Od
redakcji: Po rabacji galicyjskiej 1846 r., gdy chłopi w Galicji dokonali
licznych napaści na dwory szlacheckie, mordując wielu szlachciców i pustosząc
ich dobra, część ówczesnej opinii uznała, że odpowiedzialność za te krwawe
zajścia spada na władze austriackie, które nie tylko ich nie powstrzymały w
porę, ale przyczyniły się do ich wywołania. Jednym z najgłośniejszych wówczas
głosów było wystąpienie Aleksandra Wielopolskiego, który w liście do księcia
Metternicha (Lettre d'un gentilhomme polonais sur les massacres de Galicie adressée
au Prince de Metternich, 1846) nie poprzestał na obwinieniu biurokracji
austriackiej za wybuch zamieszek, ale opowiedział się również za współpracą z
Rosją, której władca honoruje – zdaniem autora Listu – podstawowe zasady tradycyjnego
ładu politycznego, a w szczególności nie kwestionuje opartych na obyczajach
relacji między poszczególnymi warstwami społecznymi. Broszura Franciszka Morawskiego (pierwodruk: Odpowiedź
na list Szlachcica polskiego do Metternicha z
daty 15go Kwietnia 1846 r. co do ustępu od stronicy 36tej do 45tej, Paryż 1847) jest polemiką z opiniami Margrabiego.
Jest
to w naturze społeczeństwa, że kiedy się wszystko w nim rozprzęga, myśli na
koniec ćmią się, macą i dziwotworne rodzą pomysły. Jedna anarchia stwarza
drugą. Anarchia umysłowa narodów trwa dopóty, dopóki jeden człowiek, jakiś
wybraniec Nieba, nie objawi tej myśli słonecznej, z samego jądra prawdy
dobytej, która na raz, jak słowo tworzące, wszystko rozjaśni, uporządkuje, przy
której cały naród skupi się sercem i duszą, i z której odtąd wszelkie wypłyną
czyny i życie. Ale nim ta myśl wielka, wszechmocna, a najczęściej bardzo prosta
zjawi się w narodzie, ileż to zgubnych poprzedza ją pomysłów, a każdy z tą
dumna zapowiedzią, że on jest właśnie tą oczekiwaną gwiazdą zbawienia. Tą to
drogą, i z tego samego źródła wypłynęło tyle dziwacznych idei, a na koniec i
myśl łączenia się Polaków z Rosjanami.
Są pewne zdania na świecie, najlogiczniej i najgenialniej
niby wywiedzione, których choć zrazu silniejszym nie zdołamy odbić
rozumowaniem, przecież tak nadzwyczajny budzą w nas wstręt i odrazę, tak
oburzają całą naturę naszą, że nigdy na nie zgodzić się nie możemy. Nie wolno
nam pogardzać tym dreszczem przeczenia. Jest to ostrzeżenie wyższego
instynktu, głos może Boski, który nas odwodzi od przepaści. Tak pojedynczy
ludzie, jak i narody doświadczały tego, i nie doznały zawodu, bo, jak Szyller mówi: „jest w piersiach twoich przewodnik, który
cię nigdy nie omyli”. Ale że każdy pisarz, samym rządzący się rozumem, rozumowania
tylko od swego przeciwnika żąda, ile więc sił moich, będę się starał zdobyć na
nie, nie wyłączając i tego, co mi serce dopowie. Na samym jednak wstępie
spieszę się uprzedzić czytelnika, że, chociaż Autor Russomanii
w Poznańskim równie jak ja przeciw łączeniu się z Rosjanami pisał, nigdy
przecież pióra mego bratać nie myślę z nieszczęsną jego ramotą, której wyrzeka
się prawda, historia, nad którą rozum się lituje, a każda kropla krwi
szlachetnej jak bezwstyd potępia. O całą wysokość potężnych myśli wyższe
dzieło: List Szlachcica do Metternicha, przedmiotem będzie mojej
rozwagi. Wszystko w nim silne, szlachetne, logiczne. Z polskiego
tylko serca tyle oburzeń, z platonowskiej
głowy tyle gromów rozumu wystrzelić mogło. Zdarta maska z potwornego oblicza
szatańskiej zbrodni, obnażona chytrość, unieśmiertelniona sromota ohydnego
Ministra Austrii. Niewidoma ręka skreśliła mu po ścianie krwią galicyjską wyrok
potępienia. Stoi pod pręgierzem opinii europejskiej, chłostany biczem prawdy
polskiego Szlachcica. Ale o ile uwielbiam i podziwiam potęgę rozumowań zacnego
Autora, o ile obraz przeszłości i stanu obecnego znajduję wybornie skreślonym,
o tyle drogi nadal wskazanej ani rozumem, ani sercem przyjąć nie zdołam.
