Artykuł
Próby rozstroju
Stanisław Tarnowski

Pierwodruk: „Przegląd Polski” 1 czerwca 1889 roku. Przedruk: S. Tarnowski, Królowa opinia. Wybór Pism, Kraków 2011.

 

 

„Bądź strojem w rozstroju”.

Zygmunt Krasiński[1], Resurrecturis

 

Dawno nie zabieraliśmy głosu w kwestiach politycznych, z wyjątkiem chyba koniecznych dla pisma bieżących sprawozdań sejmowych. Powody tego milczenia były następujące: zdawało nam się, że po długim i głośnym mówieniu lepiej ucichnąć na czas jakiś, bo powszednieje głos ustawicznie powtarzany i zużywa się jego wpływ. Lepiej przeczekać trochę, niech się odleży ta skiba, może skruszeje przez czas, a może znajdą się jakie nowe ręce, co ją odwracać zechcą. Do takiej nadziei uprawniał nas widoczny i szerzący się wpływ tych myśli i zasad, których byliśmy sługami i obrońcami, objawiający się tam nawet, gdzie nasze osoby lub pisma budziły zawsze jakąś nieufność i niechęć. Skoro tak, to lepiej nie narzucać się niechętnym. Jeżeli sami mniej lub więcej, ale ogółem wziąwszy bez znacznych zboczeń trzymać się będą drogi, którą my mamy za dobrą, to po cóż ich na nią nawoływać? A nawoływaniem naprzykrzać się lub może drażnić i gniewać! Bo i to wyrzucano nam czasem, spomiędzy bliskich nawet przyjaciół, że zimnej krwi mamy nie dosyć, a namiętnym, porywczym słowem szkodę przynosimy tam, gdzie byśmy służyć i pomagać chcieli. Od szkodzenia niech nas Bóg zachowa, jak nasza własna wola zawsze od niego była i jest daleka. Nieraz, co prawda, zauważyliśmy mowy lub uczynki, zdaniem naszym, złe i potrzebujące odparcia, ale nie widząc nic takiego, na co sumienie i przekonanie byłoby nam koniecznie powstać kazało, woleliśmy milczeć, żeby oporem złego nie drażnić, a rzeczom małym nie przydawać większej wagi. Dobrześmy robili czy źle? Sami dziś nie jesteśmy pewni, dość, że te były powody, dla których „Przegląd” od wielu lat trzymał się z dala od politycznych spraw i dyskusji.

Teraz jednak, choć nie zaszło nic takiego, co by stan kraju i społeczeństwa znacznie zmieniało, a nas stanowczo do mówienia zmuszało, przechodzi tempus tacendi [czas milczenia], a tempus loquendi [czas mówienia] wraca, nie ciągłego, sądzimy, mówienia i powtarzania, ale odezwania się przynajmniej raz jeden. Skończyło się sześć lat kadencji sejmowej, warto zobaczyć, co się w tym ciągu czasu u nas albo w nas zmieniło.

