Przedruk
za: Włodzimierz Spasowicz, Pisma, t. II Petersburg 1892 s. 203-233
I.
Odrębna Rada stanu Królestwa Polskiego była jednym z poronionych
płodów tak zwanej kombinacji r. 1862, czyli, inaczej mówiąc, systematu
rządzenia margrabiego Wielopolskiego. Rada ta, do składu której wejść mieli
świeccy i duchowni dygnitarze Królestwa została tylko na papierze; uniosły ją
fale powstania 1863 r. Autor roztrząsanej przez nas broszury był, lub tytułował
się przynajmniej, członkiem Rady stanu, co znaczy, że był jednym z najwyższych
dostojników Królestwa przy Wielopolskim; teraz jeszcze, po wszystkich
niepowodzeniach, uwielbia margrabiego, bije czołem przed tymi zaletami umysłu
i charakteru Wielopolskiego, które oczarowały i pociągnęły rosyjskich mężów
stanu, „tych czci najdostojniejszych ludzi stanu Rosjan, którzy swą rękę
przyłożyli do kombinacji 1862 r.”, która to kombinacja przyszła do skutku
„dzięki szczególnemu zrządzeniu Opatrzności, wielkomyślności
Monarchy, ówczesnemu usposobieniu narodu rosyjskiego”. Autor jest Polakiem i
pisze tym pięknym językiem, który obecnie coraz rzadszym się staje i przypomina
język Kołłątaja i Śniadeckiego. Autor solidaryzuje się z Wielopolskim i
jego programem, mieszkał długo w Petersburgu i Moskwie, żywi wdzięczność dla
tych Rosjan w Petersburgu, którzy nie zerwali z nim stosunków zażyłości
i przyjaźni, nie odwrócili się od niego i pozostali przyjaciółmi w życiu
prywatnym, nie bacząc na waśnie plemienne. Styl autora nie jest pozbawiony
pewnego patosu i napuszoności retorycznej. Broszurę swoją poświęca „ojcom
rodzin, zaniepokojonym o los podrastających pokoleń, obywatelom, bolejącym nad
swą bezczynnością w jubileuszowym (po pierwszym rozbiorze) 1872 roku”. Prawie
na każdej stronicy spotykamy zwroty do powołania, do Opatrzności, do Najwyższej
Wszechmądrości, które, jeśli z jednej strony świadczą o religijnym
sposobie myślenia radcy stanu, z drugiej ściągają nań zarzut, że nadużywa tych
pojęć, gdyż dziwna to dosyć słyszeć, że, na przykład, bezpośredniemu oddziaływaniu
Opatrzności przypisywaną jest kombinacja 1862 roku, która, jak dowiodły
wypadki, była kombinacją, nie mającą żadnych życiowych warunków istnienia,
niemożebną od samego swego początku, nie urzeczywistnialną
również w przyszłości, na co sam autor się zgadza. Autor nie wymienił swego
nazwiska, chociaż liczba współpracowników Wielopolskiego nie jest tak wielką
aby nie można było z osobna ich rozważyć i rozwiązać kwestię pochodzenia
broszury, co też uczyniły gazety lwowskie. Jedna z nich, „Gazeta Narodowa”,
w artykule, podpisanym literami S. B. oznajmiła, że pod anonimem kryje się
Kazimierz Krzywicki, były dyrektor rządowej komisji oświecenia i wyznań w
Królestwie polskim. Pozostawiając obwieszczony przez gazetę lwowską fakt na
jej odpowiedzialności i pomijając kwestię osoby autora broszury, jako
ostatecznie niezbyt ważną – lub raczej, ważną o tyle, o ile broszura jest
tworem pióra niewątpliwie polskiego, nie zaś rosyjskiego – zatrzymamy się na
jej treści, pod wielu względami znaczącej. Nowością w broszurze jest nie to, że
autor występuje jako herold pokoju, apostoł zgody plemiennej – w gruncie rzeczy
wszystkie organy prasy rosyjskiej, nie wyłączając „Moskiewskich Wiadomości”,
głoszą o konieczności pojednania, tylko jedni znajdują, że pojednanie to
możliwym jest bez rusyfikacji, inni zaś, że przy pomocy i po rusyfikacji,
wszyscy zaś spodziewają się mniejszych lub większych ustępstw i awansów ze
strony Polaków; z drugiej strony nigdy ustępstwa te i awanse nie były tak
częste, jak obecnie. Nieustannie wracają do Rosji ci lub inni powstańcy 1863
roku, narażając się na wszystkie następstwa powrotu. To znowu ci lub inni
koryfeusze emigracji polskiej, straciwszy wiarę w pomoc z Zachodu, przemawiają
na korzyść Rosji. Instynktowo czuć się daje, że teraz przyszła chwila prawdziwa
rzucenia zasiewu, ukończenia rodzinnego sporu polubownie, bez wszelkich obcych
interwencji i wpływów, urządzenia związku plemiennego na słusznych i
nieszkodliwych dla obydwóch stron warunkach, które ze strony zwycięzcy posiadać
będą wszystkie cechy i korzyści rozumnej wspaniałomyślności a odejmą
zwyciężonemu prawo skarżenia się na los. Pojednanie – to powszechna piosenka,
rzecz jednakowo w zasadzie przez wszystkich aprobowana; cała kwestia zawisła
tylko od warunków jego i podstaw. Osobliwością roztrząsanej przez nas broszury
jest, że autor podając się za gorącego patriotę polskiego, poddaje się bez
warunków, proponuje swym rodakom natychmiast i co do jednego zlać się z
Rosjanami, złożyć w ofierze nawet swój język, i zniknąwszy w znaczeniu
odrębnego narodu, odrodzić się w innej wyższej całości,
w słowiańszczyźnie, mówiącej jednym językiem i wyrosłej z państwa
rosyjskiego. Autor wyprzedza i zabiega dalej niż słowianofile rosyjscy, uplastyczniając
najtajniejsze ich marzenia o tym, jak „słowiańskie zdroje zleją się w rosyjskim
morzu”. Stawia on kwestię daleko prościej niż np. p. Ławrowskij
w mowie z powodu rocznicy św. Cyryla i Metodiusza
w Warszawie 11 maja 1872 roku („Gołos”, nr 37).
P. Ławrowskij wyprzysięga się wszelkiej myśli
rusyfikacji Królestwa Polskiego; żąda on tylko w interesie państwa, po
pierwsze, aby personel administracji w Królestwie Polskim składał się z samych
Rosjan a tuziemcy dopuszczani byli jedynie na mocy specjalnego do każdego z
nich zaufania, to jest, tytułem rzadkiego wyjątku, gdyż ilość podobnych
wyjątków „bardzo jest ograniczoną i nieznaczną”, po wtóre, aby język rosyjski
był jedynym językiem administracji i oświaty. Poza tymi dwoma wyjątkami p. Ławrowskij, popierający, pomiędzy innymi, swe wnioski
cytatami z broszury radcy stanu, gotów nawet sprzyjać narodowości polskiej.
