Artykuł
Z historii stosunków polsko-rosyjskich nazajutrz po wojnie światowej

Odczyt wygłoszony na dorocznym walnym zebraniu Stowarzyszenia Przyjaciół Nauk w Wilnie, w dn. 20 czerwca 1936 r.

[Warszawa 1936, odbitka z „Przeglądu Współczesnego”,1936, nr 8]

 

Dezorientują mnie nieraz sądy obcych, zwłaszcza zaś Polaków, o Rosji. Weźmy np. interesujące społeczno–polityczne studium St. Grabskiego o rewolucjach[1]: „Dusza rosyjska” — czytamy tam — „jest zgoła różna od duszy europejskiej; przede wszystkim nie ma w niej żadnego umiaru; porusza się w. nieustannych skrajnościach”. Zbrodnia w literaturze rosyjskiej chodzi na każdym kroku tuż obok najwznioślejszego idealizmu, niemal świętości. Nie każdy oczywiście Rosjanin „jest i taki, jak Raskolnikow Postojewskiego, ale dla każdego jest on zrozumiały, stanowi zjawisko powszednie”. Tak samo zaś, jak umiaru, pozbawiona jest dusza rosyjska poczucia odpowiedzialności za swoje czyny; człowiek w Rosji czyni źle nie dlatego, że jest zły, ale że go prześladuje jakieś licho; popełnia zbrodnię, mając najlepsze zamiary, doskonałe zasady, toteż opinia rosyjska z łatwością wybacza wszelki występek, byle człowiek miał duszę piękną. Aby zdać sobie sprawę z przepaści, która dzieli duszę rosyjską od zachodnio–europejskiej, trzeba, według Grabskiego, „odrzucić w zastosowaniu do niej powszechnie obowiązujące w Europie reguły moralne i psychologiczne, nie sądzić o Rosji i Rosjanach według analogii z własnej duszy i własnego społeczeństwa”. Żaden Europejczyk — dodam tu do uwag Grabskiego — nie zrozumie publicysty rosyjskiego I. Wasilewskiego, który w obszernej rozprawie o gen. Dienikinie z powodu jego „Pamiętników”[2] nazwał je rzeczą haniebną („postydnyj”). Czym gen. Dienikin siebie zhańbił? Zdradą? Nie. — Może kradzieżą dobra publicznego albo ograbieniem cudzej własności? Także nie — więc chyba okrucieństwem? Nie, okrutnikiem nie był, przeciwnie bolało go to, że nie miał dość twardej ręki, aby poskramiać okrutne nieraz wybryki podwładnych swoich. Na wieczną hańbę, jak twierdzi Wasilewski, zasłużył tym, że nie mając wiary w powodzenie sprawy, zorganizował armię i przeciw bolszewikom ją poprowadził. „Nie warto” — wyraził się gdzieś— „stawać z argumentacją polityczno-strategiczną wobec zjawiska, w którem wszystko jest ze sfery ducha, wszystko zależy od poświęcenia”. Więc jakiem prawem — woła autor — śmiał on zwoływać pod sztandar swój oficerów i młodzież rosyjską, iść ma Moskwę i krwią zalać Rosję[3]. Jakim prawem — połóżmy tu punkt nad i — śmiał on myśleć o jakimś honorze Rosji, o ratowaniu honoru tego. Uczucie honoru jest najpiękniejszym wykwitem cywilizacji zachodniej; honor, powiedział A. de Vigny, jest tym dla mężczyzny, czym wstydliwość dla niewiasty. Ale to, co jest czcigodne i piękne dla Europejczyków, jest śmieszne, głupie i niemal podłe w oczach Wasilewskiego i, niestety, wielu Rosjan.

                Krótko mówiąc, Wasilewski żądał od Dienikina, aby poddał się zgrai szubrawców, najczęściej pochodzenia nierosyjskiego, którzy opanowali Rosję, okrutnie się nad nią pastwili i niszczyli ją moralnie i materialnie. Może Wasilewski tak pisał w interesie swoim, chcąc się wkraść w łaskę wszechwładnym katom Rosji? Nie wiem, ale rzecz swoją wydał w Berlinie i nie słyszałem, aby go do pisarzy bolszewickich zaliczano.

                 St. Grabski podkreśla organiczną niezdolność Rosjan do zespolenia się z cywilizacją zachodnią: „On się odruchowo przeciwko niej buntuje, nienawidzi i nawet nią gardzi”[4]. Czytając myślę, co na to powiedziałby Spasowicz. Co do mnie, uznając trafność rozmaitych spostrzeżeń St. Grabskiego, dodać muszę, że w żaden sposób nie potrafię pogodzić z niemi moich wrażeń osobistych. Może dlatego, że Rosję znam mało i że patrzałem tylko na duchowe szczyty myśli rosyjskiej. Ale wielu z najznakomitszych jej przedstawicieli znałem z bliska, i z niektórymi łączył mię stosunek serdeczny. Byli to ludzie organicznie związani z kulturą zachodnią, umysły silne i wzniosłe, charaktery niepospolicie prawe w życiu prywatnym i w życiu publicznym. Niech czytelnik przejrzy np. korespondencję moją z księciem Grzegorzem Trubieckim[5].

                Jedno zastrzeżenie zrobić tu muszę, w rozmowach z owymi najszlachetniejszymi Rosjanami lepiej było kwestii polskiej nie poruszać. Politykę rusyfikacyjną bezwzględnie potępiali; dla Królestwa Kongresowego chcieli autonomii szerokiej, państwowej; gdy w r. 1917 prowizoryczny rząd rewolucyjny ogłosił przez usta ministra spraw zagr. Milukowa prawo Polski do niepodległości, przyjęli to jako rzecz należną Polsce; zgodnie z tym w roku następnym powitali z uznaniem Polskę niepodległą i wskrzeszoną. Ale odrzucali wszelkie „uroszczenia” polskie w kierunku przedrozbiorowych granic wschodnich. Wśród znakomitości rosyjskich uczucie szczególnej czci budził we mnie Borys Cziczerin. Nie tylko w Rosji, lecz i poza Rosją nie spotkałem w długiem życiu moim człowieka równego jemu rozległością widnokręgu ducha, potęgą myśli, ogromem i wszechstronnością wiedzy, szerokim syntetycznym ujmowaniem kwestii każdej, serce zaś miał gorące i szlachetne, sumienie zasadniczo niezdolne do jakiegokolwiek kompromisu ze złem, odwagę zdumiewającą w wygłaszaniu poglądów, które oburzały zarówno sfery rządzące, jak i rewolucyjnie nastrojoną opinię publiczną. Już w r. 1899, gdy myśl o Polsce niepodległej jeszcze w żadnym mózgu rosyjskim nie zaświtała, Cziczerin dał jej wyraz jasny i stanowczy[6]. Kwestię polską rozumiał lepiej, głębiej i, dodałbym, uczciwiej niż wielu polityków polskich ówczesnych, którzy zniszczenie Austrii uważali za rzecz szczególnie dla nas pożądaną: „Istnienie Austrii” — pisał — „jest dla Polaków koniecznością, bo gdyby Austria się rozpadła, pomyślcie, co byśmy im w zamian dali...” „Żądać od Polaków, aby nas miłowali, to samo, co żądać od syna, aby umiłował mordercę swego ojca”. „A zatem tylko grozą można utrzymać Polaków w posłuszeństwie, aby zaś tego dokonać, trzeba spodlić ich dusze i tym samem siebie upodlić”. Więc jedno tylko jest rozwiązanie kwestii polskiej: „przywrócić Polakom ich ojczyznę”.

