nie znajdzie. Takie sposobno­ści nie powtarzają się w historii; szczęście nie lubi dwa razy przychodzić, a kto go w lot chwytać nie umiał, ten go potem nie dogoni. To zwycięstwo Austrii nad Rosją, na którym zakładaliśmy nadzieję jej i naszego zbawienia, może jeszcze zdarzyć się w przyszłości, ale tak łatwe i pewne jak teraz być mogło, nie będzie już nigdy. Syzyf jeszcze raz wytoczył swój kamień pod górę, i w chwili, kiedy już już miał postawić go na szczycie, kamień zleciał mu na dół.

Szczęściem nie w przepaść, ale do pół góry tylko skąd toczyć go bliżej; i Syzyfa nie przytłukł i sam nic rozbił się w kawały.

Bo przez ten zawód gorzki o ile zmieniło się na­sze położenie? Czy może zmyleni w rachubie, która po­winna była być pewna, mamy porzucić dawną pod­stawę działania i dawny jego kierunek, a szukać jakichś nowych i nieznanych a fantastycznych? szukać punktu oparcia gdzieś w chmurach, w Rosji albo we Francji, albo w spiskach i rządach narodowych, a odstąpić tej polityki austriackiej, którejśmy się dotąd trzymali? By­łoby to szaleństwem nie do darowania i szkodą nie do powetowania. Bo jeżeli przez tę jakąś nieszczęsną bier­ność, jaka jest w Austrii, nie zyskaliśmy w tych wy­padkach tego, cośmy rozsądnie zyskać mogli i logi­cznie byli powinni, to z tego cośmy mieli, nie straciliśmy nic. To zaś jest bardzo wiele: to wolność religijna i byt narodowy, to administracja choć niezupełnie własna, ale przez Polaków sprawowana, to wychowanie i sądo­wnictwo polskie, to samorząd w kraju, a poszanowanie i opieka prawa w kraju i w państwie. Zejdźmy z tej drogi, szukajmy w niecierpliwości czy (łatwym choćby do pojęcia) rozdąsaniu, polityki innej, a możemy wszystko to stracić, znaleźć się w stanie, jeżeli nie takim jak nasi pod rządem rosyjskim, to w takim jak my sami pod dawniejszymi austriackimi. Jak stracimy zaś, to nie dla siebie tylko, ale i dla wszystkich tamtych części Polski, którym niejedno dobro wspólne my przechowu­jemy. Zatem trwać dalej i do końca w dobrem porozu­mieniu z Austrią, w szczerej i wiernej dla niej przyjaźni i pod jej panowaniem zachować co mamy i przyrabiać więcej, oto nasz pierwszy obowiązek, nasza najlepsza polityka i nasze wyrachowanie najbliższe.

A z tym dalszym nie rozstawajmy się tak skoro i łatwo. Źle się stało, Austria wypuściła z rąk sposob­ność, która nie wróci; na jakiś krok przedsiębiorczy i śmiały, na inicjatywę z jej strony liczyć nie możemy, to prawda. Musimy odtąd rachuby nasze oprzeć na tym z doświadczenia wziętym pewniku, że polityki czynnej od Austrii spodziewać się nie można. Zapewne jest to równie złe dla nas jak dla niej, skoro zazwyczaj ten wygrywa co pierwszy zaczyna. Ale to tylko pewność zwycięstwa się zmniejszyła, nie pewność wojny. Ta wojna, której Austria nie wyda, jej będzie wydana i ona sto­czyć ją musi, a zwycięstwo choć trudniejsze nierównie, niemożliwe przecie nie jest. A w takim razie Syzyf może jeszcze swój kamień na sam szczyt wytoczyć: w takim razie kto wie czy góra sama wierzchołka swego dla niego nie zniży i stromych pochyłości nie złagodzi.