Połączyć się z Rosją, jest to chcieć nową ocalać się zgubą, jest to zamieniać
jeden rodzaj śmierci na drugi, jest to ostatnią jeszcze iskrę tlejącego życia
sybirskim wymarzać mrozem, a co najgorzej, że już nie w skutku zmuszenia losów,
lecz dobrowolnie. Jeżeli prawdą jest, że z przeszłości obecność, a z obecności
przyszłość wyrozumować można, jakże na tej drodze dojdziemy do rezultatu
Autora? Sporne z sobą żywioły po długim ścieraniu się z sobą, mogą na koniec
spoić się w jedność, ale nie te, co przez długi przeciąg wieków tak sprzecznie
się wyrabiały, że wreszcie z natury swojej stały się sobie zupełnie
przeciwnymi. Zupełnie przeciwną była dążność i kierunek cywilizacji obu
narodów. Polska ciągle ku wyższej dążyła wolności; Moskale właśnie tego Mocarza
nazwali Wielkim, który ich najbardziej ujarzmił. My czerpaliśmy wszystkie
wyobrażenia z zachodu, oni z przeciwnej strony; naszą pierwotną dzikość
złagodził chrystianizm i uzdolnił do przyjęcia cywilizacji; na ich dzikość,
fałsz, srogość, absolutność rządu, podłość ludu i wszelkiego rodzaju zepsucie,
żadnego nie miał wpływu. Cała potęga ich państwa na tak niechrześcijańskich
opiera się zasadach, i tylu sromotnymi spaja się ciągle występkami, że jak dziś
jeszcze Custine mówi, rozwinięcie chrystianizmu w
Rosji, cały by gmach ten obaliło. Polacy wiele zapewne złego, choć czasowo
tylko zaczerpnęli z zachodu Europy; ale też całą jego szlachetność i rycerskie
uczucia wciągnęli w siebie, stąd ta otwartość, łatwość poświęcenia, stąd ta
waga honoru, godności człowieka, niepodległości indywidualnej, narodowej.
Znajdziemy te uczucia w pojedynczych Rosjanach, bo nie ma ludu pozbawionego
zupełnie mężów zacnych, ale w całości narodu, oprócz jednej dumy, próżno by
wyższych szukano uczuć. Nie ma ich, bo nie mogły się zgodzić z naturą zepsutą
tylu występnymi chuciami, krzywym przez wieki wychowaniem i górującą nad
wszystkim materialnością. My najwyższe mamy wyobrażenie wolności osobistej;
pozbawienie jej kogo w Rosji nie dziwi nawet ludu. My świętość własności
czuliśmy zawsze tak silnie; Moskal każdą własność uważa za własność Cara,
której używać tylko łaskawie dozwala poddanym. Nasza wiara jest niepodległą
ziemskim Mocarzom; oni głową kościoła swego uznali Cara. Nasza wiara przy
niewzruszoności dogmatów, ciągle jest zdolną kształcenia się, rozwijania,
ciągle pełną życia, postępu; ich nieruchoma, skamieniała, martwa. – I jakże tu
zgodzić te dwie masy tak zupełnie przeciwnie rozwinięte, czujące, myślące?
Jest to płomień z lodem, światło z ciemnością, fałsz z prawdą do związku
przymuszać. Ale powie mi Autor, że jednego szczepu będąc z Rosjanami, zlanie
się nasze w szczep pierwotny będzie łatwe i naturalne. Zdanie to nie może ani
mojemu, ani zacnego Autora sercu odpowiedzieć, bo właśnie z bratem, którego
niskich i podłych wyobrażeń pojąć nie umiem, który mnie ciągle ciemiężył, Matkę
moją także Słowiankę, zabił, za którego wstydzić się i pogardzać nim muszę,
życie jest mi niepodobne, nieznośne. Pamiątka wreszcie wspólnego słowiaństwa,
do ciemnych historycznych może należeć wspomnień; w życiu rzeczywistym zatarta
została odmiennością dziejów, licznymi wiekami, odrębną cywilizacją, wiarą,
boleścią tylu pokoleń i wszelkiego rodzaju krzywdami. Wydrzyj z pamięci naszej
trzynaście wieków istnienia, wydrzyj wszystkie wspomnienia sławy, ofiar,
gwałtów, prześladowania wiary, mąk Sybiru, mordów Pragi, zabójstwa Ojczyzny;
zdejmij całą krew naszą z ziemi polskiej, zgładź wszystkie mogiły, a co
najsroższe, zedrzyj o brąz ciągłego psucia szlachetnego charakteru narodowego –
a wtenczas wezwij mnie do braterstwa z Moskalami. Trzeba by, jak Bóg, być
wszechmocnym, aby tę przemianę zdziałać w Polaku. Bóg nam zostawia te
wspomnienia i nie bez celu zapewne; budzi w ranie serc naszych wiarę, przeczucie
i nadzieję; któż więc się ośmieli w duszy mojej to zabijać, co Bóg zostawia? –
Ale pójdźmy do celniejszych pisma tego ustępów. Autor listu wielką wagę
przywiązuje do powitania, jakiego Rosjanie doznali w Krakowie, i widzi w nim
małżeństwo dwóch narodów, z którego nowa ma się zrodzić przyszłość. Niepodobna
mi uwierzyć w zdanie, w które tak światły Pisarz sam szczerze uwierzyć nie
mógł. Czyż podobna, aby pomnąc na położenie wówczas zagrożonych przez zemstę Kollina Krakowianów, nie widział w tym po prostu ziszczenia
się owego przysłowia: „tonący brzytwy się chwyta”? Zjawienie się przed
nimi Prusaków, byłoby podobne wywołało powitanie, gorętsze może nawet, bo bez
wspomnienia rzezi humańskiej przez Moskwę podżegniętej. Łatwo było przewidzieć
w Krakowie, że Rosjanie nie przybywają powtarzać mordów galicyjskich,
sprzymierzać się z wściekłością Kollina; łatwo było
odgadnąć myśl ich postępowania. Cały świat wówczas wiedział, jaka ohyda
ciążyła na nich w Europie. Wszystkie pisma ubiegały się w głoszeniu szkarad ich
rządu, w skutku nawet odrzuconego małżeństwa, Petersburg czuł się poniżonym
przez Wiedeń. Zjawiła się więc korzystna chwila przerzucenia tej ohydy na
Austrię i pomszczenia się razem za doznaną obelgę. To proste każdego
rozumowanie i postrach ogólny dały ten popęd witaniom gminu, a nie dziwnie
przez Autora improwizowana sympatia, nie żądza wymarzonych przez niego
zaręczyn z Czerkiesami. Ta sama chęć przerzucenia swojej sromoty na Austrię
nagliła Rosję do przyjmowania szlachty uciekającej przed rzezią austriacką.