Ale tylko w granicach ściśle etnograficznych. W jednej z rozmów moich z Cziczerinem starałem się wyjaśnić, czym jest Wilno dla nas, jak głębokie jest przywiązanie nasze do Wilna. Słuchał z uwagą. „A czy nie jesteśmy” — powiedział — „równie głęboko przywiązani do cudownych marzeń naszej górnolotnej młodości, czy nie płaczemy wraz z Schillerem, że

Die Ideale sind zerronnen

Die einst das trunkne Herz gestellt

Ale szaleńcem byłby człowiek, który do wieku dojrzałego doszedłszy, zapragnąłby wskrzesić to, co oddane już zostało der rauchen Wirklichkeit zum Raube, oddane i na zawsze pogrzebane”.

                 I oto w r. 1919 owa drażliwa dla obu stron kwestia wschodnich granic Polski stanęła w całej rozciągłości swojej przed Rosją i przed Polską.

Utarło się już twierdzenie, że naród rosyjski nie wytrzymał tej wielkiej próby, jaką nań nałożyły pierwsze miesiące rewolucji i że poddał się bolszewikom prawie bez walki. Twierdzenie przesadne, któremu przeczy rzeczywistość. Wraz z chwilą, gdy obydwie stolice wpadły w ręce bolszewików, wszędzie, we wszystkich częściach imperium wybuchnął z siłą żywiołową t. zw. biały ruch. Na południu dowództwo nad białą armią czy armiami objął gen. Dienikin, na dalekiej północy, w Archangielsku, gen. Miller, na północnym zachodzie gen. Judienicz, na wschodzie i w Syberii — admirał Kołczak. Ale dla powodzenia sprawy na wewnątrz oraz dla prestiżu zewnętrznego w celu przekonania państw Ententy, że nie luźne jakieś oddziały w armii i nie te lub owe grupy polityczne, lecz Rosja cała postanowiła zrzucić jarzmo bolszewickie, musiały wszystkie kontrrewolucyjne siły działać w porozumieniu i czyjąś najwyższą władzę uznać. Władzę tę 18 XI 1918 r. wręczyła Rada Ministrów w Omsku prowizorycznie (wriemienno) adm. Kołczakowi z tytułem Najwyższego Naczelnika (Wierchownyj Prawitiel). Uznał go gen. Dienikin i wraz z nim inni generałowie. „Ruch biały” — pisze gen. Sacharow[7] — „był dowodem żywym i potężnym, że uczucie honoru nie zgasło w narodzie i choć walki, które armie białe staczały, zakończone zostały klęską, ocaliły one honor Rosji”. Ruch jednak biały z góry skazany był na niepowodzenie. Przede wszystkim armie, pomimo dostarczanej pomocy z zagranicy, były słabo zaopatrzone pod względem amunicji, ciepłej odzieży i żywności. Ale najgorsze to, że w narodzie, w społeczeństwie nie było owej wspaniałej solidarności, która cechowała Wandeę w jej walce z rewolucją francuską, z terrorem Konwentu. Tam wszyscy — panowie, szlachta, chłopi — szli ożywieni jedną myślą, jedną wolą: obrony religii i ratowania króla, w rosyjskim zaś ruchu kontrbolszewickim sprzęgły się przeciw bolszewizmowi żywioły nie dość że obce sobie, lecz wzajemnie się wykluczające i nienawidzące; z jednej strony monarchiści i nacjonaliści, ci, których w mowie potocznej „czarną sotnią” nazywano, z drugiej — socjaliści rozmaitych odcieni z ogromną przewagą „socjalistów rewolucyjnych”, tzw. eserów. Między eserami a Rosją carską leżała przepaść nie do przebycia, natomiast od bolszewizmu oddzielał ich wąziutki strumyk. Idąc z białymi, drżeli na myśl, że biali odnieść mogą zwycięstwo stanowcze, druzgoczące, więc po cichu przeszkadzali, zdradzali, kopali pod nimi doły, nie domyślając się, że sami pierwsi do dołów tych przez tryumfujących bolszewików wrzuceni będą. Rzadki, może jedyny w rodzaju swoim przykład zacietrzewionego sekciarstwa i idiotycznej w zaślepieniu swoim złośliwości.

Armie białe zwyciężały nieraz świetnie, lecz owoce zwycięstw nie były trwałe. Długo, bo aż do lutego 1920 roku utrzymał się gen. Miller w Archangielsku. Gen. Judienicz był bliski zdobycia Petersburga, ale nie poparty przez flotę angielską został rozbity na głowę 21.X 1919 r. W tymże czasie nastąpił koniec powodzeń adm. Kołczaka. W listopadzie Omsk, gdzie była siedziba jego rządu, był już w ręku bolszewików. 15 stycznia adm. Kołczak został zdradziecko wydany rewolucyjnemu rządowi w Irkucku przez Czechów, którym naczelny wódz oddziałów alianckich w Syberii, gen. Janin, polecił opiekę nad nim. Sam przedtem jeszcze, umywszy sobie ręce jak Piłat, opuścił Irkuck. Czesi zaś usprawiedliwiali siebie tym, że działali za wiedzą i zgodą Janina[8], Kołczaka i prezesa Rady jego ministrów Popielajewa uwięziono, oddano pod sąd i przed końcem sądu, na wiadomość, że białe oddziały zbliżają się do Irkucka, obu rozstrzelano w dn. 7 lutego.

                Ostatnie dni 1919 roku były także dniami kryzysu dla południa Rosji, gdzie dowodził gen. Dienikin. Jeden z najwybitniejszych i najczcigodniejszych socjalistów rosyjskich z grupy tzw. socjalistów narodowych, który to ponad towarzyszy swoich wszelkich odcieni się wzbijał, że umiał wyzwalać się ze wszelkich zacietrzewień partyjnych, gdy o dobro ojczyzny chodziło, Mikołaj: Czajkowski, zastanawiając się nad sytuacją Rosji, dochodził do wniosku, że Kołczak i Dienikintem zbłądzili, że dążąc do wskrzeszenia Rosji według wzoru tego, czym była przed wojną, chcieli celu dopiąć wyłącznie siłami Wielkorusów i Kozaków, gdy należało wciągnąć wszystkie inne narodowości imperium rosyjskiego, które i razem wzięte stanowiły około 70–ciu milionów głów.

                 Pierwsze miejsce należało się Polsce, przymierze z Polską było koniecznością. Konieczność tę rozumieli w Rosji wszyscy, rozumiało ją wielu Polaków. Sądzę jednak na podstawie osobistych wspomnień i wrażeń, że nierównie więcej było takich, którym się zdawało, że im gorzej w Rosji, tym lepiej dla nas. Z twierdzeniem tym spotykałem się wciąż w rozmowach, w prasie i zwalczałem je, jak mogłem; oburzało mię etycznie, bo jakże można obojętnie myśleć o milionach torturowanych i mordowanych istot ludzkich, jak można cieszyć się z cudzego straszliwego nieszczęścia nawet w razie, gdyby ów nieszczęśliwiec był moim wrogiem. Ale owo twierdzenie było także w krzyczącej sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem. Rosja rozkłada się w oczach naszych i gnije. Daj Boże, aby z tej śmiertelnej choroby zdołała się wydostać — ale zanim to by nastąpić mogło, zarazki bolszewickiej zgnilizny zaraziły już Europę, wżarły się w nasz organizm i gnić zaczyna Polska. Dość spojrzeć na rosnącą, jak grzyby po deszczu, filosowiecką prasę. A zatem, im gorzej w Rosji, tym gorzej dla nas. To co od początku przewidywałem, stało się rzeczywistością. Ci, co wczoraj twierdzili, że w Rosji jest źle, i że to jest wielkim dla nas plusem, dziś tego nie twierdzą, bo sami na Rosję sowieckimi oczami patrzą. Tam wszystko dzieje się najlepiej, olbrzymie osiągnięcia we wszystkich dziedzinach. A zatem idźmy za ich przykładem!

