Artykuł
O sprawie polskiej w r. 1812
Szymon Askenazy, O sprawie polskiej w r

Odczyt wygłoszony na publicznym posiedzeniu Akademii Umiejętności dnia 23 maja 1912 r. [w:] Rocznik Akademii Umiejętności w Krakowie. Rok 1911/1912, Kraków 1912, s. 135-156.

 

 

W r. 1796, w chwili gdy były jeszcze w biegu czynności demarkacyjne trzeciego, zupełnego Polski po­działu, na dwóch krańcach Europy o konającej Polsce toczyły się dwie rozmowy ważne. W pałacu nadnewskim przed Polakiem zakładnikiem wynurzał się W. ks. Ale­ksander. W obozowisku lombardzkim Polak żołnierz odwoływał się do generała Bonapartego. W. Książę, wszczynając rzecz z własnego natchnienia, odkrywał, iż „boleje nad Polską, pragnie ją widzieć szczęśliwą”, gotów zostać jej wskrzesicielem. Generał, zagadnięty skierowanym do siebie apelem, rzekł: „Cóż mam od­powiedzieć? Cóż obiecywać?... Podział Polski jest dzie­łem niecnym, które utrzymać się nie może... Ale... Po­lacy nie powinni polegać na pomocy obcej... Wszystkie głoszone im piękne słowa nie doprowadzą do niczego... Naród, ujarzmiony przez sąsiadów, nie może podnieść się inaczej, jak z bronią w ręku”.

Rozmowa, wtedy napoczęta równolegle między Polską a Aleksandrem i Napoleonem, doprowadziła w końcu między nimi obydwoma do rozstrzygającej rozprawy 1812 r. W tamtym kilkunastoletnim dialogu podwój­nym tkwiła już implicite istota główna tego epilogu.

W owej chwili początkowej aż do 1801 r. Aleksander był jeszcze niczym! Bonaparte już przebywał pierwszy etap swego do Polski stosunku. Był tu zrazu stroną bierną. Sułkowski, Dąbrowski, legioniści do niego przyszli. On ich, jak Aleksander, nie szuka. Myśl le­gionową przyjął nieufnie, zrealizował wyłącznie po woj­skowemu. „Czuje on nieszczęście nasze – pisał Dą­browski – życzy nam dobrze”, ale w „dyplomatykę” o odbudowanie Polski wdawać się nie chce; trzeba o tym gadać w Paryżu, w dyrektoriacie. Niebawem, kiedy dopiero ekwipowali się legioniści, ruszył bez nich na Wiedeń i zawarł rozejm w Leoben. Wzruszająca jest ufność, jaką doń mimo to żywiono. „Ociec”, „tatulo”, nazywa go Wybicki, „Bonapart en avant, a my galopem staruszki za nim”, do Polski. Ale tej spes contra spem tych kochanych, ofiarnych wygnańców on żadnym fał­szem nie niecił. Nie pozwolił na wyprawę legionową do kraju, i dobrze zrobił: byłaby niechybnie skończyła się rzezią jak wołoska, jak później partyzanckie po-listopadowe. Podczas rokowań pokojowych w Passeriano Kniaziewiczowi, przybyłemu z mową o nowej w Polsce rewolucji, zamknął usta pytaniem: „jakie są wasze środki i ressursa?”; i jeszcze w sam przeddzień podpisania pokoju w Campoformio wezwał do siebie Dąbrowskiego i jasno przełożył mu konieczność pacyfikacji. Po czym oddalił się, umywał ręce, zostawiał dwie silne i zabezpieczone legie, sam bez nich rzucił się w ryzyko egip­skie. Wróciwszy w półtora roku, znalazł legie rozbite przez Trebbię i Mantuę. Zastał Kościuszkę, z którym prze­cie zwłaszcza po zamachu konsularnym nie mógł dojść do ładu; witany natomiast jak zbawiciel przez Kniaziewicza i Dąbrowskiego, wspomógł ich dzielnie w stwo­rzeniu legii naddunajskiej, wznowieniu włoskiej. Sam zresztą znowuż bez nich odprawił kampanię pod Marengo i zaraz wszczął rokowania pokojowe z Austrią, zamknięte traktatem lunewilskim. Z kolei szedł do pokoju z Rosją, do przyjaźni z Pawłem. Wtedy najsampierw pomy­ślał o rozwiązaniu sprawy polskiej przez oddanie jej w ręce Rosji. Wybadywał w tym względzie Kościuszkę, oczywiście daremnie. Inni byli skłonniejsi; niektórzy, i to bardzo zasłużone głowy emigracji, już wołali: „niech żyje Bonaparte, niech żyje Paweł I…, niech kogo chcą zrobią królem polskim, aby Polska była i my jej dziatwa, z nią szczęśliwa”. Nagle, z zamordowaniem Pa­wła, wystąpił na widownię Aleksander.