W każdym razie jest Austria wielkim państwem i takim, które słabiej lub dzielniej, czynniej lub bier­niej, pochłonięciu Słowiańszczyzny przez Rosję opierać się może i opierać się musi. „Nam i bierna nawet Austria potrzebna i pomocna, powiedział Czas w mą­drym artykule, w którym stawiał dla nas program po­stępowania na dzisiejsze czasy. Jest ona Państwem jedynym, w którym po polsku żyć można, które nie ma nas za wrogów ani za pariasów, jest jeżeli nie katolickim państwem, to w każdym razie państwem przez katolika rządzonym i od prześladowań Kościoła dalekim i ma cesarza, któremu naprzód wiele jesteśmy winni, i któremu teraźniejszość i potomność przyzna sławę um welche der König mit einem Bürger wetteifern muss, sławę porządnego człowieka, niemałą zaiste ani bardzo między monarchami częstą. Zatem nie zmie­niać, nie szukać dróg nowych, o których się nie wie dokąd prowadzą, ale trzymać się dawnej. Spadło się z konia, to prawda; ale nie łapać na arkany dzikich tabunów, ani fantastycznych hipogryfów nie próbować kiełznać i siodłać, tylko podziękować Bogu, że się karku nie skręciło i kości nie połamało i jechać dalej na tym samym, który do mety prędzej czy później dojść może, a ku mecie koniecznie iść musi. Trzymać się jak do­tąd Austrii i nie porzucać tej austriacko-polskiej po­lityki, którą wyśmiewać łatwo, ale zastąpić czym lepszym podobno trudniej”.

To jedna reguła postępowania, która nam się wydaje jasna jak słońce. Dalszą byłoby to, żeby po­stępować w każdej części Polski legalnie i jawnie, w każdej tak, jak miejscowe warunki wskazują, a w każ­dej z jednością celu w sercu i na oku. Pięknie określił to Czas w tym artykule tak mądrym i wyczerpującym, że go słusznie za program uważać i przyjąć możemy, kiedy mówił: każdy u siebie, a każdy dla wszystkich. Jedność narodu i celu, w rozmaitości położeń, warun­ków, a skutkiem tego może i działań. Artykuł ten, do przekonania naszego trafia zupełnie; to ważny także do­kument naszej historii współczesnej, a bodajby i drogowskaz przyszłej. Łącząc się z nim nie potrzebujemy powtarzać go tu i przypominać po szczegółach. Dwie tylko z niego myśli dla wyraźniejszego ich podkreślenia (jeżeli się tak wyrazić można) wyjmiemy z całości. Je­dna jest ta, żeby z okresu pokoju czy on dłużej czy krócej potrwa, skorzystać na to, by się do Słowian w Austrii zbliżyć i sprawę ich gdzie tylko jest słuszna popierać, a tym sposobem kłaść ile w naszej mocy tamę szerzeniu zabójczej dla Słowian zarazy rosyjskiego panslawizmu. Druga, w programie owym nie wypowiedziana ale wychodząca z niego logicznie jest ta, żeby na wszel­kie jakie by się zdarzyć mogły zachcianki tajnych niby narodowych rządów odpowiadać tak, jak to zrobiła z no­wym manifestem takiego rządu broszura Na Jaw, którą w bilansie naszej sprawy także jako postęp, jako doda­tnią cyfrę odwagi, dojrzałości i rozumu z pociechą wi­tamy. Oto jeden z jej argumentów: „List bezimienny nigdy nie znajdzie wiary: człowiek, w masce jest zawsze podejrzany, kobieta, która chodzi w masce, tym samym pozwala się posądzać. Nikt im nie ufa, nikt im na słowo nie wierzy ani nie powierza swojej myśli, honoru, losu, ani nawet swoich pieniędzy. A bezimienny rząd pod ma­ską miałby mieć prawo, żebyśmy na słowo wierzyli w jego mądrość i uczciwość, poddali mu swoją wolę i powie­rzyli losy nie swoje już ale sprawy, ale Polski? A nie! Do niego jak do wszystkich innych stosuje się to prawo, że co zakryte i pod maską, to choćby nawet podejrzane nie było, podejrzenie zawsze budzić musi”.