                 Ale wracam do rzeczy. 5 grudnia 1919 r. były carski wiceminister spraw zagranicznych; Nieratow telegrafował z. Jekaterynodaru do Omska, że „czynnikiem decydującym w walce z bolszewikami byłoby wciągnięcie Polski do czynnej zbrojnej interwencji”. „Ale” — dodawał w telegramie do swego byłego zwierzchnika Sazonowa w Paryżu – „dotychczas nie ma możliwości wprowadzenia polsko–rosyjskich układów na grunt praktyczny wobec tego, że Polacy chcą wykorzystać ciężką sytuację Rosji, aby zachować zdobycze, których już dokonali; Państwa Ententy powinny by tu dopomóc”[9].

                Równocześnie bawiący w Warszawie gen. Szczerbaczew zawiadamiał, że kierownicy polityki polskiej byliby gotowi do zawarcia konwencji wojskowej, ale nie zadowolą się nigdy samymi tylko etnograficznymi granicami.

„Słowem” – pisze Mielgunow — „wszystkie próby porozumienia rozbijały się od pierwszej chwili o nie dającą się usunąć przeszkodę, tkwiącą w psychologicznych warunkach owej chwili”, Ale nie owej tylko chwili. Ta sama przeszkoda psychologiczna istniała przedtem, istnieje dziś, istnieć będzie w przyszłości.

                Jest to kwestia ziem litewskich i ruskich. Tu, jak wyżej powiedziano, nie mogło być mowy o porozumieniu nawet z najżyczliwiej dla nas usposobionymi Rosjanami. 4 grudnia 1919 r., gdy już nadziei uratowania Syberii nie było, adm. Kołczak formułował w energicznych wyrazach myśl swoją o kwestii polsko–rosyjskiej i w ogóle o stosunku Rosji do mniejszości narodowych: „Mój pogląd na sprawę terytorialnych kompensat i uroszczeń politycznych ze strony tych nowych tworów państwowych, które w granicach i kosztem Rosji powstały, zostaje niezmienny. Mogę tymczasowo wejść w porozumienie z rządami owych państw, biorąc pod uwagę fakt, że istnieją, mogę przyjąć na nasz rachunek ich wydatki na udzieloną nami pomoc, mogę dopuścić ich uprzywilejowanie ekonomiczne, ale ani ja, ani gen. Dienikin, ani żaden rosyjski, narodowy rząd nie ma prawa decydować już teraz, ze szkodą terytorium rosyjskiego, o przyszłych granicach formacji o charakterze państwowym, które na kresach naszych powstały, i o naszych przyszłych z formacjami tymi stosunkach”.

                Jak charakterystyczną jest stylizacja dokumentu tego! Już wówczas Mikołaj Czajkowski robił uwagę, że nie uchodziło w stosunkach dyplomatycznych traktować Polskę jako formację państwową, która kosztem Rosji, więc jakoby z kradzieży, powstała, i teren samem stawiać Polskę na równi z Łotwą, która nigdy niepodległą nie była, gdy Polska miała za sobą dziewięć stuleci niepodległego bytu i nieraz znacznej potęgi państwowej.

Nad możliwością wspólnej akcji z Dienikinem zastanawiał się Piłsudski, Dlaczego dopuścił jego klęskę?

                W grudniu 1925 r., czy też na początku roku następnego Marszałek, bawiąc w Wilnie, był łaskaw zaszczycić mnie długą wizytą, — i o to go wówczas zapytałem. Niestety, odpowiedzi jego żywej, barwnej, pełnej humoru nie zapisałem bezpośrednio po jego odejściu i „to, co tu podaję, nie jest dosłownym powtórzeniem słów jego, lecz z treścią ich jest ściśle zgodne. „We wrześniu 1919 r.” — opowiadał — „wysłałem do Dienikina gen. Karnickiego, który przedtem w armii rosyjskiej służył, więc ten łatwiej mógł się z nim porozumieć. Przyjęto go w Taganrogu, gdzie w owym czasie Dienikin przebywał, uroczyście i serdecznie, jako starego towarzysza broni. Dienikin wydał bankiet na jego cześć i na tym skończyło się wszystko. Wprawdzie obaj generałowie prowadzili potem ze sobą długie, poufne rozmowy, Dienikin zapewniał, że się cieszy z powodzeń oręża polskiego, zachęcał do pochodu naprzód ku Dnieprowi; on od południa, Polacy od zachodu mogliby wziąć bolszewików we dwa ognie i ich zmiażdżyć. Ale wszystko to, t. j. wojnę z bolszewikami, Polacy prowadzić mieli w charakterze sprzymierzeńców dopomagających Rosji do odebrania nieprzyjacielowi zagarniętych przez niego ziem i przywrócenia ich prawowitej rosyjskiej władzy; wypadało stąd, że na murach zdobytego przez wojska polskie Wilna powiewać miał obok polskiego także sztandar rosyjski, jako symbol przynależności państwowej Wilna. A zatem” — kończył marszałek — „miałem iść rękę w rękę z tymi, którzy uważali Wilno za ruski gród, do którego my prawa żadnego nie mamy”.

                Czy bolszewizm nie był jednak wrogiem równie zaciekłym, jak carat, a daleko groźniejszym? Śmiem być zdania, że Marszałek nie doceniał niebezpieczeństwa bolszewickiego. Miało to swoje psychologiczne uzasadnienie. Trzeba tu bowiem uwzględnić duchowy nastrój człowieka wielkiego a potężnego geniuszem woli skupionej w jednym punkcie. Od lat młodocianych żył jednym marzeniem, jedną myślą o Polsce niepodległej. Warunkiem sine qua non jej urzeczywistnienia było zwalenie caratu. Tenże cel stawiała przed sobą rewolucja rosyjska — i nie wchodząc z nią, w rozmaitych jej odmianach, w styczność bliższą, można było uważać ją za siłę pożyteczną na drodze do Polski wyzwolonej. Dlatego to przyszli legioniści nasi, którzy jeszcze przed wojną światową o powstaniu zbrojnym myśleli, nie mieli w stosunku do rewolucjonistów rosyjskich, przyszłych wodzów bolszewizmu, tej odrazy moralnej, jaką czuli ci, zresztą nieliczni, którzy stojąc na gruncie prawa moralnego, nie dopuszczali, aby idąc do celu wielkiego, było wolno „przypadków idąc torem, w bagna zejść szatana”.