Aleksander I zaczął od powołania Adama Czarto­ryskiego i powierzenia mu polityki zagranicznej rosyjskiej i edukacji narodowej polskiej. Lecz zarazem poza jego plecami sam zawarł pierwszy swój traktat między­narodowy, pokój 1801 r. z Bonapartem, gdzie mieścił się artykuł zabójczy dla emigracji polskiej we Francji, wzbraniający jej wszelkich nadal przeciw Rosji dzia­łań. Ten to artykuł feralny był wyrokiem śmierci le­gionów, powodem istotnym wyprawienia ich na S. Do­mingo. Był dojrzałym od razu znakiem stałej odtąd dążności Aleksandra: do wyparcia się Polski przez Napo­leona. Dopełniwszy na własną rękę tego aktu polityki realnej, dopiero po programową do Czartoryskiego zwró­cił się cesarz. Wyłożył ją ks. Adam w rzeczy najpóźniejszej O systemacie politycznym jakiego winna trzymać się Rosja. Za przeciwników naturalnych Rosji uznawał Austrię i Prusy, sprzężone przez błąd największy polityki rosyjskiej – podział Polski. Austria, pokątnie inspirowana przez Prusy, sięgnąć może od Galicji po Wołyń, Podole, Ukrainę, od Węgier po Bośnię i Czarnogórze. Celem zaszachowania Austrii zalecał zajęcie się Słowianami południowymi, federacje na Bał­kanach, poparcie zjednoczenia Włoch. Głównego atoli wroga wskazywał w Prusach, sięgających z Warszawy po część Litwy, Żmudź, Kurlandię. W konkluzji radził: odebranie Prusom Warszawy z całą ich dzielnicą pol­ską oraz skupienie Polski przy Rosji, bądź przez unię pod Aleksandrem, bądź najlepiej przez „reintegrację” pod W. Ks. Konstantym – który zresztą, nawiasem, już wtedy za przykładem cesarza kochał się w Polce, He­lenie Lubomirskiej z Równego i chciał z nią się żenić; są listy jego do niej i jej matki z Sosnowskich, w któ­rej kochał się Kościuszko, jest i portret jego dla tych pań pędzla Orłowskiego: młody Konstanty Pawłowicz w stroju krakowskim, tylko mu kosę na sztorc dać do ręki. Rdzeń całej koncepcji Czartoryskiego był w tym, że on chciał ją urzeczywistnić nie przez walkę Aleksan­dra z Napoleonem, lecz przez obustronne za cenę Polski ich porozumienie ponad głową Austrii i Prus. Rzecz, aprobowana przez Aleksandra, dojrzała w r. 1805 wo­bec trzeciej koalicji. Cesarz stanął w Puławach, gdzie w hołdzie wskrzesicielowi mieli jednoczyć się wszyscy, gdzie czekał Potocki Ignacy, dokąd spieszył z Białocerkwi Branicki Ksawery, dokąd wołano z Warszawy Poniatowskiego Józefa. Wygotowane juz były dwa ma­nifesty: wypowiadający wojnę Prusom i ogłaszający Kró­lestwo Polskie pod Aleksandrem. W ostatniej chwili on się cofnął. Zamiast z orężem do Warszawy poszedł z różdżką oliwną do Berlina, zaprzysiągł sojusz z Pru­sami u trumny Fryderyka Wielkiego. Po czym pospieszył na Morawy, na Austerlitz. Nastąpiła czwarta z kolei koalicja i porażka Prus pod Jeną. Przez powalone Prusy droga na Zamek warszawski, kędy Aleksandra prowa­dził Czartoryski, otwierała się przed Napoleonem.

Napoleon po zniesieniu legii nie tykał się Polski. Użycia jej już w kampanii 1805 r., sprowokowanie po­wstania, doradzał Murat, mierzący do korony polskiej. Obiegana wtedy odezwa „Wielkiego Napoleona do obywateli Sarmatów”, nędzny falsyfikat domorosłych spiskowców. Niczego w tym kierunku on wtedy nie uczy­nił. Prowokacyjne, nikczemne a małostkowe, nie jego to były sposoby. Dopiero w kampanii następnej, zmuszony po Prusach rozprawić się z Rosją, chwycił za broń polską. Czynił to z musu, z dużą zresztą nieufnością. Wezwawszy Kościuszkę, odebrał od niego odmowę i przy­pisał ją wpływom Aleksandra i Czartoryskiego. Stanął wreszcie na ziemi polskiej – w Międzyrzecu, na miej­scu, gdzie potem chciał pomnik wznieść Dąbrowski – zjechał do Warszawy. Nie głaskał, nie łudził, mówił rzeczy twardo, brutalne, żądał 40 000 zbrojnych i chleba. Odbył swą „pierwszą kampanię polską”, nadzwyczaj ciężką, nadzwyczaj niepopularną i w Paryżu i w armii francuskiej, był chwilowo, po Iławie, o włos od zguby, odegrał się pod Frydlandem, i przystanął nad Niemnem, wyciągnął rękę w Tylży do Aleksandra.

Aleksander już w tej kampanii rozpętał wszystkie moce nacjonalizmu i ortodoksji rosyjskiej. Wypuścił straszny od Synodu manifest, ogłaszający Napoleona Antychrystem, potworem apokaliptycznym, arcydzieło redakcji liberała Nowosilcowa, który wynalazł u św. Jana słowo o „królu aniele przepaści.... któremu imię Apollon”, Napoleon. Pojawiły się ziejące nienawiścią ku wszystkiemu co europejskie, „wszystkiej drjani zamor­skiej”, „Mowy z czerwonego ganku Kremlińskiego”, Siły Sidorowicza i Siły Andrejowicza, których autorem był Rostopczyn. Ukazały się zrobione na urząd odezwy „Kozaka zaporoskiego Twerdowskaho”: „pohanyj synu Bonapart.... kołys’ takijże byw Kostiuszka!”. A tu zgłaszał się idealista Czartoryski i przekładał znów po dwakroć, zimą 1806 i wiosną 1807 r. swą myśl odbudowania Polski. Aleksander wchodził w rzecz, ściągał Polaków do swej kwatery, odchęcił ich tedy od fran­cuskiej, od dywersji na swoich tyłach, aż wreszcie sam znaglony został do kapitulacji w Tylży. Tutaj z Napo­leonem doszedł do doraźnego w sprawie polskiej kompromisu, wcielonego w okrawku Polski bez nazwy Pol­ski, w Księstwie Warszawskim. Wprawdzie miał sobie tutaj ofiarowane od Napoleona rozwiązanie odmienne, to samo na inny sposób, jak ofiarowane od Czartoryskiego, koronę polską. Ale on odmówił, nie ważył się. Bał się różnych rzeczy, a przede wszystkim bał się samej że Rosji.