Trudno, niepodobna mi nawet dostrzec w tym z Autorem politycznych rachub Rosji,
w takim razie bowiem więcej uczucia dla braci słowiańskich okazać wypadało, a
nie po kilku dniach pobytu w Krakowie oddać ich na pastwę tym samym Austriakom,
co mordowali Galicję, a jadem piekielnym wrzeli na Kraków. Ja nie sympatię,
lecz prostą, chytrą Moskiewszczyznę w tym widzę, która po otrzymanej zemście na
Niemcu wraca do zwyczajnej polityki gnębienia Polaków, i tym razem
dogodniejszej jeszcze, bo ręką drugich.
Autor listu, przyjąwszy za prawdę spełnione w Krakowie
małżeństwo dwóch narodów, zaledwie myśl tę powziął, uczuł niepodobieństwo
wprowadzenia jej w życie, bo każąc nam szukać nowej przyszłości, nie jako poślubieńców stawia nas obok Rosji, nie jako przyłączone
Państwo, ale w samym wnętrzu niezmierzonego Carstwa zatopić się nam radzi. W
następnym zaraz okresie myśl tę jaśniej jeszcze tłumaczy, mówiąc, że nie mogąc
być Państwem, możemy przynajmniej zostać członkami jednego szczepu. „Impuissans à nous rendre maîtres
de notre destinée comme corps politique, nous pouvons en trouver
une nouvelle comme individus de la même race”. Oto jest to rojone małżeństwo, oto ta świetna przyszłość i poprawa
doli. Trudno przy najlepszych chęciach dla Autora, nie widzieć w tym przenaturzenia się w Moskali, a jeżeli powyżej dowiodłem
niepodobieństwa szczerego łączenia się z nimi, cóż dopiero o podobieństwie przenaturzenia się myśleć! Serce całego narodu, świętość
ludzkiej, narodowej powinności i godność nieszczęścia polskiego najlepszą
dadzą odpowiedź.
Znakomity Autor listu sam się przeraził swoją myślą, na
następnych bowiem stronnicach wszelkiego ratunku szuka z przepaści, w której
się pogrążył. Przez nasze wcielenie się w Rosję, chce ją uleczyć, uzacnić;
zapowiada jej wpływ przez nas na Europę, i wskazuje nam jakby na wzór
niemieckie prowincje Rosji, przez które kiedyś tak silnie ma wpływać na Niemcy.
Odpowiedź na to zdaje mi się łatwą. Jeżeli Rosja przez swoich Niemców chce na
Germanię wpływać, to przynajmniej przyzna Autor, że nie umiała tego przygotować;
widzieliśmy bowiem z tylu urządzeń panującego Cara, czytali w tylu niemieckich
pismach, słyszeli od tylu mieszkańców tamecznych, jak wszelkimi sposoby stara
się rząd zniszczyć te ziemie, jak język i wiarę nawet z uszczerbkiem
istniejących, szerzy. Rosja nie przez prowincje niemieckie chce wpływać na
Niemcy, ale przez swoją potęgę, którą w przerobieniu wszystkich poddanych na
lud jednolity widzi. Może ona na mocy posiadania tych prowincji rościć sobie
pewne prawa do interesów niemieckich, lecz dlatego nie wyrzecze
się ich wynarodowienia. Będzie je w notach dyplomatycznych nazywać niemieckimi,
choć od dawna już będą zniszczone.
Co się tyczy uleczenia Rosji z trawiących ją żywiołów
oporu polskiego, przyznaję Autorowi słuszność tej uwagi, ależ przebóg, czyż nam
o uleczenie Rosji idzie, czy o Ojczyznę? Im zdrowszą będzie Rosja, tym w
głębszy grób zapadać się będzie Polska. Chcieć przez nas uzacnić Rosję, jest to
zupełnie nie znać głębokości zepsucia tego narodu i rządu. My byśmy mieli
naszymi zaletami zdziałać to przeistoczenie, którego wiara Syna Bożego dokazać
nie może! Nie Rosjanie by się uzacnili, ale my byśmy się spodlili, zbezecnieli, bo w tak brudnym naczyniu wszystko zbrudnieć
musi. Jakże w Królestwie Kongresowym daleką jest jeszcze liczba Rosjan od
Polaków, a ile już rak zepsucia potoczył ziomków naszych, ile podłości,
przekupstwa, oszustw i zdzierstwa w administracji krajowej! Jeżeli tak są
zręczni i przemożni Moskale w mniejszej liczbie, cóż będzie, gdy, jak Autor
chce, zanurzymy się w samym wnętrzu niezmierzonego Carstwa?
Autor i tę jeszcze na
ratunek swej myśli przytacza obietnicę, że, wcieliwszy się w Rosję, zapełnimy
tę próżnię, co w taką pogrąża nas rozpacz, odzyskamy wyższe zatrudnienie społeczeńskie, powołani będziemy do czynności
rzeczywistych. Przyznaję, że ludzie, jak Autor, potężni rozumem i zręcznością,
po długiej próbie ich wierności, użyci będą do dworu, dyplomacji, rządu. Ale
czegóż po ich sumieniu będzie domagał się ten dwór, dyplomacja, rząd? Czy jak
my się przenaturzymy dla nich w Rosjan, tak oni przenaturzą się dla nas w uczciwych, szlachetnych? A
wreszcie, czyż to przez wyniesienie kilku osób zyska co na tym szczep polski?