                O pobycie gen. Karnickiego w Taganrogu opowiada gen. Dienikin w V tomie swego dzieła[10]. Na bankiecie wygłosił mowę, którą zakończył toastem ku czci wolnej Polski, wyrażając życzenie, aby obydwa państwa szły odtąd wspólnymi drogami, świadome tożsamości interesów państwowych obu stron oraz konieczności walki ze wspólnym wrogiem. ,, Nie mogłem przeczuć” — dodaje.— ,,że tak żałować będę słów własnych”. — Karnicki odpowiedział krótko i sucho, a pyszałkowaty jego adiutant zapytywał sąsiada swego u stołu barona Nolkena, dlaczego to gen. Dienikin tak radośnie wita Polaków jako sprzymierzeńców: „My nimi nie jesteśmy: bolszewików nie obawiamy się: armii tak potężnej, jak nasza, nie ma teraz nigdzie w Europie. Doszliśmy już do granic naszych historycznych, dalej iść nie potrzebujemy. Gdybyśmy zaś dopomóc wam mieli, to chcemy z góry wiedzieć, jaką rekompensatę za przelaną krew otrzymamy”.

                O tej i następnych podobnych rozmowach oficjalnie powiadomiono gen. Karnickiego i ten nie chcąc gniewać Dnienikina, odesłał owego adiutanta do Warszawy.

                Ale im dalej, opowiada Dienikin, tym gruntowniej przekonywał się, że nie Karnicki, lecz jego adiutant wyrażał poglądy panujące u góry. Do Naczelnika Państwa naszego czuł żal, postępowanie jego uważał za nieszczere, nie cofnął się nawet przed zarzutem nieuczciwości[11]. Dlaczego? Oto niedługo potem nastąpiło wskazywanie działań wojennych na polsko–bolszewickim froncie. Zaniepokojonemu tym Dienikinowi Karnicki oświadczyli że zawieszenie broni zostało zawarte z powodów strategicznych i tylko na trzy tygodnie. Minęły jednak trzy tygodnie; potem znów trzy— i więcej, a wojska polskie nie ruszały się z miejsc swoich. „W chwili walk najzacieklejszych, które decydować miały o losach kontrrewolucji” — stwierdza oficjalny sowiecki historyk[12] – „prawe skrzydło polskiego frontu na Wołyniu pozostawało biernym walk owych widzem” 26 listopada Dienikin wystosował list do Piłsudskiego, zaklinający go, aby pomocy nie odmawiał. Dzięki bezczynności polskiej bolszewicy, widocznie pewni, że trwać ona będzie nadal, przerzucili na front południowy 43.000 żołnierzy. „Klęska zaś południa Rosji” — kończył Dienikin — „postawi Polskę twarzą w twarz wobec potęgi, która nieszczęściem będzie dla kultury polskiej i zagrozi istnieniu państwa polskiego”. Odpowiedzi Dienikin nie otrzymał, a wojska nasze stały wciąż bezczynnie, więc wysnuwał stąd wniosek, że między Polską a bolszewikami stanął tajny układ. Przypuszczenie to potwierdzała wiadomość, że w tymże czasie bawił w Warszawie jako wysłaniec bolszewików komunista polski Julian Marchlewski. Marchlewski zmarł w r. 1926 i w nekrologu po nim w moskiewskiej „Prawdzie” Radek kreślił następujące słowa: „W jesieni 1919 r., gdy artmia Dienikina zbliżała się do Moskwy, od zachodu zaś szli Polacy gdy Moskwę miano z tego powodu już ewakuować, uratował bolszewików Julian Marchlewski, który się udał do głównej kwatery polskiej i tam przekonał starego swego przyjaciela Piłsudskiego o konieczności wstrzymania wojsk polskich i umożliwienia bolszewikom walnej rozprawy z armią Dienikina[13]. Twierdzenie bezczelne. Piłsudski i Marchlewski mogli się znać od dawna, ale „starymi przyjaciółmi” z pewnością nie byli. Bo cóż mogło łączyć człowieka, dla którego Ojczyzna była wszystkim i wszystkie siły jej poświęcił, z komunistą, który Polskę rozumiał nie inaczej niż jako filię rosyjskiej wszechsowieckiej republiki. Natomiast Marchlewski mógł zręcznie podsuwać myśl, że Sowiety gwałtownie chcą pokoju z Polską i że w układach będą ustępliwsi niż biali, Piłsudskiego zaś zraziła tępa nieustępliwość Dienikina, który sam w pamiętnikach swoich wyznaje, że starał się przekonać Karnickiego, iż dopóki wojna trwa, Polska i Rosja powinny uznawać tymczasową linię graniczną, zatwierdzoną przez Najwyższą Radę w Wersalu a odpowiadającą mniej więcej dawnym wschodnim granicom Królestwa Kongresowego. A zatem — twierdził — na obszarach ofensywy polskiej na wschodzie od owej linii należy wprowadzić administrację rosyjską, która by jednak przez cały czas trwania operacji wojskowych podlegała naczelnemu dowództwu polskiemu.

                Innymi słowy, Piłsudski, który z Wileńszczyzny był rodem i do Wilna przywiązany był duszą całą i nic droższego nad Wilno nie miał na całym świecie, miał teraz, po osiągnięciu celu marzeń swoich i wyzwoleniu Wilna spod władzy rosyjskiej, osadzić w Wilnie gubernatora Rosjanina! Jaki brak elementarnego zmysłu psychologicznego! Trudno o przykład jaskrawszy tak charakterystycznej u wielu Rosjan nieumiejętności wniknięcia w duszę innego narodu. Nie rzucam jednak kamieniem na Dienikina, skoro jeden z najwybitniejszych i najbystrzejszych umysłów politycznych w Rosji Sazonow, który w przeciwieństwie do kolegów swoich, ministrów i doradców Korony, uważał Królestwo Polskie za kulę u nóg Rosji i w interesie Rosji wszystkimi siłami, choć daremnie, starał się, aby niezależna od Rosji niepodległa Polska uznaną została za jeden z celów wojny, tak samo jak Dienikin patrzał na przywiązanie Polaka do Wilna, widząc w tym tylko objaw „megalomanii, tej starej, odziedziczonej po przodkach choroby”[14].

                Czy było to dowodem patriotyzmu? Chyba nie. Prawdziwy patriotyzm umie uszanować uczucie patriotyczne przeciwnika. Opowiadano mi o rosyjskim generale Mawrosie, który swoje stare lata spędził w Wilnie i dobrze się zapisał u Polaków ludzkością swoją w r. 1863, że za młodu brał udział w wyprawie na Węgry w r. 1849 jako komendant szwadronu huzarów i że na polach walki nauczył się cenić tych; przeciw którym walczył. Był świadkiem kapitulacji w Vilagos, patrzał na rozpacz oficerów węgierskich łamiących szable swoje — i sympatię dla rycerskiego narodu zachował aż do końca życia. Lubił wracać pamięcią w minione lata i ze wzruszeniem, ze łzami nawet — słyszałem to z ust córki jego — opowiadał o tragicznym końcu powstania węgierskiego.

