Artykuł
Funkcje społeczne ruchu heraldycznego i rodzinoznawczego w Polsce
ADOLF M

I.

 

Znaczne ożywienie naszego ruchu heraldycznego, dające się w ostatnich czasach zauważyć, zdaje się posiadać z jednej strony bardzo wielką doniosłość, z drugiej zaś przedstawiać pewne niebezpieczeństwa. Poniżej postaramy się też przede wszystkim przedstawić, na czym może polegać społeczna i wprost historyczna rola rozszerzania tradycji rodzinnej, a następnie zająć się możli­wością wypaczenia tej roli przez ograniczenie całego ruchu do jednej warstwy społecznej.

Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż w Polsce nie docenia się znaczenia tradycji rodzinnej w strukturze społeczeństw zachodnioeuropejskich. Do­kładna znajomość dziejów własnej rodziny stanowi tam, wraz z płynącym z niej uszanowaniem dla samego siebie, wydatną zaporę przeciw proletaryzacji duchowej. Każdy kto długo przebywał we Francji, musiał często spotkać się z zadziwiającą znajomością dziejów własnej rodziny, jej stanu majątkowego, miejsca zamieszkania etc. i to w okresie całego szeregu wieków. Znajomość ta istnieje też w równej mierze u szlachty i wśród innych stanów, często u rodzin zupełnie skromnego pochodzenia. Dzieje narodowe nie są wówczas czymś martwym i bezbarwnym. Konkretyzują się one w związku z dziejami rodziny. Do banalnych zupełnie wypadków należy np. dokonana przez po­chodzącego z drobnomieszczańskiej rodziny historyka, J. Bainville’a, analiza wpływu Frondy i wielkiej rewolucji na losy jego przodków. W Niemczech sytuacja jest identyczna.

W Polsce natomiast sprawa przedstawia się zgoła odmiennie. Nie ulega wątpliwości, iż przeciętny nasz inteligent nie wie dokładnie co robił i gdzie mieszkał dziad jego ojca, nie mówiąc o dalszych generacjach. Stąd pochodzi słabe poczucie organicznego związku z tradycją narodową, a może i łatwe ule­ganie skrajnej radykalizacji społecznej. Fenomen ten znajduje zresztą swoje źródło nie tylko w niechlujstwie kulturalnym. Wpływa nań również i inny ważny objaw, którym zajmiemy się poniżej.

 

II.

Objawem tym jest monopolizacja zainteresowań heraldycznych przez część szlachty, a mianowicie tę, która nie uległa zdeklasowaniu i zachowała świado­mość swej szlacheckości. Nie ulega zresztą wątpliwości, iż jest to wielka zaleta naszej szlachty ziemiańskiej – zaleta wynosząca tę warstwę ponad inne. Dzięki niej warstwa ziemiańska posiada dziś najsilniejszy i najbardziej orga­niczny związek z poprzednimi wiekami naszej historii i z polskością w ogóle.

Nie jest więc złe, iż ziemiaństwo nasze okazuje dużo zainteresowania dla spraw heraldycznych, złem jest natomiast, iż jest ono jedyną warstwą, która zainteresowanie to okazuje. Wśród innych warstw stosunek do dziejów ro­dziny jest zaś często nie tylko obojętny, ale nawet wprost wrogi. Często słyszy się argument, iż są one ,,średniowiecznym zabobonem”. Mimochodem stwierdźmy, iż jest to zupełny absurd. Jeżeli uznaje się bowiem celowość zainteresowania dziejami narodu, to dlaczego nie należałoby uznać celowości zainteresowania dziejami rodziny? Zasadniczą i głęboką przyczyną tego stanu rzeczy jest niezrozumienie w Polsce elementarnej prawdy, iż każda warstwa społeczna wnosi do kultury narodowej czynniki własne i swoiste. Zachowanie tych różnic wydaje się bezwzględnie potrzebnym dla przyszłości kultury na­rodowej. Każda warstwa powinna być dumną z różnic, które ją oddzielają od pozostałych. Sądzę, iż jeden z najważniejszych problemów naszej struktury społecznej byłby rozwiązany, gdyby we wzajemnym stosunku warstw historycznych zwracano uwagę nie tyle na hierarchię, ile na różnicę i rys oryginalny każdej warstwy w kulturze narodowej.

Dziś mamy zaś najzupełniej wrogi stosunek tak nieszlachciców, jak i tych potomków szlachty, którzy ulegli zdeklasowaniu, do podziału społeczeństwa na warstwy, oparte na pochodzeniu. Stosunek taki implikuje pogardę dla własnego pochodzenia, której to pogardy genezę dopatruję się w nadmiernym u nas podkreśleniu hierarchii warstw, miast podkreślania wartości odmien­nych i cennych przez swoją odmienność, które każda warstwa wnosi do narodowej kultury.

Powyżej opisany stan rzeczy pociąga za sobą ujemne rezultaty w dwu kierunkach. Po pierwsze, powoduje wrogi stosunek osób pochodzenia szlacheckiego, lecz od dawna oderwanych od ziemi, do kulturalnego szlachectwa. Po drugie, powoduje wrogi stosunek pozostałych warstw do warstwy szla­checkiej i do podziału społeczeństwa na pewne tradycyjne warstwy w ogóle. Jeżeli chodzi o pierwszy rezultat, to wypływa on prawdopodobnie częściowo także z pewnego poczucia krzywdy u ludzi pochodzenia szlacheckiego, od­suniętych od klasy ziemiańskiej. Charakterystycznym jest w każdym razie fakt, iż dwaj najzaciętsi wrogowie szlachetczyzny w XX w. Daszyński i Żeromski – pochodzili ze szlachty. Żeromski pochodził nawet ze znacznej rodziny. Jeżeli ci dwaj ludzie odnieśli się tak wrogo do warstwy szlacheckiej, to prawdopodobnie po części i dlatego, iż monopolizacja zainteresowań ro­dzinnych przez ziemiaństwo nie pozwoliła im na wyrobienie poczucia soli­darności ze szlachtą. Jakże często poglądy i programy są tylko derywacjami powstałymi na podłożu residuum zawiedzionych uczuć, czy uraz osobistych.