Oto odpowiedź temu jakiemuś rządowi, który przy­rzeka, że się objawi jak oswobodzi ojczyznę, ogłasza się nieustającym, a tymczasem żąda bezwzględnego i po­wszechnego posłuszeństwa swoim rozkazom. Miejmy na­dzieję, że ta odpowiedź jest ostatnią, a manifest osta­tnim strzałem polityki, która tyle strawiwszy strawiła w końcu urok jaki mieć mogła, jeśli nie siebie samą. I jedna jeszcze reguła z tego samego źródła za­czerpnięta: nie rozpaczajmy, nie patrzmy zbyt czarno na siebie i swoją przyszłość. I to nie dlatego tylko, że pesymizm wszelki jest jałowy i paraliżujący, ale dlatego, że do rozpaczy naprawdę nie mamy powodu, a raczej do czego innego. Kto tyle wytrzymał co my, a życia i du­cha nie stracił, ten oczywiście ma wielki zasób sił i musi mieć jakieś w przyszłości przeznaczenie, nam dziś za­kryte, ale przez Boga przejrzane. Dziś mamy siły intele­ktualnej, społecznej i ekonomicznej nie dosyć na to, byśmy przeważnie i skutecznie w wielkich sprawach politycznych występować mogli, ale mamy jej więcej może niż przed laty kilkunastu, więcej niż w roku 1848, więcej niż w 1846. Starajmy się, żeby nam jej przybywało, a pa­miętajmy, że siła dobrze ćwiczona i użyta, rośnie w geo­metrycznej progresji. Dziś zresztą mniej niż kiedykol­wiek wątpić się godzi, bo w tym stanie rozpaczliwym, kiedy ziemscy lekarze ratunku i dobrego końca nie wi­dzą, Bóg sam jak żeby wdał się bezpośrednio w sprawy tego świata i wskazywał wyjście: a odżycie narodów, które od tylu wieków na pozór były umarłe i osłabienie wewnętrzne, jakieś choroby tych, które na pozór wydają się tak potężne, mogą nas zaprawdę natchnąć nie zwąt­pieniem i rozpaczą, ale odwagą i nadzieją.

Jakimi drogami i z czyją pomocą wyjdziemy kie­dyś na ziemię równą, to oczywiście Bóg jeden wie. Tak się przecież wydaje, jak żeby pod koniec tego wieku naszych porozbiorowych dziejów powtarzało się z niejakim podobieństwem to, co się działo niegdyś, w sa­mych początkach Polski historycznej. Był czas, kiedy nasi pogańscy przodkowie naciskani od zachodu przez Niemców, od wschodu przez różnych dzikszych od sie­bie sąsiadów, w sobie pozbawieni jedności, skupienia, organizacji i siły, byli już bardzo bliscy zagłady. Wtedy zjawił się Mieczysław i przejrzawszy po swojej ślepo­cie, zobaczył środek ratunku. Poznał, że trzeba się zgodzić z jednym z sąsiadów, choćby tę zgodę drogo przy­szło okupić, żeby obronić się innym. Poddał się cesarzowi, ochrzcił się i tym sposobem nie tylko swoich ocalił od zagłady, ale złożył zaród cywilizacji i organizacji przy­szłego państwa. My dziś podobnie od zachodu i wschodu zagrożeni, podobnie rozbici i słabi, podobnie zagłady bliscy, podobnie byt swój ratować musimy: a bodaj czy nie podobnymi środkami. Zaczynać skromnie od małego, ochrzcić się jak on, to jest podnieść się i odrodzić tak w wierze jak w moralnej godności, jak w domowej i publicznej cnocie; otworzyć wrota światłu i szerzyć je, a równocześnie, po cichu i skromnie wyrabiać z sie­bie zaród organizacji społecznej, przysposabiać materiały do fundamentów przyszłej państwa budowy. Oto rola, jaka nam dziś i na niejedno może pokolenie przy­pada, jedyna, której zupełnie podołać możemy. Niemała ona jest i bez przesady rzec można, że bardzo wielka; bo dziś, jak wtedy, jak zawsze i u każdego na świe­cie narodu, Mieczysław[43] być musiał, zanim i na to, żeby mógł być Chrobry[44].

 

Pierwodruk: „Przegląd Polski”, 1878.

 

*  *  *

Tekst opracowany w ramach projektu: Geopolityka i niepodległość – zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie „Wsparcie wymiaru samorządowego i obywatelskiego polskiej polityki zagranicznej 2018”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autorów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

Tekst jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska. Pewne prawa zastrzeżone na rzecz Ośrodka Myśli Politycznej. Utwór powstał w ramach konkursu Wsparcie wymiaru samorządowego i obywatelskiego polskiej polityki zagranicznej 2018. Zezwala się na dowolne wykorzystanie utworu pod warunkiem zachowania ww. informacji, w tym informacji o stosownej licencji, o posiadaczach praw oraz o konkursie Wsparcie wymiaru samorządowego i obywatelskiego polskiej polityki zagranicznej 2018.