Ciężkie one były bardzo. Nie dla nas tu w Galicji, gdzie przeszły bez żadnego nieszczęścia, a może i cokolwiek pożytku przyniosły, ale ciężkie dla całego świata, gniotły swoim brzemieniem bez wytchnienia i ulgi, gniotły coraz okropniej naród polski poza granicami państwa austriackiego. Logika rzeczy postępuje swoim nieubłaganym porządkiem, a skutki dawniejszych przyczyn objawiają się coraz zupełniej. Prawa publicznego nie ma i nie ma równowagi sił w Europie, jest tylko samowola mocniejszego i strach przed mocniejszym. Skutkiem tego jest powszechna dla wszystkich konieczność tych uzbrojeń potwornych, którymi w razie wojny, kto wie, czy państwa same zdołałyby kierować, a których w każdym razie ludność żadnego kraju długo nie zdoła wytrzymać. A kiedy ofiary nad słuszność i siły na cele państwa i wojska muszą wychodzić na korzyść socjalizmu i rewolucji, to znowu gwałcenie wszelkich praw bez przeszkody i oporu, przeczenie wszelkich zasad, a uznawanie jednej tylko, własnego interesu, bezkarność tego stanu rzeczy i więcej, bo ciągłe jego powodzenie i tryumf, psują ludzkość samą, bo tępią w człowieku sumienie, a uczą go, że wszystko jest fałszem lub złudą, rzeczywistością i prawdą jedna tylko siła i jedna tylko własna wola każdego, kto dość mocny, by drugiego zgnębił. Jest też w naszym świecie widoczny i wielki postęp nieszczęścia i postęp nikczemności, gdy wiemy, kto dziś nad światem panuje, nie możemy się dziwić, że ten postęp nieszczęścia nigdzie nie jest tak wielki i widoczny jak u nas. Rosja i Prusy odkąd przestały się bać opinii – a bały się jej zawsze, o tyle, o ile czuły za nią siłę − wywarły swoją wszechmoc na nas. Przed laty jeszcze dwudziestu żaden rząd w Europie nie byłby śmiał przyznać się głośno, że jego celem jest wytępienie jakiegoś narodu, dziś znikły resztki tego wstydu, jaki został po dawnym honorze i dawnym chrześcijańskim wychowaniu europejskiego świata, i niemiecka czy rosyjska historyczna misja nie potrzebuje osłaniać się pozorami prawa. Jedna jak druga żąda, żeby Polaków nie było, to dosyć. Nie wyliczamy tu tych wszystkich mniemanych praw, od wypędzenia tysięcy spokojnych ludzi i zmuszania małych dzieci do pacierza i katechizmu w języku, którego nie rozumieją, aż do zakazu dziedziczenia, nabywania i posiadania własności i krwawego nawracania unitów na prawosławie. Zapisywać te rzeczy na papierze dla drugich nie zda się na nic, a dla naszej pamięci nie trzeba, bo w niej zapisane są głęboko, jak są i w rachunku Tego, kto przeklinać i mścić się nie pozwolił, bo sobie zemstę zachował. Dość, że bezkarność przemocy, upojona tryumfem, doszła w tych latach do szczytu bezczelności i wściekłości, a postęp nieszczęścia znaczył się u nas, jak milowymi słupami, wyjątkowymi ustawami Izb pruskich i ukazami rosyjskiego samowładcy. Nawet wojny, która przed rokiem zdawała się bliska, nie mogliśmy pragnąć jako wyjścia z tego stanu ucisku, bo w tej wojnie jedno lub drugie z tych państw zwyciężyć musiało, a które z nich gorsze, tego my sami nie wiemy.

Dla nas w Galicji nie były te lata szczególnie ciężkie, owszem, w porównaniu do tego, co znoszą drudzy, szczęśliwe i godne zazdrości, były jednak trudne, a w dobre skutki nie tak, jakby należało, obfite. Na trud i walkę skarżyć się próżno, bo te zawsze być muszą i nic dobrego nigdy łatwo nie przychodzi, a na skutków niedostateczność także trzeba być z góry przygotowanym i wyrozumiałym, bo tak nigdy na świecie nie jest, iżby wszystkie usiłowania plon swój wydały, a z ziarna zasianego nic nie przepadło. Toteż kiedy statystyczne wykazy dowodzą nam, że przez te lat kilka przybyło nam niemało szkół wiejskich, niemało kilometrów dróg i choć trochę robót około rzek dla zabezpieczenia brzegów od wylewów, że w miastach przybywa domów, w kasach oszczędności złożonych kapitałów, mówimy sobie z niejaką otuchą, że postąpiliśmy cokolwiek naprzód. W piśmiennictwie przybyło przez ten czas kilka dzieł trwałej wartości, w sztukach pięknych urodzaj raczej się wzmagał na ilość, a na jakość nie sądzimy, iżby się gorszy stawał. W życiu politycznym, prawda, że jedna tylko była otwarta przed nami droga i nie było sposobności ni pokusy do szukania innych, ale nie widzimy dotąd ani większych popełnionych błędów, ani też ich skutków. W życiu religijnym wreszcie, jeżeli z jednej strony są straty widoczne w tradycyjnym uczuciu i uszanowaniu, to z drugiej jest przyrost świadomości i statecznych przekonań i jest, dzięki niektórym zgromadzeniom religijnym i dzięki zwłaszcza doborowi biskupów tak szczęśliwemu, jak nie był od bardzo dawna, oczywisty postęp gorliwości, postęp działania rozpoczętego i wpływu szerzącego się w różnych kierunkach.