Kompromisowy twór tylżycki winien był zginąć z kretesem już czasu najbliższej wojny austriackiej 1809 r. Aleksander, fałszywy sojusznik napoleoński, przez wodza rzekomych swych posiłków, Golicyna, wznawiał u Sanguszków w Tarnowie scenę odegraną u Czartoryskich w Puławach. Cudem prawie z opresji wyratowało się Księstwo Warszawskie, uchyliło pokusę rosyjską, samo prawy sobie odbój wywalczyło galicyjski, ubezpieczony w pokoju schoenbruńskim. Odtąd wojna o Polskę między sprzymierzeńcami tylżyckimi była nieuniknioną, była jeno kwestią czasu. Aleksander, zakosztowawszy Galicji a ledwo kęs z niej uniósłszy, we wzroście Księstwa widział wtórny etap wskrzesicielski, a widział bliską już zapowiedź trzeciego, utraty Li­twy i Rusi, skoro na domiar za pokojem schoenbruńskim poszło małżeństwo austriackie Napoleona. „Zdawało się – lapidarnie głosił dogorywający w Tulczynie, we wrogim Tulczynie, stary, budzący się z pół obłąkania Trembecki – że postać miała zginąć nasza. Lew ją kłem, słoń ogro­mem, wół rogiem odstrasza. Ale ten, co z natury po­wziął rozum w podział, zjadł wołu, siadł na słonia, lwią się skórą odział”. Po rozdarciu Prus, najgroźniejszym właśnie w rzeczy polskiej wydał się Aleksandrowi Na­poleon, odkąd ślubnym habsburskim okrył się zwią­zkiem. W samej rzeczy wnet po tym ślubie mądry Austriak rzeczoznawca, Radetzky, radził w „szczerym i wiecznym z Francją sojuszu” obrócić się przeciw Rosji i wykazywał dobitnie, iż „odbudowanie Polski może być tylko pożytecznym dla Austrii”. Nie brakło zresztą i austriackich do korony polskiej kandydatów, jak arcyksiążę palatyn, Maksymilian, Ferdynand albo Karol. Aleksander zawczasu troskał się o zapobieżenie groźbie od strony austriackiej. Pomyślał mianowicie w tym celu o hasłach słowiańskich. Były one wówczas odmiennie tykane przez Czartoryskiego i Potockiego Jana po stronie Aleksandra, a przez Aleksandra Sapiehę po stronie Napoleona, który był wszak od Schoenbrunnu wielkim monarchą południowo-słowiańskim, odbierał zgłoszenia wiernopoddańcze od władyki czarnogórskiego i Karageorgia serbskiego, ale ze słowiaństwem na ogół się nie liczył a już bynajmniej w Polakach Słowian nie szukał – bo też naprawdę nie byłby jeszcze zna­lazł. Taki nawet późniejszy marzyciel związku „wszystkich słowiańskiego szczepu gałęzi” a srogi „Gaulolatynów” pogromca, Staszic, teraz jeszcze był zapalonym napoleonistą i żądał dla Polski „króla-bohatera”, Mu­rata. W dobie wyprawy moskiewskiej co najwyżej bez­imienne natchnienie płatnego wileńskiego rymopisa śmiało słowiańską pieśni kadeckiej odzywał się para­frazą: „Święta miłości wiary, cara i ojczyzny, Tyś zaby­tek odwiecznej Słowianów puścizny... Sam tylko Aleksander monarcha Słowaków, rosyjski imperator oraz król Polaków”. Na to w Polsce nie było oddźwięku. Lecz Aleksander słowiaństwem godził głównie w Austrię, na którą wprost słowiańską gotował nawałę w samym przededniu wojny moskiewskiej, podniesienie Ser­bii i Czarnogórza, uderzenie na Bukowinę, „zdobycie Bośni, Dalmacji, Chorwacji”, wzniesienie niepodległego „carstwa” południowo-słowiańskiego, jak brzmiały instrukcje jego wileńskie dla Czyczagowa, wodza armii naddunajskiej, gdzie zresztą pełno było Polaków, których więcej zginęło wtedy w służbie rosyjskiej na Bałkanach i Kaukazie, niż we francuskiej na Apeninach i w Hiszpanii. Rzecz nie wzięła skutku, gdyż Austria, sprzymierzywszy się z Napoleonem, tajnej poręki przeciwnej udzieliła „p. Reigersberg”, jak nazywa się kwatera główna Aleksandra w korespondencji sekretnej, biegnącej tam przez całą wyprawę moskiewską od „p. Riedmüller”, tj. od Burgu, przez Galicję i forpoczty; gdyż wodzowi swemu na Wołyniu, Schwarzenbergowi, wzorem ongi Golicyna, wy­krętną przepisała nieczynność; gdyż starannie zakneblo­wała Galicje; gdyż wzdrygnęła się przed odrodzeniem Polski. Tak więc środki zaradcze słowiańskie przeciw Austrii okazały się zbytecznymi: ale zawczasu porządnie wygotowane, wycelowane one były.