Świadomość solidarności z warstwą szlachecką odegrała jednak przecież bardzo znaczną – rozstrzygającą wprost rolę w naszych dziejach XX w. Przypuszczam, iż Polska wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby Józef Piłsudski nie czuł się zawsze autentycznym szlachcicem. Przyszły historyk oceni zna­czenie tego momentu w ewolucji pomajowej. Na tym miejscu pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę na fakt, iż świetnie znający początki PPS-u historyk Grabiec[1] właśnie w najistotniejszej szlacheckości widzi klucz do psychologii Piłsudskiego. Sam marszałek wymownie scharakteryzował zresztą swój sto­sunek do tego zagadnienia.  „Urodziłem się – pisał przed wojną – w rodzinie szlacheckiej, której członkowie, zarówno z tytułu starożytności pochodzenia, jak i dzięki obszarowi posiadanej ziemi, należeli do rzędu tych, co niegdyś nazywani byli ,benenati et possesionati”.

Rozszerzenie świadomości pochodzenia ze stanu szlacheckiego oszczędzi­łoby jego kulturze niezawodnie bardzo wielu wrogów. Stąd postulat rozbu­dzenia zainteresowań heraldycznych wśród grup nienależących do ziemiaństwa, a pochodzących ze szlachty. Dziś jednak tylko ,,Słowo” wileńskie, re­dagowane przez ideologa nowego szlachectwa St. Mackiewicza, zdaje się to rozumieć.

 

III.

Czy jednak zainteresowanie dziejami rodzinnymi ma być wyłącznym mo­nopolem szlachty? Na podstawie przykładów zachodnioeuropejskich z przy­jemnością nazwałbym to twierdzenie absurdem. Zupełna przewaga szlachty nad innymi stanami – datująca się od XVI w. – spowodowała nieuzasadnio­ne, i często podświadome, uczucie wstydu ze swego pochodzenia u nieszlachciców. Nie spotyka się w Polsce takich ludzi jak Karol Maurras, który często z dumą mówi o pokoleniach i pokoleniach swoich przodków, którzy zamieszkiwali Martigues i byli rybakami. Przejeżdżając przez wieś Boratyn – w moim najbliższym sąsiedztwie – zastanawiałem się często nad tym fenomenem. Jest to miejscowość nieróżniąca się od wielu innych i założona około 1413 r. Gdy jednak pomyślimy, iż znajduje się tam szereg rodzin, które od 1413 za­mieszkują ten sam kawałek ziemi i pracują na tym samym zagonie – zrozumiemy, w jakiej mierze świadomość tego faktu podniosłaby u tych ludzi poczucie osobistej godności, a nawet i ogólny stosunek do życia. Nie ulega wątpliwości, iż człowiek, który zdaje sobie sprawę, iż pracuje na tym samym kawałku ziemi, co kilkanaście poprzedzających go generacji, posiada w tym poczuciu potężny hamulec przeciw wybujałemu indywidualizmowi.

W Polsce żadna warstwa nie potrzebuje się wstydzić swego pochodzenia. Nie należy zapominać, iż już w XIII wieku istniała u nas autonomia stanowa i już wówczas stany posiadały u nas wysoko wyrobione poczucie własnej godności. Powtarzam, iż we wzajemnym stosunku warstw takich jak szlachta, mieszczaństwo, włościaństwo, nie należałoby podkreślać elementu hierarchii, lecz raczej element różnicy. Inaczej mówiąc, jeden stan niekoniecznie musi być uważany za wyżej stojący od drugiego. Kryteria takiego wartościowania musiałyby z konieczności być bardzo kruche i wątłe. Nie ulega natomiast wątpliwości, iż kultura każdego stanu jest różna od pozostałych i wnosi coś indywidualnego do gmachu kultury narodowej. Zanik tych różnic spowodo­wałby niezawodnie znaczne zubożenie kultury narodowej.

Zamiast zrozumienia konieczności konserwacji stanów historycznych, opartej na uznaniu dla wartości każdego, mamy dzisiaj u naszych mieszczan i włościan pogardę dla własnego stanu, przejawiającą się w dążności do znie­sienia indywidualnych cech każdego z nich i w nienawiści[2] do szlachty. Należne miejsce szlachcie oddadzą inne stany dopiero wtedy, gdy zdadzą sobie sprawę z własnej wartości i z własnej roli w kulturze narodowej.

Harmonijna struktura społeczna opierać się powinna na uznaniu każdego dla własnego pochodzenia, przodków, stanu, i na płynącym stąd uznaniu dla innych. Do tego koniecznym jest jednak wyrobienie u szerokich mas zamiło­wania dla tradycji rodzinnej i rozszerzenie ruchu rodzinoznawczego na nie-szlachtę.



[1] J. Grabiec, Czerwona Warszawa, Warszawa 1925.

[2] Difference engendre haine – na to rady nie ma. Ale ten odruch nienawiści wobec wszyst­kiego co wyższe właściwy jest motłochowi (nawet inteligentnemu) wszystkich czasów, podczas gdy instynkt poszanowania, stanowiący cement w piramidzie hierarchii społecznej, jest właściwością dusz szlachetnych, istniejących we wszystkich warstwach i na elitę każdej z nich się składając.  

Najnowsze artykuły