Zdawałoby się zatem, że wynik obrachunku jest niezgorszy i że skoro nigdy tak być nie może, iżby wszystko stało dobrze i jak najlepiej, a ten lub ów kierunek życia stoi nieźle − lepiej niż stał − to tylko Bogu dziękować, cieszyć się i swoje robić przystoi, nie zaś frasować się tym, że wiele do zrobienia pozostaje, że to lub owo mogło być lepiej zrobione.

A jednak frasunek taki jest, usunąć się nie da, owszem, nie powinniśmy usuwać go od siebie. Społeczeństwo tak zagrożone jak nasze, oddychające jak człowiek chory na suchoty jedną tylko cząstką swoich płuc, a w jednej tylko części swego organizmu mające krążenie krwi mniej więcej normalne, ma większą niż każde inne odpowiedzialność za utrzymanie w sobie zasobu zdrowia i siły, za przysporzenie ich, bo od tego zależy większa lub mniejsza siła i zdolność życia organizmu całego. Nie ma też ono czasu do tracenia, a jeżeli coś zaniedba lub zrobi źle, nie powinno uspokajać się i pocieszać uwagą, że nie wszystko zaniedbano i źle zrobiono, ale pytać, czy znajdzie czas i sposobność do naprawienia tego, co źle zrobione, do zrobienia tego, co zaniedbane, i z każdej chwili korzystać, żeby swój byt zabezpieczyć i pokrzepić. Nasz bilans ukazuje w niejednym jakiś dokonany postęp, to prawda, i w tym mamy powód i prawo do jakiejś otuchy, że z ekonomicznego upadku, z umysłowego zacofania, z politycznej niedojrzałości, ze społecznego rozstroju, z religijnej obojętności nie można od razu wydobyć się na szczebel wysoki, ale skromnym postępem już cieszyć się trzeba, to także prawda. Ale jeżeli zapytamy, czy przez te ostatnie lat sześć korzystaliśmy z położenia tak, jakeśmy mogli, czyśmy nie stracili wiele czasu i wiele pomyślnych warunków, czyśmy ich, owszem, nie marnowali w niepotrzebnych, bezużytecznych, szkodliwych rozprawach lub zabiegach, czyśmy swój byt zabezpieczyli, swoje zdrowie wzmocnili, swój fundusz żelazny pomnożyli tyle, ile było można, lub też czy zajęci codziennymi, zewnętrznymi oznakami i wypadkami życia, dawaliśmy mniej baczenia na jego trwałe istotne warunki, jeżeli tak zapytamy, to odpowiedź może nas cokolwiek zaniepokoi w sumieniu. Dróg przybyło i rosną kapitały składane w różnych finansowych instytucjach, dzięki Bogu za to, ale ziemi ile już wyszło z rąk polskich? Ile większych majątków upada pod ciężarem zaległości i dwa razy do roku z drżeniem czeka fatalnego końca? Lud wychodzący do Ameryki musimy zatrzymywać policyjnymi środkami, a zyski z ziemi oddajemy nierzadko dobrowolnie do kieszeni dzierżawcy Żyda. Domy rosną po miastach, ale nowe jak stare czy nie zadłużone tak, że ich właściciel jest często tylko ich dzierżawcą? Szkół więcej, to prawda, ale czy dość zrobiono na to, by ten, co ze szkół tych wyjdzie, był dobrym obywatelem, miał jasno w głowie, a dobrze i uczciwie w sercu, żeby był w zgodzie sam z sobą, ze swoim losem i ze światem, w którym żyć musi? Niektórzy dobrze lub nawet bardzo dobrze piszą, ale my czy dobrze, a nawet czy dosyć czytamy i czy dbamy o to, byśmy w rozumie, wiedzy, oświacie stali wyżej od poprzednich pokoleń? Nasz Sejm zrobił niejedno dobrze, ale czy tego, co zrobił, nie mógł zrobić prędzej i prościej i czy nie mógł zrobić więcej, zaprowadzić nas dalej, niż jesteśmy, gdybyśmy lepiej byli brali się do dzieła? Nie w ostatnich latach i nie w naszym tylko kraju tkwią przyczyny tego stanu rzeczy, który nam złymi skutkami grozi, ani w naszej mocy jest czy było w tym czasu przeciągu wszystko usunąć lub naprawić. Ale o to chodzi, by w przyszłym okresie podobnym ustrzec się podobnych, jeżeli były, pomyłek i zaniedbań.