Widzimy, ile Kurlandczyków w Rosji, Czechów w Austrii, na wyższych stanęło
miejscach. I cóż to ich rodzimym ziemiom pomogło? Albo nic nie mogli zdziałać,
albo zaprzedawszy się swym Panom, zapomnieli o braciach. Autor lęka się na
koniec, abyśmy nadto późno wcielając się w Rosję, nie przynieśli jej w sobie
daru mniej wartości mającego, jak gdybyśmy naszą wartością mogli coś wytargować
na Rosji. A wreszcie, niech się Autor nie obawia: im bardziej bylibyśmy
zepsuci, zbezecnieni moralnie, tym milszym, bo
dogodniejszym bylibyśmy dla ich rządu datkiem. Autor zdaje się łudzić tą
myślą, że Rosja tak bardzo chciwa na naszą wyższość intelektualną i moralną, a
przecież dość spojrzeć na to, co się dzieje, aby widzieć, że nasze światło ma
za poniżające dla siebie, nasze zasady za zgubne dla siebie, naszą wiarę za
niebezpieczną dla swojej wiary. – Złudzenia Autora aż do tego posuwają się
stopnia, że nas wcielonych do Rosji widzi w przyszłości, jakby przodkujących
cywilizacji słowiańskiej. Wierzę, że ta młoda cywilizacja przy jedności
niezużytych jeszcze ludów słowiańskich byłaby zdrową, silną i nowe niosącą
życie światu coraz naturalniejszemu. Ale aby nieść tę cywilizację, trzeba ją
wprzódy stworzyć u siebie. Rosjanie naszej rozwijać się nie dają, każde wyższe
uczucie, każdą iskrę światła tłumią bez litości, a u nich jakież do niej
znajdujemy żywioły? Gdyby tylko dzicy byli, mogliby się stopniowo rozwijać,
uszlachetniać, oświecać, a na koniec i przewodniczyć innym; ale jakież nadzieje
w tym narodzie położyć, który same choroby zepsutej cywilizacji wciągnął w
siebie, a cnoty nawet dzikości postradał, który najmniejszego lęka się
światła, aby jego ciemnoty i bezeceństw nie wyświeciło? Wreszcie, któż by wówczas
stanął na czele tej słowiańszczyzny nową cywilizację niosącej? Autor jeżeli nie
z własnych uwag, to przynajmniej z prelekcji Mickiewicza mógł się przekonać,
jak rząd moskiewski zawsze w przeciwnym słowiańszczyźnie kierunku władał,
wszystko nawet u siebie wykorzenił, co tylko duchem słowiańszczyzny tchnęło.
Autor wśród innych
marzeń roi sobie i tę nadzieję, że gdy się wszyscy skupimy pod berło Cara, nie
będzie nas mógł jak teraz ujarzmiać. Autor zapomina naprzód o tej bez żadnej
proporcji przewadze numerycznej i tylu innych środkach jarzmienia, które by i
wtenczas pozostały Carowi. Czegóż mu wreszcie z dawnej Polski nie dostaje?
Dwóch wprawdzie pięknych prowincji, ale dwóch tylko. Oprócz nich całą dawną
Polskę pochłonął i trzyma, a jakże nią rządzi, co z nią wyrabia? Możnaż
mniemać, aby dodatek tych dwóch prowincji tak wielką mógł sprawić odmianę?
Wiemy, co Paszkiewicz rzekł jednemu z zauszników, który właśnie nad pismem
naszego Autora zaczął się rozwodzić: „Cesarz widzi w tym nowe sidła, które mu
zastawiają Polacy, ale nie będzie tak płochym, aby go w nie ujęto. Wyższej,
mówi on, wagi interesy, niż dwie kłopotliwe prowincje wiążą mnie silną
przyjaźnią z Prusami i Austrią. Wreszcie, choćbym i posiadał te dwie prowincje,
nic by to systemu mego nie zmieniło; cztery brygady żandarmerii byłyby
dostatecznymi do zrównania nowych poddanych z dawnymi”. Apostołowie idei
naszego Autora, to tylko otrzymają w zysku, że choć skrycie i pokątnie Car
propozycje ich głaskać i zachęcać będzie, publicznie ze wzgardą je odrzuci.
Ale autor nasz i na to zapewne znajduje środek zaradczy. Powie on, że mimo woli
Cara wzroślibyśmy w znaczenie i potęgę, bo przez nas Europa jako niechętnych i
ciśnionych, drażniłaby go ciągle, groziła groźnemu, osłabiała potężnego. Nie
wiem, co by dalsze drażnienia i groźby przyniosły, ale sądząc z dotychczasowych
skutków, nie widzę, jakich by stąd korzyści spodziewać się można. Wreszcie
Autor byłby zupełnie sam przeciwnym sobie, bo oglądałby się na nowo na ten
wpływ i pomoc obcych, przeciw której tak silnie w piśmie swoim powstaje.
Wprowadziłby nas i siebie w ten labirynt, z którego wywieść pragnął.