                W oczach Dienikina i wielu innych patriotyzm polski był jeśli nie bandytyzmem, to psychopatyczną megalomanią, zdobycie Wilna nie w celu oddania go prawdziwej władzy rosyjskiej grabieżą cudzej własności. Nie był gen. Dienikin w stanie wejść w istotę stosunku Polaka — zwłaszcza Polaka Wilnianina — do Wilna, zrozumieć potęgę wielkiej 5–wiekowej tradycji, którą uszanował car Aleksander I, wznawiając Uniwersytet Wileński i biorąc w opiekę sprawę polonizacji, jak złośliwie twierdzili Rosjanie, owego kraju. Przyszła potem reakcja z Nowosilcowem, potem powstanie 1830 roku, potem próby przygotowań do powstań, wreszcie rok 1863 z Murawiewem. Każdy kamień w Wilnie mógłby coś opowiedzieć o walkach i męczeństwach tych, „co w obronie polskiego Wilna stawali, każda niemal rodzina mogłaby się pochlubić, że miała bohaterów, bojowników, którzy na szubienicach, na katordze, na wygnaniu złożyli ojczyźnie w ofierze najlepsze, co jej dać mogli”. Rosjanin z inteligencją i sercem, rzetelnie miłujący ojczyznę swoją, umiałby wyczuć głęboki nierozerwalny związek Polaka z Wilnem, z jego przeszłością, z okresami chwały za Jagiellonów i Batorego i okresami cierpień pod jarzmem rosyjskim i pozostając na stanowisku nieustępliwości swojej, zdołałby przemówić tonem, któryby umożliwił nie mówię że zgodę, ale jakie takie, choćby chwilowe tylko porozumienie.

                Baron Mikołaj Wrangel, ojciec generała, ostatniego wodza ostatniej armii białej, dał we „Wspomnieniach” swoich ponury, lecz żywy, a pisany piórem człowieka uczciwego obraz Rosji, zwłaszcza za Aleksandra III i Mikołaja II. Opis fanaberii niejakiego P. A. Zielenego, gubernatora Odessy, jednego z tych, których Aleksander III szczególnie cenił, zakończył następującymi słowy: „Wystarcza; innych przykładów przytaczać nie będę, bo nie chcę, aby wspomnienia moje, zamiast być tylko wspomnieniami, przeistoczyły się w ogród zoologiczny, w którym by zabrakło lwów i orłów” [15]. Dlaczego ich zabrakło? Bo Rosja znała tylko patriotyzm państwowy, który zastąpił miłość ojczyzny. Patriotą państwowym był Dienikin. Państwo zaś to car i ci, co w jego imieniu rządzą, gdzie nie ma cara, to dyktator, albo grupa czy klika mająca w danej chwili całą władzę w ręku. Ojczyzna obejmuje wszystkich. Państwo zaś nie pyta o to, czy poddani jego ojczyznę miłują; państwu, pisze Wrangel, chodzi tylko o błagonadiożnych, czyli takich, co własnej myśli, woli i sumienia się wyrzekli, a ślepo spełniają rozkazy naczalstwa każdego, jakie się zdarzy.

                Sytuacja Dienikina stawała się coraz gorsza. Że zaś Piłsudski miał się skarżyć, według krążących w kołach emigracji rosyjskiej pogłosek, iż nie ma w Rosji z kim gadać, bo i Dienikin i Kołczak są to reakcjoniści i imperialiści, więc z ramienia zatwierdzonej przez adm. Kołczaka delegacji rosyjskiej przy konferencji pokojowej w Wersalu udało się do Warszawy dwóch jej członków: socjalista, wspomniany wyżej Mikołaj Czajkowski i głośny ze swej działalności terrorystycznej Borys Sawinkow. Włożono na nich zadanie przygotowania gruntu do załagodzenia kwestii spornych w celu wznowienia układów między demokracją rosyjską a rządem polskim. Obaj mieli audiencję (jedną czy kilka)[16] u Naczelnika Państwa między 16 a 20 stycznia 1920 r. Przebieg rozmowy zapisał Czajkowski w pamiętniku swoim, ale nie dość czytelnie i przeważną część ołówkiem. Mielgunow starał się zrekonstruować tekst, nie ręcząc jednak za dokładność bezwzględną.

                „Miałbym prawo” — zaczął Naczelnik Państwa — „mieć Rosję w nienawiści, przeszłość zostawiła głębokie ślady w mej duszy, mógłbym przeto spokojnie patrzeć na proces, jej gnicia. Ale nie pozwala mi na to uczucie ludzkości i chciałbym wam dopomóc, lecz pod warunkiem, że i wy mnie dopomożecie wpływem waszym na socjalistów polskich i na narodowców; wiem, że socjaliści nasi zawsze byli bliscy waszym eserom”. — „To się da zrobić” — odpowiedział Sawinkow..— „A ja się obawiam” — Czajkowski na to— „że nie; próby podobne zawsze zawodziły.,.” Piłsudski ogromnie przewyższał swoich towarzyszy partyjnych rozmachem myśli i szerokością widnokręgu; dzięki temu w stosunku do Rosji umiał się wznieść ponad ślepą nienawiść. Ale czy byli do tego zdolni jego towarzysze? Dlatego mógł uważać za pożądane, aby socjalista z taką powagą moralną, jak Czajkowski, i terrorysta o sławie wszecheuropejskiej jak Sawinkow, wyjaśnili naszym P. P. S–om, iż rzekoma reakcyjność generałów rosyjskich nie jest tak straszną, jak się wydaje. –.'i– ,'''„.

                 Ale co mieli Czajkowski i Sawinkow do powiedzenia narodowcom? Tych stosunek do Rosji — zwłaszcza do Zjazdu Praskiego w r. 1908 — był ultraugodowy; wówczas Austrii i Prusom przeciwstawiali Rosję carską; po jej upadku byli zawsze gotowi do układów przyjacielskich z Rosją sowiecką. Widocznie tego ich grawitowania ku Sowietom obawiał się Naczelnik Państwa, bo jeżeli sam miał jakiekolwiek przedtem złudzenia, to i tę rzeczywistość szybko rozwiewała.

                 Potem na zarzut Sawinkowa, że nie można równocześnie pomagać Rosji i podtrzymywać Petlurę, Naczelnik Państwa oświadczył, że nie widzi w tym sprzeczności, obydwie bowiem strony idą przeciw bolszewikom. „Mamy dwa plany” — ciągnął dalej Piłsudski–— „wielki i mały; pierwszy to przymierze wszystkich narodowości w państwie rosyjskim przeciw bolszewikom, poczerń, t. j. po rozbiciu wspólnego wroga nastąpiłby gdzieś w Rosji kongres narodowości, na którym każda mogłaby swobodnie o sobie stanowić”. Nie mogło to być, oczywiście ponętne dla Rosjan, jako równoznaczne z jej rozpadnięciem się. Ale Naczelnik Państwa miał tu na myśli ustrój federacyjny. Potwierdzają to następne jego słowa, że „potrzebne są nowe metody, na stare zaś połóżmy krzyż”; więc zgodnie z tym zapewniał, że się starać będzie pociągnąć narodowości do planu swego, ażeby nie uważały niezależności absolutnej za cel, od którego odstąpić nie wolno. Jeśli słowa te były wyrzeczone tak, jak je Czajkowski podał, a Mielgunow wyczytał, to kogo, jakich mianowicie narodowości dotyczyły? Czy Ukrainy także? Czyżby Piłsudski wolał Ukrainę sfederowaną z Rosją, niż niezależną? Stawiamy znak zapytania.

                Drugi plan w razie niedojścia pierwszego do skutku, plan mniejszy, dotyczył tylko Polski i Rosji. Podstawą byłby plebiscyt na Litwie i Białej Rusi”[17]. „I tradycja i sentyment” — twierdził Naczelnik Państwa — „muszą tu zamilknąć, inaczej nie dojdziemy do porozumienia; nie żądam przeto granic historycznych z r. 1772, ale nie poprzestanę na etnograficznych. Granice muszą być takie, aby pomiędzy obu państwami mógł się ustalić pokój trwały. W każdym razie, pertraktować mogę tylko z Rosją demokratyczną i demokratycznym rządem”. Myśl Piłsudskiego, zaznacza Czajkowski w notatniku, jasną nie była, wyraźne jednak było to, że, zrażony do Dienikina, chciał mieć do czynienia wyłącznie tylko z grupami lewicowymi.