 

 



[1] Traktat berliński, dokument kończący kongres berliński (13 czerwca-13 lipca 1878), w którym uczestniczyły Rosja, Niemcy, Austro-Węgry, Francja, Wielka Brytania, Włochy i Turcja. Zrewidowano tam częściowo zapisy korzystnego dla Rosji traktatu z San Stefano (3 marca 1878 r.), ograniczono rozmiar autonomicznego Księstwa Bułgarskiego i ustalono stworzenie autonomicznej prowincji Rumelia Wschodnia w ramach Imperium Osmańskiego. Traktat uznawał pełną niepodległość Rumunii, Serbii i Czarnogóry, ponadto Austro-Węgry otrzymały prawo administrowania prowincjami Bośni i Hercegowiny.

[2] Mikołaj I Romanow (1796-1855) – cesarz rosyjski (od 1825 r.), król polski (w latach 1825-1831). Stłumił powstanie dekabrystów (1825) oraz powstanie listopadowe w Polsce (1830). W odróżnieniu od swego poprzednika (Aleksandra I) i następcy (Aleksandra II) nie rozpoczynał panowania od planów przeprowadzenia względnie liberalnych reform, czy też złagodzenia kursu polityki wobec Polaków, dlatego jest najbardziej znanym symbolem carskiego ucisku.

[3] Pius IX, Giovanni hrabia Mastai-Ferretti (1792-1878) – włoski duchowny, święcenia kapłańskie przyjął w 1819 r., od 1827 r. był arcybiskupem Spoleto, od 1840 r. kardynałem, w 1846 r. został wybrany na papieża. Na czas jego pontyfikatu przypadły gwałtowne zaburzenia związane z procesem jednoczenia Włoch i konfliktami społecznymi. Najważniejszą encykliką Piusa IX była Quanta cura z 1864 r., w której m.in. odrzucił ideę rozdziału Kościoła od państwa – dołączony był do niej Syllabus, piętnujący m.in. socjalizm i racjonalizm. W 1869 r. zwołał Sobór Watykański I, na którym ogłoszono m.in. dogmat o nieomylności papieża w sprawach religii i moralności.

[4] Leon XIII, Vincent Joachim Perci (1810-1903) – ksiądz katolicki od 1837 r., nuncjusz w Brukseli (od 1843 r.), biskup Perugii (od 1846), kardynał (od 1853), papież od 1878 r., autor m.in. encykliki Rerum novarum (1891), dotyczącej kwestii robotniczej, a także skierowanej do polskich biskupów encykliki Charitatis providentiaeque (1894), w której podkreślił zasługi Polski dla chrześcijaństwa.

[5] Grzegorz XVI, Bartolomeo Alberto Cappellari (1765-1846) – papież od 1831 r., krytyczny wobec europejskich ruchów wolnościowych, które rozwijały się w pierwszej połowie XIX w. W 1832 r. ogłosił encyklikę Cum primum, uchodzącą za potępienie powstania listopadowego, choć innego zdania byli broniący papieża polscy ultramontanie (zwłaszcza Zygmunt Golian).

[6] Leon XII, Annibale della Genga (1760-1829) – papież od 1823 r., potępiał karbonaryzm i masonerię, zawarł konkordaty z rządem niderlandzkim i królem Hannoweru.

[7] Pius VII, Luigi Barnaba Chiaramonti (1740-1823) – włoski duchowny. W wieku 16 lat wstąpił do zakonu benedyktynów, w 1782 r. został biskupem Tivoli, w 1785 r. biskupem Izoli, w tym samym roku Pius VI mianował go kardynałem. Na konklawe w 1800 r. wybrano go papieżem. W pierwszych latach pontyfikatu był uwikłany w politykę Napoleona Bonaparte. Brał udział w jego koronacji, w czasie której Napoleon wyrwał mu koronę z dłoni i samodzielnie włożył ją sobie na głowę. W 1808 r. cesarz zajął Rzym, w kolejnym roku – po tym, jak Pius VII ekskomunikował go – uwięził papieża, zwracając mu wolność dopiero w 1814 r. Władzę nad Państwem Kościelnym papież odzyskał w 1815 r., co znalazło potwierdzenie w decyzjach kongresu wiedeńskiego.