Bezpośrednią akcję zaradczą wcześniej jeszcze rozwinął Aleksander w samej Polsce, w zwiększonym Księstwie, w nowej zwłaszcza jego połaci po-austriackiej, mieszczącej wszak to, co się dziś zowie Chełmszczyzną, a co z galicyjskich, zamoyskiego, lubelskiego, sie­dleckiego weszło cyrkułów. Bystry Prusak, Zerboni, późniejszy wielkorządca poznański, siedząc w 1811 r. w Warszawie a mając na swym żołdzie ministra policji Księstwa, stwierdzał wyraźnie, iż właśnie pod naciskiem departamentów po-galicyjskich rosną w Księstwie wpływy rosyjskie. Wtedy też wyszła od Ale­ksandra, przez Czartoryskiego i Zamoyskiego, nowa próba kusicielska, przy czym z mgły dobroczynnej przy­najmniej jakaś uchwytna wyłoniła się oferta cesarska: linia Dźwiny, Berezyny, Dniepru granicą, Białoruś i Ukraina przy Rosji, pięć guberni, grodzieńska, wi­leńska, mińska, wołyńska, podolska, z białostockim do Polski – myśl późniejsza kongresowa. Kiedy ponętne te pokusy rozbiły się o Warszawę, dalsze odtąd przez cesarza ześrodkowane zostały w Wilnie, za pośrednictwem Ogińskiego i towarzyszów, jeszcze bardziej obo­sieczne i bałamutne. W ogólności w całym ujmowaniu tych rzeczy przez Aleksandra dają się rozeznać, acz nie zawsze ściśle rozgraniczyć, tak są płynne, zlewne, trzy rodzaje, trzy fazy: pierwsza, z Czartoryskim 1796 do 1805 r., samozłudne igranie pięknem myśli wła­snej; druga, z Czartoryskim, Sanguszką, Ogińskim 1806, 1807, 9, 11, 12 r., świadome, celowe z musu tumanienie; trzecia, na serio w dobie kongresowej. Wszystka akcja polska Aleksandra przed samą wojną 1812 r. do drugiego, tumaniącego należała gatunku. Ciągnął ku sobie miodem obietnic, a wraz zaganiał batem represji; podejrzaną szlachtę sekwestrem i konfiskatą gnębił, nie-szlachtę od­daniem w sołdaty i zesłaniem, a wraz wysłuchiwał łaskawie projektów konstytucyjnych przyszłego W. Księstwa Lite­wskiego, przyszłego Królestwa Polskiego. Imał się zaś tych sposobów twardych i zaradnych nie dlatego zgoła, iżby Polsce źle życzył, iżby żywił do niej nienawiść. Owszem, miał do niej po dawnemu pewną raczej sympatię, pewien pociąg ludzki i cywilizacyjny. Ale on się bał. Bał się różnych rzeczy, Francji, Austrii, wojny, Napoleona, ale nade wszystko, najmocniej bał się Rosji.