Autor broszury, według mego zdania, jest konsekwentniejszym od pana
Ławrowskiego. Pojmuje on, że po wyrugowaniu języka ze szkoły, urzędu i sądu, a
później być może, i z kościoła, jego rodacy z początku tylko w pierwszym lub
drugim pokoleniu obcować będą po polsku „między sobą w domowym zaciszu, z
przyjaciółmi i dziećmi, z muzami i jeszcze z Panem Bogiem w modlitwie domowej”;
ale ostatecznie po kilku dziesiątkach lat przyszłość ujrzy w najnaturalniejszy sposób
ogół Polaków nie używających przynajmniej w obrębie Rosji polskiego języka,
czyli właściwie nie Polaków, lecz Rosjan. Powiedziałem, że autor jest
konsekwentniejszym od p. Ławrowskiego i śpieszę z omówieniem: jest on
konsekwentniejszym, ale nie do samego końca. „Zresztą i wówczas jeszcze, mówi
on, można będzie odróżnić Polaka, chociaż nie używającego języka polskiego,
gdyż będzie on czuł, myślał i działał jak czuli, myśleli i działali jego wielcy
przodkowie, nie ci, którzy zgubili Polskę, lecz ci wielcy, o których z
podań rad słuchać będzie «nieodrodny syn Polaków, z sercem do głębi wzruszonym,
choć ojczystej już zapomni mowy»”. Sądzę, że pociecha ta nie jest zbyt szczerą
ze strony autora broszury. Narodowość w każdym osobniku mieści w sobie dwie
strony – bierną i czynną. Bierną stronę narodowości w każdym człowieku stanowią
pewne nawyknienia myśli, uczucia, i woli, właściwe człowiekowi skutkiem
wychowania i których pozbyć się nie mogą nawet odstępcy, a które objawiają się
tym, „że myśli, mimowolnie odlewają się w słowa ojczyste i w pamięci zostają
pewne dawne pamiątki”. Pierwiastek czynny w narodowości zawiera się w
umiłowaniu ideałów narodowych, w przejęciu się tymi ideałami do tego stopnia,
że człowiek gotów dla nich poświęcić osobiste swe szczęście i życie.
Nawyknienia zachowuje nawet zdrajca lub też najzupełniej obojętny człowiek
i kosmopolita, ale patriotą nie może być człowiek bez narodowych
nawyknień, zwłaszcza zaś bez nawyknienia do języka narodowego. Ponieważ całe
nasze wychowanie jest książkowym, przeto bez języka nie mielibyśmy klucza do
literatury, a zatem do podań ojczystych; znaczy, że potomek, nie znający
języka przodków, słuchając, nie będzie słyszał i pojmował podań
o przodkach, znaczy to, że nie wzruszą go one zupełnie, czyli, że ojczyzna
jego wychowania będzie jego prawdziwą ojczyzną i stanie się on, jeśli jest sam
przez się człowiekiem dobrym, prawdziwym dobrym Rosjaninem.
Pociecha, wypływająca z podań widocznie obliczona jest
przez autora na polskich jego czytelników; dla rosyjskich jest ona
bezpożyteczną, a nawet zbyteczną; dla rosyjskich czytelników od razu
zrozumiałym jest, że propaguje się tutaj nie wyzucie się z języka
z zachowaniem tradycji, ale jednocześnie z języka i z tradycji, wyzucie
się ze wszystkiego, „co w ogóle, nieco gminnie, zwie się miłością ojczyzny”.
Jest to o wiele prostsze; w wyzuciu się z języka z zachowaniem tradycji,
Rosjanin podejrzewałby zawsze jakiś walenrodyzm, czyli utajoną zdradę, tutaj
zaś – mamy po prostu najzupełniejsze samounicestwienie w znaczeniu
narodowościowym. Z tego stanowiska, oświadczenia autora broszury jako
prawdziwego Polaka nabierają niezwykłej wagi i doniosłości.
Najniespodziewaniej stają się one podporą i zasiłkiem poglądów słowianofilskich
na kwestię polską. Rozumiemy, dlaczego powołuje się na nie p. Ławrowskij, walcząc przeciwko niewątpliwie rosyjskiemu
autorowi „Wschodniej polityki Niemiec i rusyfikacji” w „Wiestniku Jewropy” za rok
bieżący. Trudno wystawić sobie bardziej jaskrawy kontrast nad ten, który
istnieje pomiędzy p. M. T-w, autorem „Wschodniej polityki Niemiec i
rusyfikacji” i radcą stanu. M. T-w sądzi, iż środki przedsiębrane w kwestii
polskiej ostatnimi czasy nie są odpowiednie, że w guberniach zachodnich
działacze rosyjscy postanowili rusyfikować nie tylko to, co polskie, lecz co
z dawien dawna ruskie, że w tak nazwanym kraju nadwiślańskim istniała
potężna i wpływowa partia rosyjska pomiędzy tuziemcami, która rządziła
sejmami, wynosiła królów i pomogła do rozpadnięcia się Rzeczypospolitej, a
obecnie jej nie ma; że trzeba ją stworzyć i uformować, aby oprzeć się na
niej, nie zaś tylko opierać się na biurokracji i wojsku („Wiestn.
Jewropy”), że wprowadzenie języka rosyjskiego do
wszystkich zakresów publicznego życia i szkolnictwa w Królestwie nie może mieć
innego celu nad stopienie Polaków z Rosjanami w jedną całość etnograficzną
czyli zrusyfikowanie, lecz samo to zrusyfikowanie małe ma szanse powodzenia w
Królestwie, gdyż polski przeciętny człowiek z pospólstwa, chociaż uczony w szkołach
na poły rosyjskich, nie przestanie czuć się Polakiem w znaczeniu narodowościowym,
czyli pod względem umysłowym karmić się będzie książkami, przygotowywanymi
przez miejscowe warstwy wykształcone, a owe warstwy miejscowe nie mogą
współczuć zanikowi swojej narodowości i swego języka. M. T-w rozumuje jako
Rosjanin o środkach, które według jego zdania winny być przedsiębrane w
Królestwie dla szczęścia i w interesie jego ojczyzny – Rosji. Radca stanu, jako
Polak, uważa, że nie ma prawa nie radzić pod tym względem narodowi rosyjskiemu.