                Rozmowy z Piłsudskim podniosły na duchu i Czajkowskiego i Sawinkowa; należało kuć żelazo, póki gorące. Sawinkow natychmiast puścił się w podróż do Londynu, aby tam podtrzymać przyjaznego Rosji białej Churchilla i przekonać chwiejnego, ulegającego wpływom City Lloyd George'a. Czajkowski zaś udał się na południe, do Dienikina. Przybył tam już na gotowe; kilka dni przedtem Dienikin ogłosił był deklarację w duchu konstytucyjnym. Było to w związku z jego niepowodzeniami i upadkiem wskutek tego jego autorytetu. Niepowodzenia przypisywał temu, że go Polacy nie poparli. Na zachodzie bowiem, na linii WołoczyskKoziatynarmja jego była w bezpośredniej styczności z armią polską znad Zbrucza. Od północy szła 12 armia bolszewicka, rozproszone oddziały Petlury nie wchodziły w rachubę. Gdyby więc Polacy dopomogli, to Dienikin po rozbiciu 12–ej armii sowieckiej mógłby rzucić część sił swoich na wschód i odeprzeć nacierających tam bolszewików. Ale wojska polskie stały bezczynnie. Wskutek tego Połtawa i Charków wpadły w ręce bolszewickie; dalej zaś na wschód Kozacy Dońscy również zmuszeni byli się cofnąć.

12 grudnia 1919 r. pod naciskiem owej 12–ej armii Dienikin musiał opuścić Kijów. Zakończył się cykl powodzeń zaznaczonych świetnymi zwycięstwami, ożywiony nadzieją dotarcia do Moskwy. Kto był winowajcą nieszczęścia? Kozłem ofiarnym robiono Dienikina wraz z jego szefem sztabu Romanowskim. Z gwałtowną krytyką ich strategii i polityki wystąpił gen. Wrangel. Pod przymusem okoliczności niechętnie zgodził się Dienikin na ową deklarację konstytucyjną.

                Po przybyciu Czajkowskiego w rozmowie z nim Dienikin dał upust uczuciom swoim, nie wierzył w demokrację i w demokratyczny rząd, ho „nie ma ludzi”... „jedynym wyjściem byłaby dyktatura narodowa, miałem ją w ręku, ale ręka ta nie była dość twarda; gdyby się znalazł człowiek silniejszy ode mnie, na pewno wyprowadziłby Rosję na dobrą drogę”[18]. — „Decentralizacja władzy spowoduje” — czytamy w pamiętnikach Dienikina[19] — „wielkie trudności tak w walce, jak później w odbudowywaniu Rosji. Ale czy warto tych przyszłych trudności się obawiać, gdy ginie teraźniejszość i trzeba ją w jakikolwiek sposób ratować, choćby kosztem największych ofiar”.

                 W podobnym niewątpliwie duchu wyrażał się Dienikin przed Czajkowskim; i można było stąd wnioskować, że nieco zmiękł w poglądzie na Polskę. O to zaś przede wszystkim Czajkowskiemu chodziło, w tym celu przybył. Pośrednio mogły też wpłynąć na Dienikina wiadomości o pobycie posła do parlamentu angielskiego Mac Kindera, który miesiąc przedtem, w grudniu 1919 r., bawił w Noworosyjsku, ówczesnej siedzibie rządu dienikinowskiego i tam z polecenia swego rządu badał sytuację i naglił do uznania wszystkich państw i rządów, które powstały w obrębie dawnej Rosji, stawiając to za warunek pomocy materialnej i politycznej ze strony Anglii. Zgodzono się na to i zgodził się Dienikin, ale w tekście powziętych uchwał dodał do ustępu o Polsce, że „kwestia wschodnich granic polskich rozwiązaną będzie w układzie obu rządów — rosyjskiego i polskiego — na podstawach etnograficznych”[20]. — Więc zawsze etnografia, innych podstaw Dienikin nie uznawał. Ten sposób stawiania kwestii polskiej nie zyskał aprobaty Mac Kindera; zażądał on ponownego rozpatrzenia całej rzeczy i odjechał.

                Upór doradcą dobrym nie jest. Musiał to w końcu zrozumieć Dienikin. Wysłuchawszy Czajkowskiego, uznał, że układy z Polską należy prowadzić nadal, tylko był sceptykiem, nie wierzył, aby mogły mieć pożądany skutek, nie wierzył w dobrą wolę Piłsudskiego.

                A jednak ta dobra wola była, Coraz bowiem wyraźniej rzucała się do oczu obłuda polityki sowieckiej i jej demoralizujące na nas działanie. Zręczna propozycja natychmiastowego zawarcia pokoju uczyniona w grudniu 1919 r. przez Jerzego Cziczerina, komisarza spraw zagranicznych, „wywarła poważne wrażenie i w kraju i na froncie”[21]. 28 stycznia 1920 r. rząd sowiecki oświadczał w nocie do naszego rządu, że „nie ma takiej kwestii terytorialnej, czy ekonomicznej, czy jakiejkolwiek innej, która by się nie dała rozstrzygnąć pokojowo drogą układu i Wzajemnych ustępstw”. Minęło dni kilka i Sowiety zwróciły się tym razem do całego narodu polskiego z proklamacją (2 lutego) głoszącą, że „pokój z Polską jest szczerym i najgłębszym pragnieniem robotników i chłopów, więc przestańmy wojować, ażeby obydwa narody rozpocząć mogły wojnę z tym, co je rzeczywiście gniecie: z chłodem, głodem, tyfusem, bezrobociem”[22]. Rozpoczęły się dyskusje w Sejmie o celach wojny i o bezcelowości dalszego jej trwania. „Wojsko” — pisze gen. Wł. Sikorski — „odczuło szybko zmianę w nastrojach narodu, wojna z Rosją, stając się obcą dla narodu, stawała się przez to samo obcą dla żołnierza”[23].

                27 lutego przybył do Paryża wysłaniec Naczelnika Państwa Wędziagolski, z listem do Sawinkowa[24]. Tenże wysłaniec poufnie oświadcza delegacji rosyjskiej przy konferencji pokojowej w osobach ks. Lwowa, Makłakowa i Sawinkowa, że Naczelnik Państwa ma zaproponować bolszewikom pokój na warunkach następujących:

a) uznanie wschodnich granic Polski

b) uznanie niepodległości powstałych w obrębie byłe­go imperium rosyjskiego nowych formacji państwowych i nie tylko Ukrainy, Łotwy, Estonii, ale i rdzennie rosyjskich ziem (Don, Kubań, Terek),

c) zaprzestanie propagandy w państwach sąsiednich, ratyfikacja pokoju na warunkach powyższych przez Konstytuantę, wybraną na podstawie głosowania powszechnego.

Na warunki takie bolszewicy prawdopodobnie się nie zgodzą, a w takim razie orężna z nimi walka nie da się uniknąć. Przewidując to, Naczelnik Państwa Polskiego pragnąłby Wejść w porozumienie „z rosyjską armią narodową” (t. j. z gen. Dienikinem) na podstawach oznaczonych w rozmowach jego z Czajkowskim i Sawinkowem w Warszawie.