[8] Pius VI, Giovanni Angelo Braschi (1717-1799) – włoski ksiądz, skarbnik generalny Kamery Apostolskiej, kardynał od 1773 r., w 1775 r. wybrany na papieża. W czasie swego pontyfikatu próbował przeciwstawić się polityce wobec Kościoła prowadzonej przez Józefa II i rozwojowi febronianizmu w Niemczech. Największym zagrożeniem okazała się jednak rewolucja francuska. We Francji mordowano duchownych i skazywano ich na wygnanie, zawłaszczano majątek kościelny. W 1798 r. Napoleon Bonaparte zdetronizował papieża i ustanowił Republikę Rzymską, Pius VI został uwięziony, zmarł w cytadeli w Valence.

[9] Marcin Luter (1483-1546) – mnich augustiański, twórca reformacji w Niemczech, doktor filozofii i profesor teologii. Występował przeciwko handlowi odpustami, supremacji papieskiej, interpretacjom Pisma Świętego, które wykraczały poza jego treść. Został ekskomunikowany w 1521 r. przez papieża Leona X. Nauczanie Lutra trafiło na podatny grunt, choć nie zawsze zgodnie z jego intencjami, czego przykładem może być wojna chłopska – antyfeudalne powstanie chłopów niemieckich, które Luter (po początkowych próbach pośrednictwa) zalecał stłumić.

[10] Louis Adolphe Thiers (1797-1877) – francuski polityk liberalny, współtwórca ustroju III Republiki (po upadku Napoleona III) i jej pierwszy prezydent (1871-1873), autor m.in. Histoire de la révolution française (1823-1827) i Histoire de Consulat et de l'Empire (1845-1862).

[11] Kornel Krzeczunowicz (1815-1881) – polityk galicyjski, poseł do sejmu krajowego we Lwowie i Rady Państwa w Wiedniu.

[12] Franciszek Józef I (1830-1916), cesarz Austrii od 1848 r., z dynastii Habsburgów. Za jego panowania monarchia habsburska straciła na rzecz Prus prymat w krajach niemieckich i znacznie ograniczyła swe wpływy w Europie. W polityce wewnętrznej ścierały się tendencje centralistyczne i decentralizacyjne. Ostatecznie monarchia została przekształcona w duchu autonomicznym, dzięki czemu zwiększyły się uprawnienia poszczególnych krajów koronnych, choć nie w stopniu odpowiadającym aspiracjom wszystkich narodów ją współtworzących.

[13] Leopold I Habsburg (1640-1705) – cesarz rzymsko-niemiecki od 1658 r., prowadził wojny z Turcją, których punktem zwrotnym było zwycięstwo wiedeńskie 1683 r., odniesione przez wojska sprzymierzonych dowodzone przez Jana III Sobieskiego. Leopold odzyskał dla Austrii Węgry (1699).

[14] Kazimierz Grocholski (1815-1888) – konserwatywny polityk galicyjski, poseł na galicyjski Sejm Krajowy, prezes Koła Polskiego w parlamencie austriackim i członek wiedeńskiej Rady Państwa.

[15] Fiodor Wasiljewicz Rostopczyn (1763-1826) – rosyjski hrabia, polityk i wicekanclerz Rosji (1799-1801). W latach 1812-1814 by generałem-gubernatorem Moskwy, był odpowiedzialny za ewakucję miasta. Wydał rozkaz podpalenia Moskwy.

[16] Dymitr Pożarski (1578-1642) – kniaź, bohater narodowy Rosji, dowódca w czasie walk w 1612 r., które doprowadziły do zakończenia polskiej okupacji Kremla.

[17] Gyula Andrássy (1823-1890) – polityk węgierski, uczestnik powstania 1848-1849 r., po powrocie z przymusowej emigracji zaangażował się w forsowanie politycznymi metodami wyodrębnienia stanowiska Węgier w monarchii habsburskiej, co udało się w 1867 r., gdy powstały dualistyczne Austro-Węgry, w których Andrássy był pierwszym premierem Węgier (1867-1871). W latach 1871-1879 był ministrem spraw zagranicznych Austro-Węgier.