Rosji i Rosjan aż nadto miał powodu trwożyć się Aleksander. Dźwigał śmierć Pawła a przynosił Austerlitz i Frydland. Za śmierć Piotra III okupiła się Katarzyna potrójnym Polski podziałem, zaborem Krymu, szeregiem sukcesów ciągłych; gdyby raz potknęła się mocniej, byłaby zginęła niechybnie i prędzej bodaj z ręki Nikity Panina niż Pugaczowa. Aleksander jeszcze się nie okupił. Jeszcze samowładcą naprawdę on nie był; zostanie nim dopiero po wyprawie moskiewskiej, po tryumfalnym z Paryża powrocie, i wtedy zaledwo będzie mógł ważyć się na okrojone Królestwo Polskie. Ale te­raz jeszcze przekładał mu prawdomówny sekretarz stanu Sperański, że „w Rosji nie masz wcale monarchii”, lecz jest władniejsza od monarchy potęga, mixtum compositum najzatwardzialszych tradycji odwiecznych moskiewskich i praktyk przed-stuletnich petersburskich, czynników bojarsko-pańszczyźnianych a urzędniczo-biurokratycznych, sprzęgniętych wspólnotą ducha i interesu. Te żywioły po­społu czuły się zagrożonymi przez Napoleona jako czło­wieka Zachodu, przez idące od niego do projektów re­formy Sperańskiego powiewy ustawodawcze i uwłaszczające, przez narzuconą od niego, dotkliwą zwłaszcza dla wielkich właścicieli ziemskich, blokadę kontynentalną, wreszcie – przez widmo powstającej z jego ręki Polski. A byli to też nie pomału statyści, donatariusze, urzędnicy, związani osobiście z zaborem polskim, nowi wielcy, posesjonaci i biurokraci rosyjscy w tzw. dziś Kraju Pół­nocno- i Południowo-Zachodnim. Owóż wszystka ta ogro­mna moc wstecznictwa, juz raz spuszczona ze smyczy przed Tylżą, rwała teraz pęta tylżyckie, parła niewstrzymanie do wojny i nakazywała ją Aleksandrowi. Nacjonalizm rosyjski w zaczepnej, wręcz rewolucyjnej po­stawie podnosił się przeciw tronowi, groził „uderzeniem na Petersburg” w odezwie „Rostopczyna i Moskwiczów” do cesarza, wymuszał na nim zesłanie Sperańskiego, narzucał nienawistnych mu ludzi do rządu, wnet wstrętnego mu Kutuzowa narzuci na wodza, samego monarchę brał w kuratelę, przez zamach stanu skryty i niekrwawy, lecz zdolny każdej chwili ponurą tradycyjną potoczyć się ko­leją, obejmował w istocie dyktaturę przedwojenną i wojenną. Zaś sprężynę jedną z najskuteczniejszych, najpo­pularniejszych stanowiła tu żywiołowa nienawiść do Pol­ski. Dostojny głosiciel żądań reakcji, uczony Karamzin, w surowej admonicji, złożonej przed wojną cesarzowi, o „Rosji starożytnej i nowoczesnej”, nie tylko za skrajnym staro-rosyjskim oświadczał się zacofaństwem, bro­nił świętej pańszczyzny, twierdził, że Rosji nie trzeba konstytucji, lecz 50 tęgich gubernatorów, potępiał nawet w czambuł reformy Piotra Wielkiego, lecz zarazem wypo­minał Samozwańca „katolika”, „chytre plany Zygmuntowe”, „Polaków... tyranizujących Moskwę imieniem Władysława”, wielbił zasługi rozbiorowe Katarzyny, „niechaj cudzoziemcy – wołał – opłakują podział Polski, myśmy wzięli swoje”, a gromy ciskał na niecne dzieło tylżyckie, albowiem „Polska pod żadną postacią, żadnym mianem być nie może,... i lepiej by zgodzić: się, izby Napoleon wziął Śląsk, sam Berlin, niźli uznać Księstwo Warszaw­skie”. A Karamzin, wysługujący się teraz Rostopczynowi i ultrasom moskiewskim, to był wszak niedawny liberał, uczeń Roussa, mason, ba, republikanin. Od libe­ralizmu rosyjskiego do nacjonalizmu jakże bliska pro­wadziła droga, kędy już przebierał się inny głośny liberał, rzekomy przyjaciel Czartoryskiego i Polski, Nowosilcow. Zresztą liberał rzetelny, Sperański, wróg Czar­toryskiego, pospołu z Aleksandrem prowadzący na lód Ogińskiego i kompanię, równie był dalekim od sprzy­jania Polsce, jak pokrewni mu duchem późniejsi mę­żowie postępowi Komitetu Urządzającego. Ale na próżno znów Czartoryski szukał przeciw Sperańskiemu oparcia u górnej magnaterii rosyjskiej, z polską potargowicką styczność mającej, lecz oddającej się koniec końcem pod skrajną komendę nacjonalistyczną i antypolską. „Radzi by – tak już pośród wojny postrzegła się o tych na­wet arystokratycznych przyjaciołach rosyjskich Szczęsnowa Potocka – widzieć nas wszystkich osiedlonych na Syberii a siebie w Polsce”. Tak samo było na dworze, gdzie, z wyjątkiem jedynej bodaj młodej ce­sarzowej, Elżbiety Aleksiejówny, przeciw Polsce byli wszyscy, i cesarzowa wdowa, Maria Teodorówna, i W. Ks. Konstanty, wypierający się teraz swego w Tylży udziału, i W. Ks. Katarzyna Pawłówna, forytowana przez projektowiczów litewskich na namiestnikową Litwy, na­wet królową polską, a przez reakcjonistów rosyjskich na wypadek strącenia Aleksandra przeznaczona na sukcesorkę po bracie, nową Katarzynę III. Tak samo było w piśmiennictwie, gdzie pierwsze jaskółki prasy periodycznej, „Goniec Europejski” w Petersburgu i „Rosyjski” w Moskwie, jednakowo wrogim z gruntu, różnym ledwo w odcieniach, względem Polski odzywały się głosem. To było żywiołowe, powszechne; w tym łączyli się wszy­scy, na to nie było sposobu. Próżny tu był wszelki apel w imię rozumu stanu, a już najdaremniejszy w imię su­mienia i popełnionej krzywdy. Przeciwnie, jak gdyby we­dle słowa Seneki, pertinaciores fecit iniquitas irae, jak gdyby zawziętości nieprzejednanej jeszcze krzywdzicielska przydawała samowiedza. Pod takim to nieprzejedna­nego postanowienia znakiem zstępowała Rosja w szranki wielkiej wojny z Napoleonem.