Na takich to kruchych
podstawach Autor buduje naszą przyszłość nieszczęśliwą, i z wszystkich położeń
obiera najniższe, najwstydniejsze. Dla takich
korzyści poddaje cały lud swój Carowi jakby trzodę jaką, bez najmniejszego
zastrzeżenia, warunku. Jeden tylko warunek, czyli prośbę dołącza – o zemstę za
krew przelaną. Nie wahałem się w samym wstępie tego pisma przyznać Autorowi i
zacność i polskie uczucia, bo z polskiej tylko duszy tyle krzyków boleści
wydrzeć się mogło, bo ten zgubny obłęd, to rzucanie się w przepaść, to
przeniesienie szybkiej śmierci nad powolne konanie z nadmiaru tylko rozpaczy
polskiej wypłynąć mogło. Nie podła to Gurowszczyzna,
która jeszcze galicyjskich mordów nie miała przed sobą, która nigdy boleści
polskiej nie wydała głosu, i którą złość tylko nienasyconej dumy i żądza złota
(choć zawiedziona) do tylu kłamstw i podłości przywiodła. Najniesprawiedliwszym
i ślepego umysłu byłby ten, który by tych dwóch ludzi choć na chwilę chciał
przybliżać do siebie. Tu czyste źródło, tam zamęt błotnisty; tu obłęd
szlachetny i coś wielkiego w samej rozpaczy, tam sama nikczemność, fałsze i
sromota. Ale z żalem i boleścią serca muszę obwiniać Autora o rzecz zbyt ważną,
to jest zupełny brak wiary; tym brakiem jedynie wytłumaczyć sobie mogę dążność
jego. Ludzie i narody dość z natury są pochopne do zemsty za krzywdy zadane;
zemsta ta zawsze istnieć będzie w ich zamiarach, czynach, lecz wolno jest
Autorowi chrześcijaninowi kłaść ją za warunek i principium? Cóż by przy wolnej
i rozpasanej zemście działo się z indywiduami, rodzinami, co z narodami, co z
porządkiem społecznym? Tak świetna rozpacz, jak i zemsta mogły być kiedyś
cnotami, lecz u pogan tylko. My jeżeli w chrześcijańskich ludach, w
chrześcijańskich uczuciach, w chrześcijańskim Bogu chcemy pokładać nadzieję,
chrześcijańskiej też wiary trzymajmy się przepisów. Nie wypływa stąd, abyśmy
dozwalali deptania, jarzmienia, zabijania siebie, bo Bóg tak w człowieka jak i
narody stworzone przez siebie, wlał uczucie godności, którego bronić powinny,
bo On tej tylko wymaga pokory, która podwyższa duszę; nie chce On, aby rezygnacja
poddająca się karom czasowym, zamieniała się w rezygnację podlegającą
niezmiennym Jego wyrokom, nie chce, aby to co jest przechodnie, brano za
wieczyste. Non est potestas
nisi a Deo mówi
Pismo Święte, to jest, władza tylko od Boga pochodząca jest władzą, tę szanować
i tej tylko poddać się należy, nie zaś tej, co ujarzmia, co dzieło Boskie,
naród cały, naród starożytny, chrześcijański, rozdziera i zgładza. Od Boga,
boskie tylko pochodzić może, a nie zbrodnia największa. Bronić się więc trzeba
i bronić do upadłego, ale przy braku odpornej siły, jedyną tylko pozostałą
bronią, to jest ugadniając się cnotami, podnosząc
wielkością ofiar, wzmacniając wiarą, nie odstępując nigdy od zasad najświętszych,
powolnym lecz ciągłym, nigdy nie rozpaczającym, lecz zawsze ufnym w Boga
dążeniem do celu. Czyńmy tak dla Polski, jak Montalembert
w ostatnim dziełku swoim każe czynić katolikom francuskim, mówiąc o powinności
elektorów, a ujrzymy wkrótce, jak oni, ze zdziwieniem, że sprawa nasza jest w
postępie. Mówmy tak do siebie jak Lamennais mówi do
ludu: „sam się wprzód emancypuj braterstwem i cnotami chrześcijańskimi, a
emancypowany będziesz przez władzę, bo spodlonych tylko zdeptać, umarłych
moralnie ujarzmić można”. Czyńmy wreszcie, jak sam
Autor na stronnicy 17 mówi: „oui, nons continuerons
á garder la meme assurance et vis-â-vis des destructeurs nom de l'anarchie,
et vis-âvis des destructeurs
au nom du pouvoir”. Niech tylko tych
wyrazów nie kładzie jedynie w usta szlachty, ale w usta każdego Polaka, każdego
chrześcijanina. W szlachcie wprawdzie najgorętszy wre żywioł narodowości, ale
nie jedyny; niczym że być mają obyczaj, mowa i wiara ludu, niczym ziemia i
popioły przodków?
Nie tylko rozpacz
Autora, nie tylko wołanie o zemstę zmusiły mnie do obwinienia go o brak wiary,
ale i to zupełne jej zapomnienie w kreśleniu nam przyszłości naszej. Jakąż
nadzieję mógł powziąć Autor co do niepodległości na przyszłość wiary ojców
naszych, po tym, co dotąd rosyjskie czyniły Cary, po
świeżym nawet tak gwałtownym oddarciu dwóch milionów od Kościoła rzymskiego?
Godziło się najważniejszą kwestię puszczać tylko płazem i zaledwie w jednym
ubocznym okresie wspomnieć, że co do zatarg religijnych, to się tam jakoś
ułożą z Rzymem? Gdzież pewność, że się ułożą, gdzie pewność, że Rosja dotrzyma
układu? Czyż autor nadzieję dotrzymania możliwego układu wyczerpał z tylu
rosyjskich gwarancji dawanych i Polsce i Rzymowi?