Rozumuje on z wielkim taktem i zupełnie rozsądnie w sposób następujący: „nie
sądzę, powiada, aby dla Rosji, niemożliwym byłby, lub niekorzystnym powrót
znowu do kombinacji roku 1862; w takim razie zagoiłyby się prędzej pewne rany;
wyświadczono by pewną przysługę ogólnoludzkiej cywilizacji; rozwiązano by, być
może, ręce dla jednej wielkiej powszechno-historycznej akcji. Utrzymuję tylko,
że sąd o korzyściach i celowości podobnego środka całkowicie należy do rządu
rosyjskiego, my zaś, którzyśmy tak okrutnie zgrzeszyli w 1863 roku i
rozbici jesteśmy na głowę, nie zdamy się nigdy na doradców”. Autor broszury,
jeśli nawet radzi, radzi tylko swoim współziomkom, ale ponieważ rady jego chylą
się po prostu ku zjednoczeniu się z Rosjanami w jedną etnograficzną całość, z
wyrzeczeniem się języka, oczywistym jest, że jeśli rodacy usłuchają go i pójdą
za jego radami, jeśli nie wszyscy, to przynajmniej wielu, Rosja otrzyma od
razu, bez wszelkich starań ze swej strony i bez wszelkiej zmiany swej
polityki na kresach – tę rosyjską partię, o którą stara się p. M. T-w. Wówczas
okaże się, że kwestia polska nie jest kwestią tak skomplikowaną, jak się
zdawało; że dla doprowadzenia tej zawiłej kwestii do pomyślnego rozwiązania nie
tylko nie będzie potrzeba jakichkolwiek zmian w systemacie, ale przeciwnie,
trzeba będzie ze zdwojoną energią pójść stale w kierunku, wybranym w chwili
walki i kryzysu w 1863 i 1864 roku. Zachodzi pytanie, czy można się
spodziewać, że wszyscy, lub wielu z rodaków autora pójdą za jego przykładem,
dadzą się przekonać jego dowodami? Rada może być przekonywającą tylko wtedy,
kiedy jest logiczną, kiedy przesłanki jej są niewątpliwie słuszne, a ostateczne
wyniki i wnioski wypływają z poprzedzających je przesłanek. Wszystkie plemienne
i międzynarodowe waśnie w świecie biorą początek głównie od nielogiczności, od
zamętu w umysłach; pochodzą stąd, że ludzie, albo biorą przesłanki,
których brać nie należy, albo wyprowadzą z odpowiednich przesłanek opacznie
nieodpowiednie wnioski. Spójrzmy z tej strony na broszurę: „Polska i Rosja
w roku 1872”.
II.
Począwszy od pierwszych stronic broszury uderza nas okoliczność,
że autor przywłaszczył sobie dwie przesłanki, które dotychczas były strawą
plemiennych waśni, oliwą dolewaną do ognia, przesłanki, po których zazwyczaj
przerywała się wszelka dyskusja o pojednaniu; po pierwsze, protest
przeciwko rozbiorowi Polski, przeszkadzający polskiej narodowej miłości
własnej uznać, że państwo polskie zgniło do szczętu, zanim dotknęli się go
sąsiedzi i wywołujący do dziś dnia marzenia o granicach 1772 r.; po wtóre, bonapartyzm,
najcięższy grzech i epidemiczna choroba porozbiorowej Polski. „Rozbiór Polski,
powiada autor, był wielką, wyrządzoną nam przez sąsiadów krzywdą; to co robili
ojcowie nasi dobijając się o odzyskanie straconego – dobrze robili: my byśmy
sami powinni byli to uczynić, gdybyśmy się w takiejże znajdowali sytuacji”.
Później, po rozbiorach, „niepłochość umysłu kazała
nam wierzyć we Francję, dla wskrzeszenia Polski. Jakkolwiek orły napoleońskie
były krwiożercze ptaki, jakkolwiek zimny egoizm wodza pędził je na pola
kośćmi zasiane, ale leciały one z gniazda gdzie jawnie światu całemu biły
gorące serca dla ogólnoludzkich idei, a choć w czynach deptano sprawiedliwość
nie wyrzeczono nigdy bluźnierstwa, że sprawiedliwość jest fraszką (!!!), gdzie
najświetniejsza w świecie magistratura (!!!) złotymi usty
uczyła naród i ludzkość oddawać hołd sprawiedliwości (!!!)”. Po tych ślicznych
przez swą naiwność słowach, można byłoby, zdaje się, zamknąć książkę,
przewidując nieunikniony wniosek: jeśli ojcowie postępowali dzielnie i dobrze,
próbując wskrzesić umarłą, to synowie winni uczynić toż samo, gdyż w przeciwnym
razie należałoby określić dzień i godzinę, kiedy to, co było obowiązkiem
narodu, stało się narodową zbrodnią lub błędem. Jeśli ojcowie dobrze robili,
ciążąc ku krajowi, gdzie chociaż sprawiedliwość nurzała się w błocie, ale
brzmiały złote wyrazy, to i synom przystoi niezłomnie trwać w tym uniesieniu,
winni oni nawet myśleć o restauracji domu dla jegomości, mieszkającego w Chislehurst, albo przynajmniej odśpiewać pieśń epicką o
bitwie pod Sedanem i o bohaterze spod Sedanu. Bynajmniej, autor jest równie
przeciwny, jako i najrozsądniejsi jego rodacy, wszelkim próbom i zamiarom
odbudowania Polski; radzi on Polakom wyrzec się wszelkich nadziei nie tylko na
pewną dynastię, lecz na Francję w ogóle. Dziwny ten i nieoczekiwany zwrot
odbywa się u niego w następujący sposób. „Powinniśmy zrzec się, rozumuje autor,
celów naszych przodków, gdyż mając w rękach niezłe karty sfuszerowaliśmy dwa
razy, dając się pociągnąć do gry hazardownej w 1830 i 1863 roku. Powinniśmy raz
na zawsze poddać się sile faktu spełnionego. Fakt spełniony jest w polityce
tym, czym w mechanice niebieskiej środek ciężkości, kierujący ruchami materii
kosmicznej”. Niezależnie od tego, że wniosek taki zakrawa mocno na kult
złotego cielca, innymi słowy, na kult powodzenia, pozostajemy w zupełnej
niewiadomości, czemu synowie winni wyrzec się celów swych ojców, czy dlatego,
że ci omylili się i sfuszerowali, czy też, że same cele okazały się fizycznie
niemożliwymi i niewykonalnymi? W pierwszym wypadku mamy kuglarcze
traktowanie pojęcia obowiązku – obowiązek był, sfuszerowaliśmy, obowiązku nie
ma. W drugim – obowiązku od początku nie było, chociaż ojcowie w prostocie
ducha wyobrażali, że istnieje – skutkiem czego, wyrzekłszy się ojcowskich
zamiarów, synowie ulegają nie w pokorze przed faktem spełnionym, ale przez to,
że w porównaniu z ojcami zmądrzeli i dojrzeli ich głupotę.
Nie bacząc na wszystko, co autor mówi o zupełnej zgodzie
idei faktu spełnionego z istnieniem prawa moralnego, idee te są sprzeczne
i rozumowanie o fakcie spełnionym, przez który zachodzą tak dziwne zmiany w
obowiązku, że obowiązek był i nagle zanikł, przepadł, ulotnił się, jest tylko
kuglarstwem, najzupełniej widocznym dla każdego uważnego badacza. Wniosek
zdobyty został byle jaką drogą, z byle jakich przesłanek, wniosek sam przez
się słuszny i trafny, polegający na tym, że potomkowie winni zrzec się
odziedziczonych od przodków dążeń i marzeń o nie dającej się urzeczywistnić politycznej
samoistności. Na tym rezultacie ujemnym, nie odznaczającym się zbytnią
świeżością, autor poprzestać nie chce. Pojmuje on, że ujemne rezultaty
zadawalają tylko martwych ludzi i zgubionych, że serce, dopóki bije, żąda
chcieć, że ręka pyta: co czynić? Na koniec, że człowiek żyć nie może bez
ideałów, czyli że po zniszczeniu jednego, trzeba go zastąpić innym,
żywotniejszym. Nowy bóg się znalazł, wyrzeźbiono go i postawiono na piedestale.