Napoleon w tę wojnę nielekkim wchodził sercem „Wiem – mówił w r. 1809 do Ignacego Potockiego – że odbudowanie Polski przywróciłoby równowag w Euro­pie, ale... wojna w kraju waszym trudna dla moich Francuzów, …mają oni wstręt do kampanii północnych, słowem, nie chcę ściągnąć na siebie walki wieczystej z Rosją”. „Bądźcie roztropni – mówił w r. 1810 do Stanisława Zamoyskiego – ...jesteście szalone pałki, chcecie pokłó­cić mnie z Rosją, – tu nagle, jakby tknięty wspomnie­niem krwawych śniegów Iławy i przeczuciem Berezyny, wstrząsnął się i rzekł – nie ogląda się po dwakroć krainy umarłych, on ne voit pas deux fois le rivage des morts”. „Gdyby chcieli tego (Rosjanie) – mówił w r. 1811 do Józefa Poniatowskiego – dałbym Polskę W. Ks. Konstan­temu, lecz po dwóch tygodniach on (Konstanty) musiałby prosić mnie o posiłki przeciw Rosji”. Gotów był do ustępstw najdalszych, prowadził beznadziejne rokowania z Aleksandrem, aż zaskoczony niemal jego ofensywą w Księstwie, musiał wreszcie podjąć własną na Litwie. Podejmował ją z ogromnym aparatem militarnym a w po­łowicznym na wskroś sposobie politycznym. Zabierał Austrię układem mieszczącym cesję tajną, lecz gwarancję jawną Galicji. Zamiast znowu ukazać się osobiście w Warszawie, posłał tam zastępcę, nie żołnierza nawet, lecz księdza-bałamuta. Zamiast pchnąć razem wszystką rozrządzaną siłę zbrojną polską, dyslokował ją, rozstrze­lił, zobojętnił. Oparciem się z południa na niepewnych po­siłkach austriackich wyrzekał się z tej strony akcji powstańczej. Wyrzekał się na ogół zrewolucjonizowania od siebie powszechności zaboru rosyjskiego. Czynił to wszystko świadomie, z umysłu, by zachować swobodę działania w miarę okoliczności. Warował sobie możność uczynienia czegoś pośredniego, co niekoniecznie równa­łoby się bezwzględnej restitutio in integrum w postaci przedrozbiorowej i przyparciu Aleksandra do muru, lecz jakimś kształcie kompromisowym, dopełniającym Tylżę i Schoenbrunn, zostawiałoby otwór do zgody i sank­cji monarchy rosyjskiego. Nadawał całej wyprawie piętno nie tyle pojedynku wojennego o Polskę, ile zbrojnej o Polskę negocjacji. I tu przerachował się, pomylił z gruntu politycznie, a stąd i militarnie. Nie pojął, że o żadnym rozwiązaniu polubownym nie mogło tu być mowy, że Aleksander nigdy nie wybaczył ani Tylży ani Schonbrunnu, że wybaczyć nie mógł, gdyż za nim stała i parła go niewybaczająca, nieprzejednana Rosja, że ona nie dozwalała mu folgi ani kompromisu, że szła na przebój, narodowo, bezwzględnie, i że tak samo na nią iść było potrzeba.

To był błąd straszny. Ale czyliż dla zabójczego tego błędu cesarskiego nie była jeszcze możliwą na miejscu swoista korektywa polska? Czyliż tędy miano­wicie nie zdawał się mimo woli wskazywać sam Napoleon, kiedy zaraz na wstępie frasobliwie odzywał się w Wilnie do deputacji warszawskiej: „W tych krainach od­ległych i obszernych przede wszystkim na wysiłku jednomyślnym okrywającej je ludności budować winni­ście widoki pomyślności waszej... Niechaj Litwa, Żmudź, (Białoruś), Wołyń, Ukraina, Podole tego samego okażą ducha, jaki oglądałem w Wielkopolsce, a Opatrzność uwieńczy powodzeniem świętość sprawy waszej”. Czyliż samorzutny, jednolity poryw narodowy, jak świeżo 1809 r. w Galicji, tak teraz na Litwie i Rusi nie był mocen sprostować najlepiej, unieść z sobą obłędnych założeń Napoleona, ocalając i jego i Polskę? Odpowiedź przy największej polskiej spoczywała dzielnicy, której postawa więcej niż kiedykolwiek teraz o losie stano­wiła całości.

Polska w tej chwili ilościowo taki przedstawiała wi­dok: skurczony zabór pruski mieścił ponad milion mie­szkańców i 600 mil kw. około 1/20 obszaru Rzpltej; austriacki – ponad 3 miliony i 1200 mil kw. około 1/12; te dwa ułomki nie wchodziły w rachubę. Księstwo Warszawskie, wyrosłe na ostatnich działach pruskich i austriackim, zawierało 4 miliony mieszkańców i 2800 mil kw., około 1/5 Rzpltej. Rosja, utrzymawszy w garści wszystkie trzy swoje działy z przydatkiem białostockim od Prus i tarnopolskim od Austrii, dzierżyła przeszło 8 milionów mieszkańców i półdziewiąta tysięcy mil kw., z górą 2/3 Rzpltej. Rzecz więc szła między tym ogro­mem a Warszawą. Tam była masa, tu był duch.