[18] Julian Dunajewski (1824-1907) – polski polityk i prawnik związany z obozem konserwatywnym, profesor bratysławskiej Akademii Prawa, Uniwersytetu Lwowskiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego, rektor UJ, członek Akademii Umiejętności, poseł na galicyjski Sejm Krajowy i do parlamentu w Wiedniu, w latach 1880-1891 minister skarbu Austrii, w tej roli autor gruntownej reformy systemu podatkowego państwa.

[19] Hausner, Ujejski, Ludwik Skrzyński [przypis oryginalny].

[20] Władysław Czartoryski (1828-1894) – polski polityk, książę, syn Adama Jerzego Czartoryskiego, po jego śmierci przywódca Hotelu Lambert, prezes Towarzystwa Historyczno-Literackiego. W czasie powstania styczniowego podejmował wysiłki, aby było ono elementem gry dyplomatycznej mocarstw europejskich, ale bez poświęcenia sprawy polskiej na rzecz ich interesów.

[21] Aleksander II Romanow (1818-1881) – syn Mikołaja I, od 1855 r. cesarz rosyjski, autor liberalnych w realiach rosyjskich reform (m.in. uwłaszczenia chłopów w 1861 r.). Stłumił powstanie styczniowe, doprowadził do rozszerzenia granic Rosji na Kaukazie, w Azji Środkowej i na Dalekim Wschodzie. Zginął w zamachu dokonanym przez członka „Narodnej Woli”, Polaka J. Hryniewickiego.

[22] Paweł Popiel był głównym autorem [przypis oryginalny].

[23] Ryszard I Lwie Serce (1157-1199) – syn króla Anglii Henryka II, przeciw któremu wielokrotnie się buntował, pokonując go ostatecznie zbrojnie w 1189 r. i zasiadając na tronie. Wziął udział w trzeciej krucjacie (1190-1192). W drodze powrotnej został uwięziony w Austrii i przekazany cesarzowi Henrykowi VI Hohenstaufowi. Uwolniony w 1194 r., prowadził później walki z Francją – zginął wskutek zakażenia rany odniesionej podczas oblężenia zamku Châlus-Chabrol, gdy doglądając bez zbroi prac oblężnicznych został trafiony strzałą.

[24] Ludwik IX Święty (1214-1270) – król Francji z dynastii Kapetyngów, panujący od 1226 r., znany ze swej religijności. Zorganizował i uczestniczył w VI i VII wyprawie krzyżowej. W czasie pierwszej z nich dostał się  do niewoli (1249 r.) w Egipcie, z której wykupił się wielkim okupem. W 1270 r. wyruszył w kolejną wyprawę, do Tunezji. Wówczas jego armię została zdziesiątkowana przez epidemię, wskutek której zmarł również sam Ludwik. Został kanonizowany w 1297 r.

[25] Ludwik XIV (1638-1715) – król Francji i Nawarry z dynastii Burbonów. Samodzielne rządy zaczął sprawować dopiero po śmierci kardynała Mazarina (1661). W polityce wewnętrznej przeprowadził szereg reform; usprawniona administracja królewska stała się oparciem dla absolutystycznej formy rządów. Podczas wieloletniego panowania prowadził aktywną politykę zagraniczną, toczył szereg wojen o prymat na kontynencie europejskim, walczył m.in. z Hiszpanią, Holandią, tzw. Ligą Augsburską oraz koalicją angielsko-habsbursko-niderlandzką w wojnie o sukcesję hiszpańską (1701-1713).

[26] Fryderyk II Hohenzollern, zwany Wielkim (1712-1786) – król Prus od 1740 r., uczynił je jedną z największych potęg europejskich. Wśród władców swej epoki wyróżniał się wykształceniem: pozostawił po sobie prace historyczne i filozoficzne, pisywał wiersze, był mecenasem uczonych i artystów (przyjaźnił się np. z Wolterem). Zarazem prowadził ekspansywną politykę międzynarodową, m.in. inspirując i przeprowadzając pierwszy rozbiór Polski. Toczył także wojny z Austrią (wojna o sukcesję austriacką, 1741-1742, w wyniku której Prusy zajęły Śląsk; wojna o sukcesję bawarską, 1778). Uwikłał Prusy w wojnę siedmioletnią (1756-1763), w której przeciwko nim wystąpiła koalicja austriacko-francusko-rosyjsko-saksońska, uniknął jednak klęski.