„Jednoplemienne, jednej krwi narody, prawie powszechnie dążą obecnie do
skupienia w wielkie masy. Napoleon III odgadł i przepowiedział, że
aglomeracje ludów jednej krwi stanowią najprawdopodobniejszą formę przyszłego
ustroju Europy”; stworzono Włochy, zjednoczyły się Niemcy, teraz kolej na słowiańszczyznę,
która uformuje się przez to, że powoli wszyscy Słowianie zleją się
w państwo rosyjskie i posiądą rosyjski państwowy i literacki język, „pod
którego zwierzchnim pokryciem mogą wegetować inne języki, jako miejscowe,
niecywilizacyjne narzecza”. Panslawizm, jak wiadomo, nie jest rzeczą nową;
chcielibyśmy tylko wiedzieć, kiedy zapoczątkowany on został u autora? Z jakich
źródeł powstał? W jaki sposób jego ojcem chrzestnym stał się Napoleon III? Skąd
Napoleon III stał się Janem Chrzcicielem tego nowego kultu, którego
wczorajszym kapłanem był Cavour, a dzisiejszym
prawdopodobnie jest książę Bismarck? Panslawizm w broszurze występuje jako
urzeczywistnienie teorii oderwanej, jako zastosowanie ogólnego prawa, które ma
najbliższa przyszłość uwydatnić; które polega na tym, że osobniki plemienne
jednej krwi będą nieodzownie skupiały się w większe jedności rasowe. Bóg raczy
wiedzieć, skąd się wzięło to prawo, które a priori nie jest sprawdzone,
a a posteriori może być niedowiedzionym. Nigdy jeszcze
osobniki plemienne nie jednoczyły się w imię oderwanej idei braterstwa krwi;
przeciwnie, w ciągu wielu wieków żyły obok siebie, nie myśląc o zjednoczeniu.
Zespolenie się wielu i po większej części różnorodnych plemion nie w rasowe,
lecz w narodowe jednostki, było po większej części rezultatem przemocy,
czasami wywoływała je świadomość wspólnego niebezpieczeństwa wobec zewnętrznego
wroga, lub też potrzeba współdziałania w sprawie, której można dokonać
złączonymi siłami; w każdym razie jeśli to zespolenie miało miejsce i utrwalało
się, podścieliskiem jego były nie uczucia pokrewieństwa, lecz nadzwyczaj
pozytywne bytowe interesy zespalających się, które należy odszukać i okazać,
kiedy zachodzi mowa o utworzeniu nowej aglomeracji. W ogólnym biegu wypadków
historycznych, rasa jest zawsze faktem pierwotnym; potem ze zlania się
rozmaitych ras, czasem wprost przeciwnych, powstają narodowości historyczne.
Narodowość, która się już wyrobiła i wykuła, zachowuje silnie swój sztępel, i za nic w świecie nie zgodzi roztopić się na
powrót w rasę, pogrążyć się znowu w rasowej nieokreślności
i bezróżnicy. Sztępel
narodowości jest bardzo mocny, trwa wieki i tysiące lat. Na dnie wszystkich
najnowszych zespoleń narodowych, jak Włochy, lub Cesarstwo Niemieckie, spoczywa
zawsze taki sztępel, jakaś tradycja historyczna.
Włochom pomogło zjednoczyć się wspomnienie starożytnego Rzymu, państwowego
ogniska Włoch i pana świata; przed Niemcami unosiły się legendy o Karolu
Wielkim i Fryderyku Rudobrodym. Prawo przerastania narodowości w rasy nie
istnieje, jest ono przeciwne historii, jest to po prostu wymysł autora
broszury, a po osunięciu go, panslawizm autora okaże się również
niedowiedzionym i wiszącym w powietrzu. Skutkiem braku punktu oparcia się
i gruntu, ideał ten dla nikogo nie jest pociągającym. Nie sądzę, aby go
nie można było uczynić pociągającym nie tylko dla Rosjan, których narodowej
miłości własnej nie może on nie schlebiać, lecz i dla innych Słowian – opierają
się na nim i przy tym bardzo mocno Czesi, czekając ze strony Rosji wybawienia
od wszystkich nieszczęść i nieprzyjaciół. Ale sądzę, że jako panslawista,
autor wziął się nieodpowiednio do rzeczy. Powinien byłby wejrzeć w byt zarówno
Rosjan, jak Polaków, dochodzić wzajemnego zbliżenia się: Polaków dlatego, że
po wyzbyciu się marzeń o politycznej samoistności i z natury rzeczy i z
tradycji odpowiedniej im należeć do państwa Rosji niż Niemiec; Rosjan zaś
dlatego, że wynaradawianie Polaków, od chwili kiedy będzie dowiedzionym, że
ostatecznie i zasadniczo zrzekli się swych marzeń o samoistności, staje się
niepożytecznym, zbytecznym dla wszystkich, a utrwalenie w najbliższej
przyszłości silnych związków z nimi w warunkach dla Rosji korzystnych nie tylko
ochroniłoby Rosję od możliwego nacisku fal niemieckich, „ale rozwiązałoby
Rosji ręce dla jakiej powszechnej akcji historycznej”. Rosja nie zmieniając się
na słowiańszczyznę, stałaby się wówczas być może jądrem, ku któremu z radością
i entuzjazmem przyłączyłoby się wiele narodów słowiańskiego i niesłowiańskiego
pochodzenia. Miast takiego zwrotu, autor chcąc wciągnąć Polaków do swej
słowiańszczyzny, czyni skok gwałtowny, staje się od razu kosmopolitą i poczyna
pouczać swych rodaków ze stanowiska najoderwańszego
narodowego indyferentyzmu, że w gruncie narodowość to fraszka, a główna rzecz –
ludzkość, i że narodowość ważną jest tylko jako foremka, w którą wleźć należy,
aby stać się prawdziwym człowiekiem. W świecie, powiada on, wszystko się
odradza przez śmierć do nowego życia, co chwila trzeba poświęcać swoją formę bytu,
oblekać się w nową, mającą wyższe przeznaczenie, i ta i tamta forma są w
istocie swej tworami tej samej Boskiej Wszechmądrości. Według tej teorii
ojczyzna jest czymś w rodzaju odzienia, które można zmieniać, kiedy jedno
zedrze się, włożyć inne, bardziej szerokie, lub też pogodzić się z bardziej
wąskim w tej nadziei, że ono w noszeniu rozejdzie się i rozszerzy. Zmiana to z
początku nieprzyjemna, później się do niej człowiek przyzwyczaja. Właściwie,
według zdania autora, człowiek ma dwie ojczyzny: jedną, drogą i ukochaną –
ojczyznę serca; drugą, która tym jest dobrą, że jej nikt nie zabierze –
ojczyznę pracy. Z biegiem czasu to, co dla przodków było ojczyzną pracy,
stanie się ojczyzną serca dla potomków. Pierwiastek kosmopolityczny jest tak
silny w broszurze, że Polacy w niej wpraszają się nawet do słowiańszczyzny
rosyjskiej jakoś kosmopolitycznie: wpuśćcie nas, myśmy ludzie, chcemy wejść do
wspólnego politycznego ciała. Dziwna, doprawdy, rekomendacja dla wejścia do
słowiańszczyzny. Na tej samej zasadzie mogą i będą kołatać do drzwi Tatarzy,
Żydzi, nawet Niemcy i w ogóle wszystkie plemiona! Nie mam nic przeciwko
najzupełniejszemu zadośćuczynieniu tym plemionom, ale pytam się, co tu robi
słowiańszczyzna, o której rozprawia broszura?