Niezawodnie, że w zaborze rosyjskim duch znacznie osłabł. Część Litwy klinem górnym Księstwu najbliższa dodatni stanowiła wyjątek, dla powodów głębszych. Kor­don wschodni Księstwa, do dziś dnia niezmieniony jeszcze Królestwa, to był z wstawką białostocką kordon ściśle trzeciopodziałowy. Otóż, gdy drugopodziałowy, jeszcze od bezsilnej Rzpltej, stał na zasadzie etnograficznej, ten przeciwnie już od silnych Prus i Austrii oparty przez Rosję na zasadzie militarnej, biegnąc linią Niemna i Bugu, zagarniał zwartą ludność rdzennie polską, zwła­szcza gęsto rozsiadłą w zaniemeńskiej połaci południowej województwa trockiego, od Grodna do Kowna, w za­chodniej części województw wileńskiego, nowogrodzkiego, brzesko-litewskiego, do czego od Tylży doszli Podlasiacy białostoccy. W tym promieniu jeszcze działo się dobrze: stąd to młodzież zaścianków szlacheckich „skakała kryć się w Niemnie.... Opuszczała rodziców i ziemię kochaną, i dobra, które na skarb carski zabierano”; tutaj wiernie trwali mężowie i starcy doby Majowej i insurekcyjnej. Ale im dalej tym było gorzej: w promieniu szerszym, sięgającym pierwszego podziału, widomie przygasała pamięć i otucha. Wzwyczajano się po czterdziestoleciu do rządów rosyjskich. Zachowano Status, sądy i marszał­ków obieralnych, podatki niewiele podwyższone. Zyski­­wano na wprowadzonym przez rząd i donatariuszów rosyjskich obciążeniu włościanina, na wzroście robocizny, przekształconej z podymnej na poduszną. Z trwogą natomiast zapatrywano się na niepomierne wymogi skar­bowe Księstwa, na usamowolnianie kodeksowe chłopa warszawskiego. Uginano się od Tylży pod pierwszym dzielonym z Księstwem darem napoleońskim, blokadą kontynentalną, przecinającą wywóz masztów, klepek, smoły, żywicy, potażu, konopi litewskich, a bydła i zbóż ukraińskich. Wiedziano o odmowie Kościuszki danej Na­poleonowi i z nią się liczono. Nieruchomość Litwy w po­przedniej kampanii, gdzie zdobyto się tylko na spóźnioną i gołosłowną deputację tajną litewską do Tylży, była jednym ze współczynników, iż Napoleon po Frydlandzie nie przekroczył Niemna. Dlatego też teraz prawił Litwinom ksiądz bernardyn, że „nie dość gościa czekać, nie dość i zaprosić... Napoleon, sam wszystkich pobiwszy nareszcie, powie: Obejdę się ja bez was, kto jesteście?” Dochodził zadawniony separatyzm litewski; wnet upominać się będą u Napoleona o odrębne od warszawskich władze konfederackie, aż im zniecierpliwiony rzeknie: sam waszym jestem regimentarzem. Dochodził zamęt sprawiony przez obosieczne Ogińskiego z bracią roboty, styczne w gruncie z dawnym Kossakowskich zamysłem podstawienia na miejsce starej z Koroną nowej z carstwem unii; lepsza teraz intencja nie zmieniała pewnika, iż czuciem zbiorowym targać bezkarnie nie wolno; przygotowany przez tych ludzi wjazd tryumfalny Aleksan­dra do Wilna tuż przed wjazdem Napoleona – to się ciężko mścić musiało.

Najgorzej było na Rusi. A na niej zależało tak wiele. Stąd przyszła zguba Rzpltej, tu teraz mogło być ocalenie. Tu był klucz do Litwy i reszty Galicji. Tędy zresztą szedł także szlak jedyny do kozaczyzny i Kozacy nie byli zadowoleni z Aleksandra: łamano z Petersburga ostatnie samorządne ich poręki, rozgospodarowano się w kancelarii wojskowej atamańskiej, zabierano ziemie staniczne, osiedlano nienawistnych kolonistów „Moskałów”. Onego już czasu, za insurekcji chadzali od Dońców tajni wysłańcy do „pana Kostiuszki”, którego oni po trosze mieli za swego, i do którego obecnie, już po wzięciu Paryża, stawi się z respektem powinnym stary ataman Płatow, tak wsła­wiony w kampanii moskiewskiej, a przecie przez cały jej przeciąg bacznie miany na oku przez Kutuzowa, podejrzewany o zdradę, pod sekretnym trzymany dozorem. Przez województwa ruskie prowadziła również droga powrotna wojsk rosyjskich znad Dunaju. Pod każdym więc względem ta najbogatsza dzielnica kresowa Rzpltej wyjątkowego teraz była znaczenia. Ale przystęp do niej był najtrudniejszy duchowo. Do niej to głównie wyciągała teraz dłoń Konfederacja Generalna warszaw­ska, oddając niepamięci wszelkie w „przeszłości powody do... rozdziału (i)... niezgody pomiędzy jednoczącą się rodziną”. Siła wciąż w tej stronie była przy przeżytkach i epigonach owej fatalnej przeszłości targowickiej sta­rej partii rosyjskiej. Tutaj wciąż większość była Po­tockich, nie wyłączając niepospolitego Jana; tutaj wszy­scy niemal Lubomirscy. Stara hetmanowa Branicka, główna w Wiedniu sprężyna zneutralizowania Austrii, osobiście wstrzymała Schwarzenberga od przekroczenia Styrii! Stary hetman Ksawery, zjechawszy na kontrakty przedwojenne kijowskie, „nie jestem Francuzem ani Mo­skalem – tłumaczył pytającej go co poczynać, szlachcie – bom się Polakiem urodził, nie jestem Polakiem, bo Polski nie ma” – radził tedy obojętność. Dalej szedł syn Szczęsnego, Stanisław, gotując po staremu na Ukrainie i Wołyniu konfederację przeciw Generalnej warszawskiej. Na tyłach wojsk polskich, ciągnących na Moskwę, młody Witt, syn pani Szczęsnowej, najeżdżał lubelskie i siedle­ckie na czele kozaków nadwornych tulczyńskich i białocerkiewskich. A wielu poza tym było szkodników lub zbłąkanych skali najrozmaitszej, których próżno by wyliczać.