Delegacja rosyjska w Paryżu składała się z 5 osób. Oprócz trzech wymienionych należeli do niej nieobecny Czajkowski oraz Sazonow. Skład jej przeto był różnolity. Dwóch „kadetów” (ks. Lwów i Makłakow), dwóch przedstawicieli Rosji rewolucyjnej (Czajkowski i Sawinków) i b. carski minister spraw zagranicznych Sazonow. Nie było więc tam mowy o wspólnej pracy i działaniu, bo nie było wzajemnego zaufania, ale z natury rzeczy na pierwsze miejsce, wysuwał się Sazonow, jako doświadczony dyplomata, posiadający zaufanie Kołczaka i Dienikina. Pomimo to udział jego w delegacji szkodził jej więcej niż pomagał. Demokratyczne rządy państw Ententy, które pełne były uznania dla niego, gdy kierował polityką zagraniczną Mikołaja II, teraz słyszeć o nim nie chciały; Clemenceau nie raczył go nawet, przyjąć.

                Sawinkow, donosząc Czajkowskiemu w liście z dn. 1 marca o misji Wędziągolskiego, podawał, że wobec nie tylko prawdopodobieństwa, lecz pewności wojny niezbędne było postawienie Czajkowskiego na czele demokratycznego rządu zharmonizowanego z demokracjami Zachodu oraz zastąpienie Sazonowa kimś innym, obecność bowiem b. ministra carskiego w delegacji uniemożliwiała wszelkie rozmowy z Piłsudskim. W końcu Sawinkow energicznie podkreślał konieczność zawarcia z Polską układu zgodnego z warunkami raczej naszkicowanymi niż określonymi przez Piłsudskiego: „W przeciwnym razie Polska wojować będzie o własnych siłach, skutki zaś osamotnienia Polski zgubne będą dla niej, dla Rosji i w przyszłości dla całej Europy”.

                Ile czasu minęło, zanim list ten z zawartą w nim groźną a słuszną przepowiednią doszedł do Czajkowskiego, nie wiemy; w każdym razie doszedł za późno, w chwili gdy wszelkie plany przymierza z Polską utraciły znaczenie. Armia biała była już zupełnie zdezorganizowana i zdemoralizowana; resztki w liczbie 35–40 tysięcy cofały się na Krym. Gen. Dienikin, znużony do ostateczności rozkładem u dołu, intrygami u góry, a obojętnością, sobkostwem i tchórzostwem w społeczeństwie naokoło siebie, składał władzę w ręce gen. Wrangla.

                Przepowiednia Sawinkowa o zgubnych dla Polski, dla Rosji, dla Europy następstwach wojny, którą by Polska prowadziła z bolszewikami na własną rękę, spełniła się. Nie była jednak dowodem jakiejś szczególnej bystrości Sawinkowa, to samo przepowiedział Dienikin, tylko w odwrotnym porządku, bo za punkt wyjścia brał porażkę armii białej, która prowadziłaby za sobą groźne dla Polski niebezpieczeństwo spotkania się oko w oko z rozszalałą w tryumfie swoim dziczą. To samo widział każdy, kto bez powziętych z góry uprzedzeń patrzał na rewolucję. „W razie klęski naszej” — pisałem w pierwszych miesiącach 1920 roku[25] — ,,drzwi do Europy otworzyłyby się na oścież przed tryumfującym bolszewizmem, zwycięstwo zaś nasze może być tylko chwilowym odparciem, chwilowym wypoczynkiem w walce z potworem”. — Od początku, od chwili zdobycia niepodległości naszej, grupy lewicowe lekceważyły niebezpieczeństwo bolszewickie, głosząc, że wrogiem jest imperializm rosyjski, jak gdyby bolszewizm nie był bardziej jeszcze zachłanny i imperialistyczny. Za przykładem lewicy szły grupy mieniące się narodowymi i zdaje się, że ją prześcigały. Odpowiedzią na przewidywanie Sawinkowa i Dienikina było najście bolszewików na Polskę w r. 1920. Zapędzili się aż do Warszawy i Polska stanęła nad skrajem przepaści; zdawało się, że dni jej są policzone. Pamiętam ów pogodny, piękny poranek sierpniowy w Krakowie, gdy wśród powszechnego przygnębienia, graniczącego z beznadziejnością, przyszła radosna wiadomość o zwycięstwie gen. Żeligowskiego pod Radzyminem. Więc nie wszystko stracone, zajaśniał potężny promień nadziei i nadzieją tą szczęśliwi, wierzyliśmy, że Radzymin będzie punktem zwrotnym w wojnie. Tak się też stało. I dziwiło mnie później, że tak uparcie, zwłaszcza w sferach wojskowych, bagatelizowano znaczenie owej bitwy, przedstawiając ją jako drobne, przypadkowe powodzenie na jakimś drobnym odcinku, do którego naczelne dowództwo nie przywiązywało szczególnej wagi. A jednak owo „drobne powodzenie” podniosło ducha wszędzie, w narodzie i w armii, i nastąpił przypływ energii, zapowiadającej bliskie walne i ostateczne zwycięstwo, które do dziś dnia nazywamy „cudem nad Wisłą”.

                Chwalić się jednak z owoców zwycięstwa nie możemy. Mocą traktatu ryskiego zwycięzcy oddali zwyciężonej, pobitej Rosji Sowieckiej, niby należny jej haracz, rozległe obszary z milionową przeszło ludnością polską, które przed najazdem były w ręku naszym i których synowie, zaczynając od magnatów, kończąc na drobnej zaściankowej szlachcie, za sprawę polską walczyli. I to wszystko z lekkim sercem, bez żalu, bez wyrzutu sumienia, nieomal z tryumfem. O zbrodni ryskiej pisałem szczegółowo[26], ale najenergiczniej napiętnował ją biskup miński ks. biskup Zygmunt Łoziński, o którym nie wątpię, że go historia do bohaterów narodowych zaliczy. Nazwał on robotę ryskiej delegacji pokojowej „zdradą stanu” i domagał się, aby jej członkowie zasiedli na ławie oskarżonych.

                I odtąd wzmaga się dążenie do upodobnienia Polski zaprzyjaźnionemu mocarstwu sowieckiemu. Wciąż się sypią dekrety zmierzające ku wywłaszczeniu i materialnemu zniszczeniu ziemiaństwa na kresach państwa, pomimo iż ono stanowiło zawsze i dotychczas jeszcze stanowi tam podstawę polskości. I gdyby mnie zapytano, co było ideą przewodnią Polski wyzwolonej i niepodległej od początku aż do dnia dzisiejszego, powiedziałbym, że zerwanie z całą tradycją przeszłości i w tym celu zniszczenie szlachty przede wszystkim, potem wszystkich innych warstw, których stan majątkowy przekraczał minimum egzystencji.

                Staje pytanie, czy Dienikin w razie dotarcia aż do Moskwy, dzięki pomocy polskiej, miałby wnet potem, jak twierdzą niektórzy, rzucić się na Polskę, aby jej odebrać „odwiecznie rosyjskie”, w mniemaniu Rosjan, ziemie. Nie, tego by zrobić nie mógł, choćby nawet chciał, spadłyby na niego sprawy dużo pilniejsze, nie cierpiące zwłoki. Bolszewicy, zdobywszy Rosję, wymordowali inteligencję, całą zaś ludność zastraszyli, zgnębili terrorem, czyniąc ją w ten sposób niezdolną do oporu. Dienikin przeto, czy ktokolwiek inny na jego miejscu, miałby po nich pracę ogromną, nad siły, zaczynając od wytępienia resztek czrezwyczajek i rozpędzenia urzędów, kończąc na ponownym zorganizowaniu państwa. Gdzie zaś miałby szukać ludzi, skoro warstwy inteligentne prawie zniknęły, resztki zaś przypadkowo ocalałych ich niedobitków nie wystarczały do wytworzenia nowej administracji. Wprawdzie mógł liczyć na tę wobec Polski prerogatywę, że państwa Ententy zapominając wówczas o Polsce, obdarzyłyby Rosję całą życzliwością swoją. Ale niewielką osiągnąłby stąd korzyść, znalazłby podporę tylko moralną, o pomocy materialnej, tym bardziej militarnej, nie mogło być mowy.