Autor całą swoją
budowę opiera na tym przekonaniu, że chłopy na zawsze rozdwoiły się z szlachtą.
Przyznaję, że rozdział ten w chwili tej istnieje rzeczywiście, lecz nigdy nie
poddam się tej myśli, aby miał trwać wiecznie. Nic nie ma zawziętszego, jak
nienawiść jednego zbrodniarza ku drugiemu, który go do daremnej i zgubnej dla
niego namówił zbrodni. Chłopi galicyjscy nic nie zyskali przez mordy swoich
Panów, bo nie to zyskali, co marzyli, co im urzędy obwodowe w przestrachu, co
pokątni przyrzekali doradcy. Wkrótce oni najzjadliwszą przeciw rządowi zapłoną
nienawiścią. Widzimy wreszcie już i teraz skutki doznanego zawodu. Wszystkie
szubienice i gromy prawa doraźnego jako sobie jedynie grożące widzą. Za co? –
Za przysługę, którą mniemaniem swoim ocalili tron cesarski, i co im dzięki
monarsze przyznały. Zmąciły się więc ich wyobrażenia, oburzenie do najwyższego
wzrosło stopnia i wybuch siłą tylko wojskową wstrzymany być może. Siła ta
wojenna długie jeszcze lata ciążyć im musi, ciągłe więc jątrzenie rozdrażniać
będzie nienawiść. Nie mogąc trzymać z jednymi, powoli do drugich wracać, łączyć
się z nimi będą, szukać się wzajemnym cierpieniem, boleścią. Ta jest droga
natury i tę tylko przewidywać można. A wreszcie, czyż podobna, aby chłopi
galicyjscy nigdy się nie dowiedzieli, że stosunki ich z Panami były dziełem
rządu i całemu państwu wspólne, że Panowie ich tylokrotnie, a zawsze daremnie,
o zmianę tych stosunków podawali prośby do tronu; czyż podobna, aby zgryzota
tak wcześnie po daremnych budząca się zbrodniach, nigdy się w ich duszach nie
ozwała? Dobre i uczciwe jest wrodzone w naturze ludzkiej; złe, zbrodnicze,
przechodnim tylko szałem obłąkania; inaczej żadne szczęście domowe, żaden
związek społeczny istnieć by nie mogły. Skądże by jedni chłopi galicyjscy mieli
być przez Stwórcę wyłączeni z natury? Wszakże sam Autor tę zgryzotę chłopów
galicyjskich przepowiada rządowi i jak przyszłą grozi zemstą. Jeżeli więc w
nią wierzy, skąd ten powód do rozpaczy, jakby po niezwrotnej ich stracie? Ale
powie mi Autor, że i w Poznańskim i w Królestwie Polskim chłopi już zręcznością
Rządów od nas się odłączyli. Co się stanie w Polsce, przesądzać nie będę, wiem
tylko, że cokolwiek się stanie, nie na długo będzie. Wiadomo jest każdemu
chłopu, jak się rząd na wszelki wypadek przygotował, jak każda chęć otrzymania
więcej, niż rząd przyznać zamierza, najkrwawsze za sobą pociągnęłaby kary.
Widziano także na umyśle chłopów skutki nadziei tak świetnie zapowiadanych, a
tak zawiedzionych ogłoszeniem. Wreszcie Rosja nie tak bardzo jest i może być
pochopną do nadania instytucji wielce liberalnych. We wszystkich swych pismach
w Polsce głoszonych, bardziej austriackie niż pruskie naśladuje systemy. A
choćby nawet i dla chłopów liberalna była, przyjmą oni nadaną swobodę, lecz ta
nigdy nie wynagrodzi im tyle innych ucisków, a zwłaszcza tej corocznej boleści
rodzinnej, którą pobór tylu ojców, synów, mężów i braci wydziera im na tak
długie lata i tak odległą przestrzeń, że nigdy już ich ujrzenia nie mają
nadziei. Dzień wzięcia do wojska jest u nich pogrzebem wziętego. Nie, nic tam
jeszcze nie zagraża niepowrotną utratą chłopów. Jest wzbudzona nieufność, jest
oziębienie dla Panów, ale nie ma i nie będzie miłości dla Moskala. Zawsze tam
Pan przy obronie od rekruta był, jest i będzie opiekuńczym chłopa bóstwem. Od
Panów tamecznych zawisła cała przyszłość, aby jak najspieszniej dozwolone
czynszowanie chłopów przedsięwzięli, w nim całą dobroć ojcowską wylali, w nim
jedyną chłopom wskazywali nadzieję, a reszty dokona jedność szczepu, wiary,
mowy i ucisku. Zostawiłem na sam koniec chłopów poznańskich, gdyż tych jako
całkiem zaprzedanych rządowi uważa wielu, co przecież zupełnym jest błędem.