[27] Napoleon I Bonaparte (1769-1821) – cesarz Francuzów (1804-1814). 9 listopada 1799 r. obalił rządy dyrektoriatu i objął władzę jako konsul, w 1804 r. koronował się na cesarza. Zapisał się w dziejach jako wybitny dowódca i reformator (kodeks Napoleona). Pokonany przez koalicję na czele z Anglią i Rosją, zmarł na zesłaniu, na Wyspie św. Heleny.

[28] Napoleon III (1808-1873) – cesarz Francuzów (1852-1870), bratanek Napoleona I, wychowany na emigracji. W 1848 r. został wybrany prezydentem Republiki. W wyniku konstytucyjnego zamachu stanu (1851) i wygranego plebiscytu ogłosił się cesarzem (1852). Początkowo odnosił sukcesy gospodarcze i polityczne, jednak jego rządy zakończyły się przegraną wojną z Prusami, wzięciem do niewoli samego cesarza i jego detronizacją (formalnie w 1871, choć władzę stracił już w 1870 r.). Po zwolnieniu z niewoli resztę życia spędził w Anglii.

[29] Piotr I Romanow (1672-1725) – car Rosji od 1682 r. (cesarz od 1721), założyciel Petersburga (1703), triumfator – mimo początkowych niepowodzeń – w wojnie północnej ze Szwecją (1700-1721), dzięki której Rosja uzyskała dostęp do Bałtyku. Uchodzi za największego w dziejach Rosji reformatora, autora gruntownych zmian w administracji, wojsku i obyczajowości. Swe zamiary przeprowadzał z wyjątkową bezwzględnością.

[30] Katarzyna II (1729-1796) – córka niemieckiego księcia z dynastii Anhalt-Zerbst, żona cara Piotra III, po obaleniu którego objęła rządy jako cesarzowa Rosji (od 1762). Skutecznie umacniała potęgę Rosji i swe absolutystyczne rządy. Żywo angażowała się w sprawy polskie, ingerując w kwestie personalne i ustrojowe, posługując się w tym celu zarówno przekupstwem, jak i interwencją zbrojną. Przeprowadziła – w sojuszu z Austrią, a przede wszystkim Prusami – trzy rozbiory Polski, likwidując jej niepodległość.

[31] Aleksander I Romanow (1777-1825) – cesarz rosyjski od 1801 r. Na początku panowania przeprowadził liberalne – jak na realia rosyjskie – reformy. W latach 1805-1807 brał udział w koalicji antynapoleońskiej, po pokoju w Tylży w 1807 r. przystąpił do blokady kontynentalnej przeciw Anglii. Po nieudanej wyprawie Francuzów przeciwko Rosji w 1812 r., „bitwie narodów” pod Lipskiem w 1813 r. i abdykacji Napoleona I, ugruntował mocarstwową pozycję Rosji. Doprowadził na kongresie wiedeńskim do utworzenia Królestwa Polskiego w 1815 r., przyjmując tytuł króla polskiego i nadając Królestwu liberalną konstytucję, z którą z biegiem czasu coraz mniej się liczył, powodując rosnące niezadowolenie w społeczeństwie polskim.

[32] Iwan Aksakow (1823-1886) – poeta i publicysta rosyjski, słowianofil, redaktor gazet: „Russkaja biesiada” (1858-1859), „Dień” (1861-1865), „Moskwa” (1867-1868) i „Ruś” (1880-1886).

[33] Michaił Katkow (1818-1887) – rosyjski dziennikarz i publicysta, rzecznik nacjonalizmu i panslawizmu, zwolennik represyjnej polityki wobec Polaków.