 

***

 

Pod koniec stycznia 1920 r., więc w tymże czasie, gdy Czajkowski, bawiąc w głównej kwaterze Dienikina, przekonywał się, że wskutek powszechnego upadku ducha i rozkładu w armii wszelkie układy w sprawie przymierza z Polską traciły rację bytu, przybyli do Wilna, wydostawszy się z niewoli sowieckiej, Mierieżkowski, małżonka jego, utalentowana autorka pisująca pod pseudonimem Zenaidy Gippius, Dymitr Fiłosofow i młody publicysta Żłobin. Zapragnęli wygłosić odczyt zbiorowy o Rosji pod jarzmem bolszewickim. Świeżą jeszcze była w Wilnie pamięć rządów carskich i atmosfera wileńska przychylna dla Rosji czy to carskiej, czy bolszewickiej nie była. Prosiłem przeto Mierieżkowskiego, aby do odczytu swego wtrącił kilka słów sympatii dla Polski wyzwolonej i dążącej do wskrzeszenia dawnej potęgi państwowej. Mierieżkowski nie tylko się zgodził, ale powiedział więcej, niż oczekiwałem. Wobec przepełnionej sali oświadczył się za przedrozbiorowymi granicami Polski na Wschodzie.

                „Czy mógł Mierieżkowski” — zapytałem wkrótce potem jednego z moich przyjaciół Rosjan — „i czy mógłby każdy inny Rosjanin wygłosić rzecz taką szczerze”? — „Przypuśćmy” —odpowiedział' — „że zachorowała matka moja ciężko, beznadziejnie i że chwytając się ostatniej deski ratunku, postanowiłem wezwać bardzo znakomitego, ale kosztownego lekarza; czy będę się z nim targował o honorarium”?

                Odpowiedź ta zawierała realne, bardzo trafne ujęcie kwestii. Gdy Rosja ginęła, wszelkie gadania o „odwiecznie rosyjskim Wilnie były ze strony Rosjan nietaktem uniemożliwiającym pomoc polską. Doskonale to zrozumiał Mierieżkowski. Skoro jednak nietakt ten popełniono, należało z naszej strony zignorować to, a robić swoje, t. j. zajmować ziemie wschodnie i równocześnie wspierać armie białe. Co by potem na gruzach bolszewizmu nastąpiło, jakby się ułożyły stosunki polsko–rosyjskie, tego oczywiście nie wiem. Przypuśćmy jednak najgorsze, t. j. że pod presją Ententy Polska oddałaby Rosji te same ziemie, które w Rydze oddała Sowietom. Nie wątpię, że pod rządami Dienikina, czy Wrangla, czy nowego jakiegoś cara los ludności polskiej w owych ziemiach byłby ciężki, ale w każdym razie znojny i stosunki nasze z Polakami poddanymi państwa rosyjskiego byłyby możliwe, gdy dziś, pomimo paktów o nieagresji, pomimo grzecznych z naszej strony ukłonów i zapewnień przyjaźni, bezradnie patrzeć musimy, jak katolicyzm i polskość są tam bezwzględnie i okrutnie tępione i bliska jest chwila, gdy nie będzie tam ani katolików, ani Polaków.

                Rodowy majątek rodziny naszej (obecnie brata mego, Kazimierza) leży tuż koło granicy sowieckiej; o kilometr stamtąd, już w obrębie państwa sowieckiego, rozciąga się duża prawosławna wieś Wielkie Sioło, dalej, w odległości 12 kilometrów od W. Sioła mamy, raczej mieliśmy, katolicką wieś Łukasze. Proboszczowie Rakowscy zawsze wychwalali jej mieszkańców, jako pobożnych, uczciwych, pracowitych i dzięki temu względnie zamożnych. Co w Łukaszach dziś się dzieje, nie wiem. Ale przed laty kilku w letni wieczór słyszano z ganku dworu Rakowskiego dochodzące od W. Sioła rozpaczliwe jęki i krzyki zagłuszane biciem w bębny. Co to oznaczało? Podobało się władzom sowieckim uznać chłopów z Wielkiego Sioła za ,,kułaków”, ponieważ jeszcze mieli co jeść, więc jako zbrodniarzy wysiedlano ich na Sybir czy na północ. Rosja w mniemaniu naszych coraz liczniejszych i coraz podlejszych jej czcicieli nie jest państwem sowieckim, lecz sowieckim rajem, los przeto, jaki w owym raju zgotowano wsi Wielkie Sioło, jest wzorem, według którego urządzą wyzwoloną od „kułaków” wieś polską nasi dzisiejsi heroldowie przyszłej polskiej filii wszechrosyjskiego związku sowieckich republik.



[1] Wyszło w Warszawie nakładem księgarni Perzyński i Niklewicz w 1921 r.

[2] I. Wasilewski (Nie-Bukwa): Dienikin i jego Memuary, Berlin 1934.

[3] Op. cit. str. 171-2.

[4] Op. cit. str. 7.

[5] W książce poświęconej uczczeniu jego pamięci Pamiati Kn. Gr. Trubieckogo, Paryż 1930.

[6] Polskij i jewrejskij woprosy, Berlin, H. Steintz, 1899.

[7] K. W. Sacharow, Biełaja Sibirj, Monachium 1923, por. s. 312-313.

[8] Por. Mielgunow, Tragedija admirala Kołczaka, Belgrad 1931, t. IV, s. 138-147.

[9] P. Mielgunow, N. W. Czajkowskij w gody grażdanskoj wojny, Paryż 1929, str. 190.

[10] Oczerki ruskoj smuty, Berlin,”Miednyj Wsadnik”, t. V, s. 175-181.

[11] Op. cit., V, s. 181.

[12] Grażdanskaja wojna, Moskwa 1930, t. III, s. 11.

[13] Por. Mielgunow, op. cit., s. 193.

[14] Sazonow, Wospominanija, Berlin 1927, str. 390.

[15] Wospominanija, Berlin, „Słowo”, s. 44.

[16] Ze słów Mielgunowa wypada, że raczej kilka. Por. op. cit., s. 194-195.

[17] Mielgunow, op. cit., s. 195.

[18] Miełgunow, op. cit., str. 200.

[19] Oczerki Smuty, t. V, s. 307-308.

[20] Ibidem, s. 305-306.

[21] Gen. Wł. Sikorski, Nad Wisłą i Wkrą, 1928, str. 217.

[22] Grażdanskaja wojna, t. III, str. 307

[23] Gen. Wł. Sikorski, op. cit., str. 16

[24] Tak pisał Sawinkow do Czajkowskiego, ale przypuszczam, że było to ustne polecenie.

[25] M. Zdziechowski, Tragedia Węgier a polityka polska, Kraków 1920.

[26] M. Zdziechowski, Europa, Rosja, Azja, Wilno 1923.

Najnowsze artykuły