A jednak, pomimo warunków tak niepomyślnych i ciężkich, na tych kresach Rzpltej była, żyła Polska. W cichości i męce czekało tu wyzwolenia, pracowało dla Polski niemało wiernych jej synów. Urzędnik do szczególnych poruczeń sekretnych w guberniach polskich południowych, radca stanu Arkadiusz Stołypin, donosił ciągle przed wojną o nader czynnej w tych stronach robocie tajnej patriotycznej, o „najniebezpieczniejszym ze wszystkich... przez chytrość umysłu swego” Czackim Tadeuszu, o Chodkiewiczu Aleksandrze, Kniaziewiczu, Tarnowskim i innych podobnie myślących. Wielu z nich z chwilą wybuchu wojny pospieszyło krew oddać spra­wie narodowej. A i w kołach mniej gorliwych czy bar­dziej zaćmionych wciąż tliło się niewygasłe dla tej spra­wy uczucie, które w młodszym zwłaszcza pokoleniu niewstrzymanym przez żadne względy wnet wystrzeliło płomieniem. Stanęli z narodem, obok Józefa Poniatow­skiego, Ludwika Paca, Aleksandra Sapiehy, Konstantego Czartoryskiego, Radziwiłłów Dominika i Michała, rów­nież i syn konsyliarza targowickiego Eustachy Sanguszko, i syn Szczęsnego Włodzimierz, i synowie Jana, prości, ku zgorszeniu starego Dobrzyńskiego Maćka, żołnierze, Artur i Alfred Potoccy. I nie samej tu jeno szukać reasekuracji, gdyż był niezawodnie i prosty po­ryw serdeczny. Nie szukać na ogół w tych rzeczach sa­mej winy osób, ale najgłówniej nieszczęścia kraju. „Po­łożenie Polaków – jak z goryczą piołunową żalił się ks. Józef – jest bezprzykładne w dziejach; ich klę­ską jest mianowicie, iż są skazani chować w sercu niby dwa naraz sumienia”. Klątwa najstraszniejsza: rozdarcie psychiczne po fizycznym, rozbiór dusz po rozbiorze zie­mi. A jeśli byli i winni – wieleż ofiar zgoła bezwinnych, poniewolnych, niewymownie żałosnych. Kiedy pierwszego, w pochodzie na Moskwę, regularnego rosyj­skiego ubito żołnierza, w jego tornistrze znaleziono ksią­żkę do nabożeństwa polską. Pod zielonym armejskim mundurem rosyjskim, przebite lancą polską, krwawiło się biedne, czyste serce polskie.

Litwa, nie mając w Rusi oparcia, sama rozpołowiona, w czterech ledwo departamentach, białostockim, grodzieńskim, wileńskim, mińskim, istotnie przez Napoleona urządzona, dała mu wszystkiego do 19.000 ludzi, skąd część tylko, ekwipowana późno i z biedą, mogła w głównej uczestniczyć wyprawie. Ten odłam szczupły a najtęższy Litwy sprawił się bez zarzutu, wytrwał i w pogromie, piękną złożył z siebie ofiarę. Większą, całopalną złożyło Księstwo Warszawskie; wystawiło do 80 tysięcy liniowego żołnierza na wyprawę moskiewską, a razem z zadatkiem na lipską, zakładami i gwardiami, do 100 tysięcy; dało krew ogromnej większości tych ludzi i drogą głowę ks. Józefa. Korona ścisła, przy Warszawie, Krakowie, Po­znaniu, zrobiła wszystko co mogła, zaświeciła wzorem wysiłku, jaki raz jeszcze po dwudziestoleciu przy samej podejmie Warszawie; wzorem przodowniczym dla mło­dszej braci litewsko-ruskiej, godnym swego w ofierze starszeństwa. Poważnie stanęła w dziejach powszechnych przy prowadzącym ją wielkim człowieku, którego błędu udźwignąć nie zdołała.

Nigdy większym jak wtedy, pomimo tego błędu, nie był Napoleon. Pomylił się, nie oszukał. Chybił w spo­sobie, w kształcie, nie w treści rdzennej zamierzenia. Kiedy zapowiadał światu „otwierającą się wtórą kam­panię polską”, kiedy w czapce i płaszczu ułańskim polskim przeprawiał się przez Niemen i napotkanemu na progu Li­twy księdzu mówił: „winieneś modlić się za mnie jako Polak i jako katolik” – nie kłamał, mówił prawdę. Chciał Polski – zapewne nie przez czułość dobroczyń­cy – uchowaj Boże narody słabe od miłosierdzia potężnych – lecz przez wysoką rację stanu Europejczyka, w przeświadczeniu, iż „bez odbudowania tego królestwa Europa z tej strony pozostaje bez granic (sans frontières)”, iż „czy na tronie polskim zasiądzie król pruski, arcyksiążę austriacki, czy kto bądź inny”, zawszeć nieodzowna przywrócić ten „klucz sklepienia” (clef de la voûte) domu europejskiego dla dobra i bezpieczeństwa powszechności tego domu mieszkańców. Tej prawdzie on po wsze czasy oddał świadectwo, nie czczym słowem, lecz czynem ogromnym; cokolwiek bądź, on to wtedy postawił sprawę polską jak nikt przed nim od śmierci Rzpltej, jak nikt po dziś dzień; on to wielkość tej sprawy zademonstrował Europie w potokach krwi jej własnej, w gromach burzy i zniszczenia, we własnym swoim upadku i w poświęceniu narodu polskiego, jego to ręką, przez legiony i Księstwo, trójpodziałowemu wydartego bagnisku rzu­conego w śmiertelną próbę niniejszą. Naród wytrzymał: stratę materialną odrobił, zysk moralny zachował i do swej wieczystej spuścizny dziejowej jako wkład szacowny przeszłości, ważny na przyszłość wniósł rok 1812.

Najnowsze artykuły