Jeśli po wszystkich przytoczonych cytatach z broszury
zechcemy wnioski zsumować, ujrzymy, że autor, jak Proteusz, co chwila zmienia
formę i przekształca się w coś nowego; to jest Polakiem starego autoramentu i z
lekka bonapartystą, to panslawistą, to kosmopolitą. Widać, że szykując się
rozwiązać kwestię polską, zaopatrzył się w najrozmaitsze wytrychy wszelkiej
formy i wielkości. Popatrzmy na jego robotę, jak będzie on radził sobie w tej
bądź co bądź niełatwej pracy. Żeby ocenić praktyczną stronę rad, dawanych
rodakom przez autora, zrobimy szereg wyciągów z broszury, tyczących się najżywotniejszych
kwestii teraźniejszości, które przeto zasługują na najpoważniejszą uwagę,
chociaż wypowiedziane są przez człowieka o zasadach niestałych,
niezrównoważonego i do śmieszności niekonsekwentnego.
III.
Upadliśmy strasznie; jako całość zbiorowa nie moglibyśmy obecnie
dokonać żadnego czynu materialnego, ani grozić komukolwiek, ani pociągnąć.
Włościanin w grze politycznej zawsze jest nie nasz; trzyma za władzą; otrzymał
od rosyjskiego rządu więcej, niż mógłby mu dać wszelki inny rząd i jest
zabezpieczony; nie będziemy mogli na niego oddziaływać przy pomocy propagandy
socjalistycznej. Wobec mocarstw, które nas pomiędzy sobą podzieliły, jesteśmy
całkiem samotni, bez poparcia chłopów, bez silnej klasy średniej, bez
pieniędzy, nawet bez ogólnie uznanych przedstawicieli myśli narodowej, to jest
bez stronników w górnej sferze idei. Nasi, niewątpliwie utalentowani, uczeni i
literaci nie mogą działać organicznie na całość zbiorową, pozbawioną wszelkiej
organizacji, unoszą się nad nami, błyszczą i upiększają, ale nie mają mocy
prowadzić ku spełnieniu wielkich społecznych przeznaczeń. Stoimy na drodze
rozstajnej i musimy dziś jeszcze, i to stanowczo, wyrzec bez dalszego namysłu,
z kim mamy zamiar trzymać na przyszłość: z Austrią, Prusami, czy z Rosją?
Są doradcy, którzy proponują: po co decydować się, kiedy można czekać, zwlekać,
wahać się. Mizerna polityka mizernych interesów! Ujawnienie nie tylko
materialnej, ale moralnej niemocy i nicości! Z nami targować się nie będą, będą
nas wyzyskiwali i ostatecznie dadzą tylko to, co sami dać zechcą, nie
zwracając uwagi na nasze groźby z ukradka. To
szerokie zadanie, postawione przez niego całości zbiorowej, autor natychmiast
zwęża i proponuje owej całości zaraz podzielić się na trzy części, i każdej
szukać z osobna zbawienia. Sam sobie odmawia prawa radzenia mieszkańcom
Poznania i Galicjanom, spomiędzy których pierwsi siłą konieczności
zmuszeni są najdogodniej urządzić się w cesarstwie niemieckim, ostatni muszą
oprzeć się na Austrii. Poucza on tylko obywateli Królestwa Polskiego i
Cesarstwa rosyjskiego, nie bez uprzedniej myśli i nadziei, że z rad jego
wyrosną w przyszłości owoce dla Poznańczyków i Galicjan. „Przyjdzie, być może,
czas, po zespoleniu się naszym z narodem rosyjskim, że my, nie bacząc na nasze
pokojowe usposobienie, przetłumaczymy na język słowiański niektóre aforyzmy
dzisiejszych mężów stanu Niemiec, aforyzmów, na podstawie których niedawno
zdecydowano o losie Alzacji i Lotaryngii”. Po tym zastrzeżeniu, autor sumuje
wyniki, sprawdza rachunki dla otrzymania bilansu między całością zbiorową w
dowolnie przezeń odłączonej jednej trzeciej części i wszystkimi trzema mocarstwami,
w obrębie których znajduje się ta trzecia część. Bilans otrzymujemy
następujący, przede wszystkim w stosunku do Austrii.
„Czyście widzieli chorego, który rzuca się na łóżku, któremu
niewygodnie leżeć na boku i na wznak; oto obraz mocarstwa Habsburgów. Pośród
tego chaosu, głowa się zawraca, polityka zamienia się w sen i majaczenie, stąpa
się po obłokach nie czując gruntu pod nogami, i wszystko, czegokolwiek
spróbujemy, wychodzi nieudatnie, czy to będzie centralizm, dualizm czy
federalizm”. Ostrzem najdotkliwszej ironii kole autor naddunajski Babilon, jego
pstrociznę, nie dochodzące lub na niczym kończące się sejmy, frymarki o „ausgleichy”, gdzie wszystkie szczepy targują się i
rozchodzą, bez decyzji, nie uderzywszy dłonią w dłoń, a tymczasem interes
się nie posuwa i okazuje się, że wszyscy depczą po jednym i tym samym miejscu,
nie czyniąc ani kroku naprzód. Taki trafny i prawdziwy zarys austriackich spraw
i stosunków może na zawsze odjąć najzawziętszym politykom wszelką nadzieję
odbudowania Polski za pomocą Austrii. Autor włącza czesko-polsko-madziarski federalizm
do szeregu najniemożliwszych do urzeczywistnienia
utopii, zarówno jak i wszelki federalizm, uważany przezeń za niepasujący do
współczesnych narodów. Gdzieś, w oddali, jako coś bardzo możliwego, przedstawia
się autorowi przypuszczenie, że po wyczerpaniu wszystkich prób federalizacji,
Niemcy zgodzą się z Madziarami odnośnie do Słowian i Austria stanie się ciałem
słowiańskim, zszytym z rozmaitych kawałków, i rządzonym z Wiednia przez duszę
niemiecką. W swej niechęci do Niemców autor przebiera miarkę i fantazji jego
przedstawia się nawet Drang nach Osten z Wiednia,
germanizacja Galicji, co jest już przesadą. Niemczenie Galicji nie udało się
przy Metternichu – teraz wobec autonomii prowincji jest ono niemożliwym.
Austria żyje z dnia na dzień, ale dlatego też daje żyć ludziom, tylko że życie
to jest nietrwałe i niepewne, części rozpadają się, lada chwila może nastąpić
upadek krokwi i słupów. Czyż przyjemnie jest babrać się w pleśni, lub pracować
w oczekiwaniu zawalenia się dachu w budynku, który nie może nawet służyć za
miejsce na popas?
IV.