Wdzięczni oni wprawdzie są Rządowi za nadaną im własność, ale wiedzą i o tym,
że Rząd cudzym kosztem, bez najmniejszego przyczynienia się, łaskę imię
wyświadczył. Nie są oni bez czucia dla Panów, których widzieli tak chętnie
przychylających się do tej zmiany, tak im wiernie dotrzymujących układu,
szanujących ich wolność i własność. Niezupełnie oni to mają za zmuszone
dobrodziejstwo, po którym żadnej nie słyszeli wymówki; po którym zawsze toż
samo serce i uczynność znaleźli. Wracają powoli dawne patriarchalne stosunki
Panów z chłopami, bo któż ich wspiera w niedoli, kto daje pomoc w chorobie,
kto ułatwia różne z sądami i rządem styczności, kto nieraz wybłaga od kary, kto
radą, kto wzorem bywa w gospodarstwie? Chłop poznański, choć wdzięczny
rządowi, nigdy sercem nie przystanie do niego zupełnie, bo rząd ten w szkołach,
sądach i wszystkich urządzeniach narzuca mu język niemiecki tak dla niego
nieznośny; bo kapłanów jego najwyższych więził; bo czuje, że wiarę jego
podkopywać by chciano; bo protekcja w Poznańskiem wbrew prawom nawet dawana
wyklętemu w kościołach Czerskiemu, nigdy nie wygaśnie z pamięci chłopa
poznańskiego. Nie bez oburzenia przeciw rządowi, słyszy on także o zamiarach
jego rozdawania na czynsze dóbr polskich, składających tak nazwane Amty chłopom niemieckim, co on nie tylko zniemczeniem, ale
i z zgrozą duszy, gwałtownym kraju zlutrzeniem zowie. Nie pojmuje on, jak jego
ziemię polską nie polskim chłopom, lecz przybyszom obcym rozdawać można. I
poniżonym i pokrzywdzonym czuje się zarazem. Słowem, im bardziej rząd będzie
chciał germanizować Księstwo, tym chłopy jego silniej z Panami zrastać się
będą, a że rząd ten nie umie inaczej cywilizować, tylko niemcząc, chłopi więc
co dzień bardziej będą naszymi.
Kto tak pisze, jak autor
listu, tego dzieło nie może być przelotnym tylko odgłosem. Zostawia on i
wkorzenia na długo swoją myśl potężną i w sercach i umysłach wielu. Tym razem
na nieszczęście zgubne i mordercze ziarno rozsiała jego genialność. Brak jego
wiary na niektórych religijnych nawet ludzi miał wpływ najopłakańszy.
Słyszałem, jak uderzeni potęgą jego rozumowań i rozpaczy, w nowy, nie religijny
wpadali obłęd, utrzymując, że, gdy taki pisarz, rozświeciwszy same dno
przepaści nas chłonącej, żadnej nie dojrzał nadziei, zbrodnią byłoby
najmniejszą nadzieję wszczepiać w dzieci swoje, byłoby to niesumiennym
mamieniem ich złudzeniami, które by ich z zguby w zgubę wiodły. Za święty więc
obowiązek uważali wychować dzieci do nowego stanu rzeczy, szczerze im wyjawić,
co je czeka, aby i one szczerze przyjęły zatratę wszystkiego – w nowej i pewnej
sferze szukały pola działania i przez to niepotrzebnych uniknęły cierpień.
Nie pomniały na to, te nieszczęśliwe ofiary zgubnych Autora wywodów, że właśnie
na tej drodze skrzywiłyby całe wychowanie potomków, bo przestając ich
przysposabiać do trudnego duchowego życia, do ofiar, jakie ich ojcowie ponosili,
nie podniosłyby ich do żadnej wyższej myśli, nie wyrobiłyby żadnego wyższego
charakteru, zamknęłyby im źródło uczuć szlachetniejszych i przez nich
ostatecznie zgubiłyby Polskę. Ułatwiłoby im się życie, ale nie uzacniło. Byliby
spokojniejszymi samolubcami, ale nie ludźmi lepszymi.
Znaglać dzieci do wcielania się już od młodu w życie rosyjskie, to jest w
szkołę chytrości, ciemnicę fałszu, jarzmo podłości i błoto rozpusty,
najsroższym z wszystkich byłoby ojcobójstwem. – Nieszczęśliwi ci obłąkańcy
postępując w swym obłędzie, utrzymywali, że sprawę katolicyzmu zupełnie odłączyć
trzeba od sprawy polskiej, aby zdejmując z pierwszej pozór niebezpieczeństwa,
nie narażać jej na prześladowanie królów, jak gdyby religia nie zawsze
wzmacniała się przez nie, jak gdyby nie krew tylu męczenników utwierdzała
chrześcijaństwo, jakby założyciele instytutów duchownych nie błagali Boga o
prześladowanie przez wszystkie czasy dla następców swoich. Nie dla katolicyzmu
trzeba nie odłączać od niego Polski, ale dla Polski nie odłączać od niej
Katolicyzmu, lub raczej lepiej mówiąc, i Katolicyzmu i Polski nigdy rozłączać
nie należy. Cywilizacja całego narodu wypłynęła z odrodzenia się jego przez
Katolicyzm, w całe dzieje jego tak on jest wpleciony, że duszą był jego działań
i zwycięstw znakomitszych. Żaden naród dla Katolicyzmu tyle bojów nie staczał.
Króle jego padały w wiary tej obronie. Polska jedynie na wschodzie i północy
wyznaje i broni Katolicyzmu. Katolicyzm jedynie wspiera ją teraz, wzmacnia w
tylu męczarniach i z Niebios ściąga nadzieję. Wspólnie więc są sobie basztą i
ostatnią warownią. Pojmują tę prawdę Rosja i Prusy, bo równie jak w narodowość
polską, uderzają, gdzie tylko mogą w Katolicyzm.
Ale nie tylko na
wspomnianą część czytelników miał Autor wpływ zgubny. Ciężko bolejący, tak
łatwo każdemu poddaje się lekarzowi, nawet i truciznę niosącemu. Zaledwie uszła
spod toporów katów szlachta galicyjska i tak srodze tylu wycierpiała ranami,
powtórzyła w rozpaczy pomysł Autora. Fantazyjna polityka Księstwa Poznańskiego
wyskoczyła także z kilku myśli tej apostołami: w Królestwie tylko Kongresowym i
w oddartych dawniej przez Rosję ziemiach polskich, nie znalazła zwolenników.