 

I.

 

Kto baczny i rozważny, ten czuć i widzieć musi, że społeczeństwo nasze przebywa teraz trudną, ciężką epokę przeobrażenia. Zmieni się na lepsze czy na gorsze? Wyjdzie z tego procesu silniejsze i zdolne do nowego działania? Lub też tak zemdlone, że się już opierać nie zdoła, ale da się pomału chemicznie rozłożyć i strawić? Tego wiedzieć nie możemy, ale to ma być naszą pierwszą myślą i troską, to nasz obowiązek główny, żebyśmy oddzielność, osobistość swoją narodową zachowali nietkniętą, owszem, wzmocnioną. Jeżeli zaś dla każdego narodu takie chwile przeistoczenia są ważne i często niebezpieczne, to cóż dopiero dla takiego, który sobą nie rozporządza i losów swoich sam nie ma w ręku. Ale po czymże wnosić i poznawać mamy, że się u nas i w nas przeistoczenie jakieś odbywa? Po wszystkich oznakach, jakie tylko przejście takie znamionują i zapowiadają, po naszym położeniu na zewnątrz i naszym stanie wewnętrznym, po tym, że przetwarza się nasz skład społeczny, a nasz środek ciężkości przenosi się na jakiś punkt nowy, po tym, że posiadanie ziemi, które przez cały ciąg naszych dziejów było podstawą i pierwiastkiem stanowczym naszego narodowego życia, zmienia swoje odwieczne warunki, po tym, że do świadomości siebie, do życia, do znaczenia przychodzą pierwiastki nowe, przedtem ledwo w naszym składzie społecznym widoczne, po tym wreszcie, że nie u nas tylko, ale w całej Europie zmienia się świat moralny, przynajmniej zmieniają się uczucia i pojęcia moralne, dążności i ideały w rzeczach politycznych. Lat temu trzydzieści, kiedy było zagranicą wspomnieć Polskę, jedni słuchali o niej z zapałem i wzruszeniem, drudzy z niechęcią i wstrętem, ale i z tych nawet, z nader małymi wyjątkami, ci, co odbudowanie jej uważali za rzecz niemożliwą, nie śmieli mówić, jakoby ona nie była słuszna. Dziś ludzie wolni od namiętności i nienawiści uważają jej rozbiór za rzecz naturalną i nieuniknioną, uzasadnioną w koniecznej logice historii: „byli słabsi, upadli, muszą ustąpić miejsca innym, silniejszym, rzecz najprostsza w świecie, której dziwić się lub na nią oburzać byłoby dzieciństwem”. I kiedy Prusy w imię swojej historische Nothwendigkeit [historycznej konieczności] i swojej idei wyrokują, że nie ma nas być na świecie, kiedy Rosja mówi, że ma misję od Boga sobie daną rozłożyć nas i strawić, kiedy jedne i druga spełniają na nas gwałty wołające o pomstę do Boga, reszta świata, o ile o tym myśli, tłumaczy sobie te fakty filozoficznie, prawem walki o byt, albo historycznie, mówiąc, że Rosja jest w stanie formacji i dziś po tysiącu lat tak formuje różne ludy i kraje w jedną całość, jak przed tysiącem lat z nieorganicznego drobiazgu formowały się średniowieczne państwa. Wszystko to jest niby naturalne i w porządku rzeczy! Co więcej, pośród nas samych, najnieszczęśliwszych i zawiedzionych sto razy, zdarzają się już tacy, którzy tego procesu rozkładu i asymilacji nie uważają za uprawniony i dobry wprawdzie, ale jednak za naturalny i logiczny. Gdyby takich miało się zdarzać więcej, to przeistoczenie doszłoby w następstwie do samego szpiku naszych kości, do samej rdzeni naszego jestestwa i ducha.