Możliwość zbliżenia Polaków z cesarstwem niemieckim jest, w oczach
autora, stokroć gorszą niż nadzieje pokładane w Austrii. Austria to niepewne
przytulisko dla Polaka, ale Niemcy, dla słowiańszczyzny w ogóle – to grób.
Autor broszury nie może słuchać bez oburzenia dosyć rozpowszechnionych obecnie
sądów, że jeśli nie wolno nam pozostać Polakami, to bądźmy Niemcami. Nazywa on
tę maksymę rozpaczą w formie sylogizmu. Polak i Niemiec – to dwa ciała bez
wszelkiego chemicznego powinowactwa, jakkolwiek je mieszać, nie połączą się
żadną miarą. Bylibyśmy przez wszystkie pory zalani przez pierwiastek bardziej
wykształcony, do nas nieprzystający i nas niepotrzebujący.
W administracji, sądzie, szkole zjawiłaby się masa ludzi godnych,
technicznie i naukowo rozwiniętych, ale obcych nam zupełnie i nieprzeparcie
przekonanych o wyższości swej rasy i naturalnej niezdolności naszej do
przyjęcia wyższej kultury. Zmienilibyśmy się w stado, a oni w pasterzy.
Nasz rzemieślnik wkrótce musiałby ustąpić i zostałby zrujnowany skutkiem
konkurencji nierównie zręczniejszych rzemieślników przybyszów.
Niespostrzeżenie i bardzo szybko przybysze ci uformowaliby pośród nas swe
kółka i korporacje. Szeregi nasze stawałyby się rzadsze, przybysz począłby
wciskać się pośród nasze włościaństwo. Wygodniej Niemcom kolonizować Królestwo
Polskie niż Stany Zjednoczone, a Królestwo, mające obecnie 5 300 000
mieszkańców, mogłoby pomieścić 11 milionów, gdyby było zaludnione tak gęsto jak
Śląsk, i 20 milionów – gdyby było zaludnione tak gęsto, jak królestwo saskie.
Pocznie się uporczywa walka o byt, lecz bez widocznego gwałtu, w granicach
prawności i w warunkach formalnego równouprawnienia, walka zimna, beznamiętna,
systematyczna, bezlitosna, skutkiem której nas, zachodnich Słowian, czeka ze
strony Niemców los czerwonoskórych w Ameryce. Nie myślę przeczyć strasznej
wadze tych obaw, sądzę tylko, że autor broszury przez swą teorię narodowości
odjął sobie prawo wygłaszać je i sam na siebie ukuł oręż, którym go można pobić
na głowę. Sam on przyznaje, że Niemcy nieskończenie są wykształceńsze
od Rosji, że przeto sądy mogłyby być wzorowe i ład administracyjny o wiele
wyższy i szkoły doskonalsze i rozpocząłby się najwyższy ruch w sferze
przemysłu; czyli, że życie pod względem umysłowym i ekonomicznym byłoby o wiele
lepszym. Jeśli narodowość to suknia, którą można zmieniać dowoli, to czemu nie
wziąć tej, która uszytą jest wedle ostatniej mody i skrajaną z najlepszej
materii? Dlaczegóż nie wziąć tej formy, w której człowiek doszedł do najwyższej
doskonałości i która, według samego autora, mieści w sobie nieocenione środki
pomocnicze dla rozwoju zarówno pojedynczego człowieka jak i ludzkiego
społeczeństwa? Czując chwiejność podstaw, autor ucieka się do wykrętów. Wyszukuje
nadzwyczaj subtelne różnice pomiędzy wynarodowieniem w rosyjskim i w
niemieckim kierunku, starając się dowieść, że ujma, jaką pierwsze przynosi,
jest rzeczywistą, jaką drugie – fikcyjną (un
être de raison [powód
istnienia]), jak gdyby narodowość, jako dusza całości zbiorowej zyskiwała na
tym, kto jej ciało zabierze? To znowu wmawia wykształconym warstwom polskim,
że chociażby osobiście najwięcej zyskały pod względem dogodności u Niemców,
wszelako nie mają prawa oddawać im polskiego chłopa, któremu panowanie Niemców
zgotowałoby los Łotyszy i Estończyków w guberniach nadbałtyckich i do którego
kultura niemiecka w żaden sposób przesączyć by się nie mogła z powodu braku, że
tak powiem, naczyń krwionośnych. Błędy w każdym z tych rozumowań są oczywiste.
Kiedy zaprowadzone będzie przymusowe nauczanie czytania i pisania po niemiecku
(praktykowane obecnie w Poznaniu), znajdą się krwionośne naczynia, przenoszące
wykształcenie do chłopa. Chłop, prawda, zniemczeje, ale nie umrze, jak umierają
czerwonoskórzy; cóż to szkodzi, że się ubierze w narodowość wyższą pod względem
kultury? Jego przeobrażenie w Niemca będzie dotykalnym zaprzeczeniem, że
Niemiec i Polak to dwa chemicznie niepowinowate ciała i niezdolne do
połączenia, przecież polszczały niegdyś niemieckie miasta w Polsce, ruszczeją
Niemcy w Rosji, a z drugiej strony cały pas wschodnich Niemiec składa się
tylko ze zniemczonych Słowian. Na koniec, co się tyczy losu Łotyszy i
Estończyków, nie jest on strasznym dla Słowian, gdyż ci ostatni zespoliliby się
z Niemcami w gruncie współczesnego państwa i na podstawach
równouprawnienia, pierwsi zaś walczą z pierwiastkiem niemieckim
o średniowieczne tegoż przywileje; jest to w gruncie walka pierwiastku
arystokratycznego z demokratycznym, nie zaś rasy z rasą.