[34] Józef Siemaszko (1798-1869) – unicki biskup litewski (od 1833), prawosławny arcybiskup litewsko-wileński (od 1840), metropolita tytularny (1852), autor (1827) przedstawionego carowi Mikołajowi I memoriału o ujednoliceniu liturgii unickiej z prawosławną, będącego podstawą planu likwidacji unii w Rosji.

[35] Fiesco – bohater dramatu Friedricha Schillera Sprzysiężenie Fieska w Genui (Die Verschwörung des Fiesco zu Genua, 1784).

[36] Niccolò Machiavelli (1469-1527) – florencki myśliciel polityczny, historyk, dyplomata, autor jednego z najbardziej kontrowersyjnych dzieł w dziejach myśli politycznej – Księcia (1534), który ściągnął na Machiavellego oskarżenia o cynizm i hołdowanie w polityce wyłącznie wymogom skuteczności, choć bywa też uważany za jeden z najlepszych traktatów politycznych, ukazujący realne mechanizmy władzy.

[37] Wiktor Emanuel II (1820-1878) – król Sardynii od 1849 r. Odegrał wielką rolę w procesie zjednoczenia Włoch, m.in. u boku Francji toczył wojnę z Austrią 1859 r., agitował na rzecz zjednoczenia wśród swych poddanych, wspierał politykę premiera Piemontu Camillo Cavoura. W 1861 r. został pierwszym królem zjednoczonych Włoch.

[38] Humbert I (1844-1900) – syn Wiktora Emanuela II, król Włoch (od 1878); zamordowany przez anarchistę Gaetana Bresciego.

[39] Wiera Zasulicz (1849-1919) – rosyjska pisarka, rewolucjonistka, jeden z przywódców mienszewików. Była wykonawczynią zamachu na generała Fiodora Trepowa (w 1878 r.), który został w nim ciężko ranny – mimo to Zasulicz została uniewinniona (m.in. z powodu niepopularności ofiary).

[40] Wilhelm I Hohenzollern (1797-1888) – król Prus w latach 1861-1888, od 1871 r. cesarz niemiecki. Za jego panowania, pod rządami kanclerza Bismarcka po zwycięskich wojnach z Austrią (1866) i Francją (1870-1871), doszło do zjednoczenia Niemiec, w których wiodącą rolę odgrywały Prusy.

[41] Max Hödel (1857-1878) – niemiecki anarchista, autor zamachu na Wilhelma I, schwytany i ścięty.

[42] Karl Nobiling (1848-1878) – autor zamachu na Wilhelma I, w którym cesarz został ranny.

[43] Mieszko I (922/945-992) – książę Polan z dynastii Piastów, syn Siemomysła, wnuk Lestka. Władzę przejął ok. 960 r. Zawarł sojusz z Czechami, przypieczętowany małżeństwem z czeską księżniczką Dobrawą. W porozumieniu z nimi w 966 r. przeprowadził chrzest Polski. Toczył wojny z Niemcami, Danią i Czechami, pragmatycznie zmieniając sojuszników (oprócz Czechów w pierwszych latach rządów, byli nimi również Niemcy i Szwedzi). Dzięki swej polityce mógł powiększać terytorium swego państwa o Pomorze, Śląsk, Małopolskę, ziemię sandomierską i Grody Czerwieńskie, choć wśród historyków trwają spory, jaki był zasięg terytoriów opanowanych przez Mieszka i do jakiego stopnia faktycznie je kontrolował. Był ojcem Bolesława I Chrobrego.

[44] Bolesław I Chrobry (967-1025) – król Polski (od 1025 r.) z dynastii Piastów, syn księcia Polski Mieszka I i czeskiej księżniczki Dobrawy. Rządy objął w 992 r. po śmierci ojca. Sprawował je z dużym rozmachem (np. interwencja w Czechach, wyprawa na Kijów), ale niekiedy bez należytej rozwagi (brutalna polityka na zajętych ziemiach). Za jego rządów powstała w państwie polskim organizacja kościelna (metropolia w Gnieźnie i biskupstwa w Krakowie, Kołobrzegu i Wrocławiu), co zawdzięczał zwłaszcza dobrym stosunkom z cesarzem Ottonem III, najważniejszym gościem słynnego zjazdu w Gnieźnie w 1000 r. Z następcą Ottona – Henrykiem II Świętym – prowadził natomiast wojny.

Najnowsze artykuły