Nie tu miejsce przypominać, a bez koniecznej potrzeby nie warto, bo zbyt boleśnie, ileśmy sami przyczynili się do takiego zepsucia świata przez to, żeśmy nierozważnym krokiem sobie cios śmiertelny zadali, a Prusom i Rosji podali szczebel, po którym wyszły do swojej dzisiejszej potęgi, której znowu skutkiem jest, że świat europejski coraz więcej traci wiarę w prawo i świadomość prawa, a godzi się na to, by za jedyne prawo brać siłę, a za jedyną zasadę − korzyść i dogodność każdego. Chodzi nam o to tylko, by stwierdzić, że zmienia się w naszym świecie − nie w naszym kraju jeszcze − to, co było przez cały wiek prawie jego ideałem, formą, pod którą wyobrażał sobie postęp, zwycięstwo sprawiedliwości, wyższy stopień bytu, zasługi, cywilizacji i szczęścia ludzkiego rodu. Od roku 1815 była tym powszechnie ojczyzna, dla każdego narodu jego własna i wolna ojczyzna. Dziś, jak żeby z przegraną Polski, typowej spraw takich wyobrazicielki, idea i zasada sama była przegrała przed trybunałem historii − celem, do którego zwracają się pragnienia i usiłowania, staje się coraz więcej ród ludzki jako taki, jego nieokreślone jakieś i od różnic narodowych niezależne braterstwo, jego na równości praw uzdolnień i używań zasadzająca się pomyślność. Nie chcemy tu ani przypominać, że doktryny socjalizmu są utopią, która może stać się rzeczywistością, ale nie zdoła nigdy długo trwać, ani też nie chcemy przeczyć, że te Stany Zjednoczone Europy, o których niejeden marzy, może staną się przyszłą formą jej bytu, tym bardziej przeczyć nie chcemy, że lepsze, szczęśliwsze warunki życia ogółu, wielkiego mnóstwa ludzi ubogich, są wielkim żądaniem i zadaniem, wielkim obowiązkiem cywilizacji chrześcijańskiej, w którą jedną wierzymy i której służymy. W to tylko nie wierzymy, iżby ogrom ludzkości mógł żyć i rozwijać się organicznie inaczej niż w formie wielu części składowych, z których każda jest całością i jednością dla siebie, iżby można służyć i pomagać ludzkości całej inaczej, niż służąc i pomagając tej jej części, w której każdego z nas Bóg stworzył, a los postawił. Jakakolwiek zresztą ma być przyszłość, dziś to daje się dostrzegać wyraźnie, że jak u schyłku wieków średnich wyrabiały się w naszym świecie narodowe świadomości, organizmy i patriotyzmy, tak dziś zdają się one ustępować miejsca jakimś pojęciom i związkom jeszcze niewyraźnym, ale bardzo odmiennym od tego, co było. „W wiekach średnich − mówi Klaczko[2] w Wieczorach florenckich − pierwiastki społeczne łączyły i układały się w warstwy horyzontalne (jeżeli się tak wyrazić wolno), podług wspólności pojęć i ich mocy. Od tego czasu łączenie to i ten układ stał się wertykalny, zwrócony w głąb gruntu, zawarty w pewnych terytorialnych granicach [...], zdaje się, że teraz zbliżamy się znowu do tego horyzontalnego układu warstw i że pchają nas do niego właśnie korzyści i interesy. Związki i stowarzyszenia robotnicze nie zważają już wcale na narodowość, oderwały się od niej zupełnie, a kosmopolityczny radykalizm, kto wie, czy nie zmusi konserwatyzmu, że i ten także z czasem rad nierad kosmopolitycznym się stanie”. Wiemy dobrze, że u nas nie jest to jeszcze dokonane, a spodziewamy się, że w zupełności nigdy urzeczywistnić się nie da, ale tego nie czuć i nie widzieć nie możemy, że przebywamy okres jakiegoś wewnętrznego przetwarzania się. O to zaś chodzi, żebyśmy z niego wyszli lepsi i tężsi, żeby to przetworzenie było i utworzeniem jędrnego, rozumnego społeczeństwa. Ale pod tym względem właśnie nie jesteśmy bez obawy. Rozumiemy doskonale fakt, że się świat demokratyzuje, i przyjmujemy go daleko szczerzej, niż to się może niektórym wydaje. Ale to wiemy, że są pewne prawa i warunki życia, spod których żadne społeczeństwo wyłamać się nie może, jeżeli chce żyć trwale i prawdziwie. Choćby najbardziej demokratyczne, zawsze ono, jak każde inne, musi być organiczne, nie może być anarchiczne, musi mieć i szanować stały punkt ciężkości i stałą równowagę. A jeżeli zechce bez takich się obchodzić albo mając je, chwiać nimi i zaprzeczać je ustawicznie, to będzie musiało rozpaść się i rozłożyć. Otóż tak jak niegdyś, w wieku XVI, kiedy się formowała demokracja szlachecka, uformowała się krzywo i źle, bo sama niedoświadczona, politycznie niewyrobiona dostała się pod kierunek bieglejszych, zręczniejszych, a mniej od siebie uczciwych wyzyskiwaczy, tak nie jesteśmy bez obawy, by pierwiastki tej dziś się formującej demokracji miejskiej nie wpadły w ręce podobnych dawnym rozkładowych sił i dążności, które, gdyby potrwały, wyszłyby na złe jej samej i narodowi jako takiemu. O tym więc ostrzec mamy sobie za obowiązek. A to tym bardziej, że podobnego negacyjnego rozkładowego działania stała się ofiarą dawna Rzeczpospolita, tym bardziej, że coraz rozszerza się koło ludzi, należących czynnie do życia publicznego, a przynajmniej wolą swoją i zdaniem wywierających na nie jakiś wpływ. Z większą zaś liczbą ludzi rosnąć musi w stosunku prostym procent takich, którzy myślą, ale nie dosyć rozważnie i głęboko, a przeto łatwo mogą do błędnych pojęć nachylić się, do szkodliwych działań dać się pociągnąć.