Z niezawodną bystrością zrozumiał autor niebezpieczeństwo,
jakie grozi ze strony niemieckiej, ale wszystkie jego sposoby wykazania owego
niebezpieczeństwa podobne są do uderzeń biczem po wodzie. Skąd pochodzi ta
osobliwość? Stąd, że w swej nienawiści do Niemców i w gorączkowej
niecierpliwości rozcięcia i usunięcia kwestii polskiej dla wspólnego
przeciwdziałania Niemcom, począł on radzić Polakom, aby zrzucili z siebie, że
tak powiem, skórę, myślą na chwilę stali się kosmopolitami, to jest tylko
ludźmi, a dopiero później Russo-Słowianami. Podobne przeobrażenia tylko na
papierze dokonywają się w mgnieniu oka, w
rzeczywistości zaś trzeba, aby przeszło kilka pokoleń zanim „ojczyzna pracy”
stanie się „ojczyzną serca”. W przerwie pomiędzy tymi dwoma punktami człowiek,
który odbił od brzegu jednej narodowości i nie przybił do drugiej, staje się
kosmopolitycznie obojętnym dla obydwóch, czyli nie ma w sobie zbyt wiele siły
odpornej, skłania się bardzo ku przyjęciu nowej kultury, zwłaszcza, jeśli
przynosi ona ze sobą materialny dobrobyt i ład materialny. Autor jest niemcożercą, a tymczasem, jako apostoł kosmopolityzmu
w rzeczywistości pracuje tylko dla Niemców. Gdyby istotnie chciał
przeciwko nim wystąpić, powinien by inaczej rzecz traktować, przekonać swych
rodaków, żeby zagłębili się w swe tradycje narodowe, w liczbie których nie ma
bardziej przemawiającej do serca nad tę, która powiada, że „jak świat światem,
nie będzie Polak Niemcowi bratem”. Przysłowie to nie wypływało z słowiańskich
mrzonek, wyrasta ono z samego trzonu dziejów polskich. Naród rosyjski nie
stykał się nigdy tak blisko z Niemcami, miał w nich ongi pożytecznych, chociaż
przykrych nauczycieli, lecz nie panów; jego nieprzychylność dla Niemców wypływa
z refleksji raczej, niż z doświadczenia. Dwa najbardziej jaskrawe fakty
historii polskiej, to Bolesław Chrobry, spajający ze Słowian mocarstwo polskie
dla odparcia Niemców, i Jagiełło z Witoldem w wielkiej wojnie w bitwie
grunwaldzkiej 1410 r. W chwili najgłębszego upadku Polski, kiedy koronę jej
sprzedawano prawie z licytacji, udało się Niemcowi siąść na jej tron; do dziś
dnia świeżym jest podanie, że ją spoił i wzwyczaił do rozpusty (August II i
III). Polsce wyrzucają jej dążenia ku zachodowi, ale dążenia te zawsze sięgały
dalej niż Niemcy, do Rzymu, do Francji. Nigdy Polska nie prowadziła Niemców na
Słowian, nie dla braku ku temu okazji, ale dla niezgodności narodowych tradycji
i charakterów. Na koniec, jakkolwiek drobnym jest Księstwo Poznańskie,
dotychczas tam, mimo strasznej nierówności sił, trwa opór żywiołu polskiego,
dowodzący w każdym razie, że zwycięstwo germanizmu nie będzie łatwym. Gdyby z
całej polskiej historii pozostał tylko jeden ten skarb – antypatia do Niemców –
i gdyby go zakopano, świat słowiański byłby o tyleż zbiedniał, a chronić go
można tylko zachowując swoją własną narodowość, a zatem język.
Przystać do Austrii – rzecz niepewna, do Niemiec – zgubna,
pozostaje więc tylko zespolić się z Rosją. Ta część broszury jest jedną z
najlepszych (49-68). Bardzo stosownie i na czasie, z większą konsekwencją, niż
w innych działach broszury, autor dowodzi, że jakkolwiek ciężko narodowości
polskiej przebywać moment historyczny, obfitujący w środki wyjątkowe i
ograniczenia, wywołane przez jej własne postępowanie w 1863 r., ale korzystnym
dla niej będzie znieść te ograniczenia, które, zarówno z istoty ich przyczyny
jak z zamiaru prawodawcy, mają czasowy, przejściowy charakter, czyli że
mogą z gruntu się zmienić, skoro rosyjski naród i rząd przekonają się, że
Polacy nie tylko ze swych środków, ale i ze swego nastroju nie są już
niebezpieczni, zwłaszcza kiedy przekonają się oczywiście, że Polacy gotowi są
obstawać za sprawą rosyjską, o ile ona jest jednocześnie sprawą ogólno-ludzką i ogólno-słowiańską.
„Nikt nie oszczędza, powiada autor, secesjonistów, odszczepieńców, nikt nie
przyciska ich do serca i nie ściele im dróg kwiatami.
Gdybyśmy byli buddystami lub gwebrami, doczekalibyśmy
się zastosowania do polskiego buddyzmu lub czci ognia tych środków, jakie są
stosowane do polskich katolików-Polaków. Kiedy nastąpi szczere pojednanie,
ustaną samo przez się wszystkie językowe ograniczenia, które w gruncie rzeczy
są mało korzystne ze stanowiska czysto rosyjskiego”. Pojmuje on, że zmiana
obecnego systematu nastąpi nie prędko; przytoczę słowa Ewangelii: „pokazałem ją
oczom twoim, ale tam nie wnijdziesz” (XXXIV, 4). Jego
rozpłomieniona wyobraźnia przypuszcza nawet przyśpieszenie namiętnie pożądanej
przyszłości przy pomocy rzeczywistego zetknięcia się Rosji z zachodem, którego
głównym przedstawicielem są, rozumie się, Niemcy – przypuszczenie zbyt
pośpieszne i nie mające dostatecznej podstawy, gdyż wypadki współczesne
przepowiadają zaledwie odległy antagonizm interesów, ale nie prędkie starcie
się sił. „Nie pióra nasze, powiada, wykują z żelaza akt sojuszu dwóch narodów,
przygotowany w głębi każdego oddzielnego sumienia, lecz krew, przelana za
wspólną sprawę, akt ten zatwierdzi. „Blut und Eisen”, oto hasło Niemiec,
wygłoszone przez najdzielniejszego z ich synów. Nie ma dla nas innego hasła w
tej strasznej walce o byt, którą prowadzi wszelkie stworzenie, począwszy od
grzyba, wyrastającego w ciągu jednej nocy, aż do człowieka, narodu i całej
rasy. „Blut und Eisen” tylko nie przeciwko Rosji, lecz w jednym
z Rosją szeregu!!…”. Czytelnik zauważył zapewne, że w tym punkcie porywczy,
krewki temperament polski, owładnął autorem i bierze górę ostatecznie nad
chłodną rachubą rozsądku, który sam tylko winien operować w tak delikatnej i
trudnej sprawie układania związku pomiędzy szczepami chociaż pobratymczymi,
ale od wieków wrogimi sobie. Ten wyznak liryczny
mocno psuje wiarę w rady autora u Polaków i u Rosjan; u pierwszych dlatego, że
właściwie nie ma jeszcze na widoku żadnej wspólnej wojny, u ostatnich dlatego,
że chociaż Rosjanin, mający w chwilach krytycznych wspaniałe instynkty (1612,
1812 r.), zwyczajnie jest leniwy i zbyt spokojny (pozwolił dojrzeć powstaniu
1863 r., nie przeczuwając go), chociaż jest „tylnym rozumem mocen”,
posiada jednak jedną złotą i nieocenioną właściwość: trzeźwość pojmowania,
rozsądek, wnikanie w głąb kwestii, bez najmniejszej sentymentalności, bez
uniesień, tak, iż zawsze bierze pod rozwagę istotę rzeczy i cofa się, kiedy się
mu kto rzuca na szyję z serdecznymi pocałunkami i uściskami. Serdeczne
uniesienie autora jest tak wielkie, że nim przejęty, zapomniał o zadaniu, jakie
sobie zakreślił; poprzestać tylko na ziomkach i dawać rady tylko ziomkom. Jak u
bożka Janusa, spostrzegamy u niego drugą twarz w tej samej głowie, twarz,
zwróconą już nie ku Polakom, lecz ku Rosjanom, twarz, która choć rad nie
wygłasza, ale chce pociągnąć Rosjan malując te owoce, jakie ze sobą do sojuszu
przyniosą Polacy i przez które wproszą się przez Rosję do słowiańszczyzny. Oto
co mówi to drugie janusowe oblicze, zwracające się do Rosji w imieniu jakoby
Polaków. Sto lat walczyliśmy z losem i z wami; najlepsi ludzie nasi, jak Eneasz
z Troi, uchodzili z ojczyzny unosząc z sobą swe penaty. Teraz wszystko
skończone; oręż złamał się w rękach naszych, aż po samą rękojeść, składamy go
przed wami, żeby i dla siebie pokój zyskać, i wam ręce rozwiązać dla prędszego
urządzenia losów całego plemienia słowiańskiego. Przyjmijcie nas i nie skarżcie
się, że z początku odbijać się w nas będą stare nawyknienia, mimowolny nałóg
ojczystego języka, dopóki się nie zatrze i nie zastąpi go rosyjski, dopóki
nasze klasy wykształcone go nie zapomną. Nie pożałujecie przysługi,
wyświadczonej nam, będziecie mieli z nas zdolnych urzędników,
przedsiębiorczych agronomów i przemysłowców, doświadczonych pedagogów.