Jakież to tam cierpienie być musi, kiedy po mordach nawet galicyjskich pojąć
nie mogą ślepoty poddawania się Rosji.
Wszystkie te uwagi
rozłożone tu przeze mnie, stawały zapewne Autorowi na przeszkodzie w
rozwinięciu jego pomysłu, chciał on przecież koniecznie potęgą swojej myśli
przeprowadzić go przez całe rozumowań pole, rozumowi swemu dać zwycięstwo, nad
myślą narodu, odrazą, doświadczeniem i dziejami. W takiej to chwili wysilenia
umysłowego woła on na nas, że nienawiść tylowieczna w sercach tylu pokoleń nie
może być wolą Boga, że Ojczyzna nie może być tym bożyszczem, dla którego by
można poświęcać wielki interes ludzkości i wieczne porządku społecznego zasady.
Zapewne, że tak nienawiść, jak i owa zemsta żądana przez Autora i płacona
Polską, nie mogą być wolą Boga, i źle jest, kto domaganie się praw
najświętszych poniża zaciekłością; ale czy cały lud bliźnich zabijać
politycznie, czy zezwalać na dobicie przez Boga danej i nieszczęśliwej
Ojczyzny, czy zgodzić się na zdarcie z ludu swego ostatniej szaty godności, czy
na koniec namawiać swój naród do poddania się dzikiej i bezbożnej władzy, do
zbrodni samobójstwa, zgadza się także z wolą Boga? Co do wielkiego interesu
ludzkości, niech wszystkie ludy, wszystkie trony nawet odpowiedzą Autorowi, czy
w istnieniu Polski w składzie chrześcijańskiej Europy, czy w uprawnieniu
ohydnych zagrabień Moskwy interes ten jest wyższy.
Wieczne zasady porządku społecznego na sprawiedliwości tylko gruntować się
mogą; jakżeż Autor zgodzi tę sprawiedliwość z zabiciem Narodu
chrześcijańskiego, z rozszerzeniem szatańskiej Carów potęgi, z zdeptaniem
wszelkich praw i ludzkich i boskich? Ale Autor w wymarzonej przez siebie
słowiańszczyźnie nowy ten porządek społeczny wskazuje. Wyświeciliśmy już ten
moskiewski słowianizm, i co by światu mógł przynieść w darze. Znam wszystkie
ofiary dla ludzi, dla Ojczyzny; nie znam i znać nie chcę dla takiej
słowiańszczyzny, która by ciemność, jarzmo, bezwstyd i cały szereg swych sromot
ciągnęła za sobą.
Znośmy naszą niedolę,
ale nie nieśmy jej światu. Jeśli ma przyjść ostateczna zguba, niechże zwalą się
na nas góry nieszczęścia; ale my sami przynajmniej nie przywołujmy ich na
siebie. Nie torujmy, nie ułatwiajmy mordercom drogi do grobu naszego. Skąd ta
konieczność wybierania z trzech katów jednego, skąd prawo dawania takiego
wyroku na Ojczyznę, wdzierania się w przywilej Boga samego, w tworzenie i
zgładzanie narodów?
Żaden los, żadna
niedola, nie może usprawiedliwić rozpaczy. Jak ludziom, tak narodom Bóg dał
nadzieję, a sobie zachował przyszłość. Świat właśnie teraz wielką brzemienny
przemianą, i właśnie wtenczas kiedy już wszystkie ludzkie siły, wszystkie
zasoby rozumu wyczerpane, Bóg najczęściej w swojej objawia się mocy. Jak po
Kościuszkowskiej zagubie dał wielkiego człowieka, tak
może dać wkrótce wielki wypadek. Nie przykrzmy sobie w czekaniu, gdy na tyle
czekamy. I cóż stąd, że cierpisz, że więcej jeszcze cierpieć będziesz, że cię
okuwać, więzić, mordować będą, czyż dla tego twoja powinność jest mniejszą,
czyż wolno ci uprzedzać wyroki Boskie, czy twoja męka nie uświęca cię w obliczu
ziemi i nieba, czy chciałbyś twoje nieszczęście zamienić na tryumfującą
szkaradę Metternicha? Nie idzie o to, czy cierpisz, ale jak cierpisz, jak się
wykupujesz z długu dawnego, jak się nadal uzacniasz. Kto ci powiedział, że masa
twoich boleści już jest dostateczną na oczyszczenie się z win przeszłości, kto
ci powiedział, że za wiek, za dziesiątek lat, jutro, nie będziesz nagrodzony?
I cóż mi do tego, że twój rozum, choć tak potężny, innej drogi nie widzi nad
tę, którą wskazujesz; któż mi zaręczy, że potężniejszy jeszcze rozum nie wskaże
mi przeciwnej? Racjonalizm zabił już wiarę w protestantyzmie, ma jeszcze
zabijać i wiarę w przyszłość naszą, w skutki pokuty narodowej, w litość i
sprawiedliwość Boga?
Nie, nie wyłączę nigdy
tego Boga z sprawy ludu katolickiego; z łoża jeszcze śmierci, ulatującą już
duszą, powtórzę wiarę narodu. Dopóki Bóg ten nie okaże się sam na błękicie
Nieba i głosem piorunu nie ogłosi naszej zguby, dopóty wierzę i wierzyć będę w
Polskę.