Uzdrowimy was przy tym z waszych chorób umysłowych, z trapiącego młodzież
waszą nihilizmu, bo pod tym względem mamy węch doskonały i osobliwszym sposobem
wyostrzony; rozpoznamy wszystkich świadomych i nieświadomych wyznawców tej
nauki, kryptosocjalistów i kryptonihilistów,
tych obłudników, którzy dostając się nawet do sfer urzędowych pod pozorem
przywiązania do społecznego porządku i tronu, toczą podwaliny pierwszego
i podstawy drugiego szaloną lub występną ręką.
VI.
Kończymy. Książkę można precz rzucić; robi się od niej mdło i ckliwo. Uniesienie przeszło wszelką miarę, wylewa się przez
brzegi, plącze i wymawia słowa, nie tylko nie dysponujące do małżeństwa
plemiennego, lecz wprost obrażające Rosjanina. Ci, powie Rosjanin, którzy
domagając się swobód, zgubili państwo, podają się za budowniczych
słowiańszczyzny, uczą mnie mego słowiańskiego powołania. Ci, którzy sami nie
umieli się leczyć, narzucają się jako lekarze cudzych chorób i ułomności,
proszą, ażeby ich wpuszczono, ale dają poznać, że są powołani do gospodarzenia,
mieszania się do spraw wewnętrznych narodu rosyjskiego. Każdy naród leczy się
ze swych chorób i ułomności sam przez się; nie lubi obcych medyków i
chirurgów. Zaszła przy tym wielka zmiana w osobie apostoła małżeństwa
plemiennego, skutkiem której zmieniła się zasadniczo waga słów jego
i propozycji. Dotychczas przemawiał do Rosjan Polak w ogóle, w imieniu
całej narodowości polskiej w granicach Rosji, bez podziału na klasy i stany,
teraz przemówił konserwatysta, myślący o utworzeniu wspólnej „zachowawczej
partii słowiańskiej” – a ponieważ naród rosyjski składa się nie z samych tylko
zachowawców, więc oczywista, że wszyscy niekonserwatyści
nie mogą niepodejrzliwie patrzeć na polskiego konserwatystę. Mogą podejrzewać
go jeśli nie o walenrodyzm, to przynajmniej o to, że jest nie po prostu
Polakiem, lecz panem polskim, który żałuje strat swoich materialnych, że
utożsamia osobisty interes ze świętymi zasadami własności i że szafuje
insynuacje przeciwko nihilizmowi, zarażającemu niby pewne urzędowe sfery
państwowe. Mogą mu zarzucić, że nie wszyscy Polacy są konserwatystami, że są
pomiędzy nimi czerwoni, wcale nie lepsi od nihilistów. Bodajby tylko Rosja nie
doświadczyła pomnożenia się szeregów tych ostatnich w razie dokładnego
wykonania programu proponowanego w broszurze. Kilka słusznych myśli, raczej
instynktowo odczutych, niż dowiedzionych, w całej masie idei fałszywych,
przywidzeń, niekonsekwencji, uniesień – oto treść książki: nikogo ona chyba
nie przekona, chociaż powiedzieć trzeba, że skłania nieraz do rozmyślań. Bardziej
praktyczny człowiek na miejscu autora podałby swym rodakom prawdopodobnie inne
zupełnie w ich trudnej sytuacji, rady, dążące do tegoż celu, pojednania z
Rosjanami, ale nieco inną drogą. Przekonałby się, że wszystkie ich nieszczęścia
pochodzą stąd, że politykowali, i że należy im wyrzec się wszelkiego
politykowania, nie tylko nie grać na własne, ale nie poniterować
nawet cudze stawki. Tym, którzy już się zgrali, nie przystoi brać na siebie
inicjatywę w kwestii słowiańskiej i podbudzać Rosjan przeciwko Niemcom, po
pierwsze dlatego, że nie przystoi uczyć Rosji jej słowiańskiego powołania; po
wtóre dlatego, że polityka słowiańska w stosunkach międzynarodowych oderwałaby
Rosję od jej pokojowych zajęć, od pracy nad rozwojem wewnętrznych sił kraju i
pod pozorem wszechświatowo-historycznej akcji pociągnęłaby ją w kraj awantur i
hazardów; na koniec, po trzecie, dlatego, że podbudzanie Rosjan przeciwko
Niemcom zmusiłoby tych spomiędzy ziomków autora, którym radzi, aby sprawy swe
najdogodniej urządzali w Niemczech lub Austrii – podbudzać Niemców przeciwko
Rosjanom, co by zgotowało narodowości, już i tak nieszczęśliwej, przyszłość
stokroć gorszą od teraźniejszej. Bardziej pozytywny doradca, wzbroniwszy
ziomkom wszelkiego politykowania, namawiałby ich do pozostania skromnymi pracownikami
w państwie, wśród którego los ich postawił, radziłby nie unikać Rosjan, czym
poniekąd zawinili ich poprzednicy, obcować z Rosjanami pod względem umysłowym
i ekonomicznym, ale zachować, nie zlewając się z otaczającą sferą, i swe
uczucia narodowe i swój język. Zbyt wielkie, zwłaszcza w pierwszej
połowie bieżącego stulecia, zrobione były nakłady w zakresie polskiej
literatury i sztuki, pracowały nad nimi zbyt wielkie talenty, ażeby można było
zmarnować ten kapitał. Przy tym, niezależnie od nauki i sztuki uczucie narodowe
zbyt jest cenną rzeczą, jako siła niepolityczna, lecz czysto moralna; sił tych
nie tak wiele jest w życiu, i jeśli znajdzie się która przykładająca się do
tego, żeby w życiu rodzinnym być czystym, z obcymi zachować największą
uczciwość i godność, uznawać jakieś prawidła postępowania niezależne od
podszeptów interesu osobistego, jakieś pojęcie obowiązku, nie wolno pozbawiać
się lekkomyślnie tej siły, zwłaszcza w naszym wieku, odznaczającym się
w ogóle zwolnieniem obyczajów, spaczeniem i upadkiem charakterów, brakiem
ideałów. Główna wada książeczki byłego członka rady stanu, tkwi, według mego
zdania, w tym właśnie, że zbyt lekkomyślnie obchodzi się on z tą siłą moralną.
27 czerwca 1872 roku
„Wiestnik Jewropy”
sierpień, S. Petersburg