Wydaje nam się rzeczą niewątpliwą, że w ciągu ostatnich lat sześciu wzmógł się u nas na sile i wpływie ten kierunek, który się sam nazywać lubi liberalnym, postępowym i demokratycznym. Nie dziwimy się temu bynajmniej. Sprzyja mu choćby tylko sam coraz większy napływ młodzieży do szkół i to młodzieży z warstw najliczniejszych i najuboższych. Rzecz prosta, że dla młodych w ogólności, cóż dopiero dla takich, słowa „lud”, „postęp”, „demokracja” mają wielki urok, a u nich powagę i wiarę, że w późniejszym wieku te wyobrażenia już osiadły i ustaliły się w duszy, i utworzyły w niej warstwę podstawną wszystkich dążeń i działań człowieka. Równie naturalne jest to, że tylko umysły głębsze i silniejsze umieją w wieku dojrzałym rozróżnić złe od dobrego w tych teoriach, kiedy większość zostaje względem nich łatwowierna na zawsze, że tylko prawdziwie wyższe szlachetne charaktery umieją ustrzec się od tych społecznych namiętności i nienawiści, które często w ślad za tymi teoriami iść zwykły. Mamy to więc za zjawisko psychologicznie zupełnie zrozumiałe, a w historii bardzo częste i powszednie, że znajduje wzięcie u ludzi ten, kto się postępowym mieni i postęp obiecuje, i gdyby sposób postępowania tego postępu był inny, gotowi byśmy sami do niego się przyłączyć i pomagać. Ale taki jak jest, nie jest on ani postępem, ani demokracją, ani politycznym programem i działaniem, jest tylko negacją działania i (świadomym lub nieświadomym) sztucznym utrzymywaniem społeczeństwa w stanie chwiejnym, niedopuszczającym go do osadzenia się w równowadze. Od najrozumniejszego z polskich periodycznych pism postępowych, petersburskiego „Kraju”[3], aż do najniższych i najostatniejszych, których wymieniać nie warto, wszystkie mają ten sposób działania, który, gdyby miał wydać wszystkie swoje logiczne następstwa, prowadziłby naród nie do demokracji, ale do dezorganizacji, nie do jedności i siły, ale do anarchii, nie do odrodzenia, ale do nicości.

Będzie temu mniej więcej ćwierć wieku słyszeliśmy rozmowę dwóch młodych ludzi, którą, jako charakterystyczną, pozwalamy sobie przytoczyć. Starszy, prawie trzydziestoletni, uczył młodszego (nieukończonego studenta), że ludzkość dzieli się na dwa rodzaje ludzi − jedni są jak prości żołnierze lub wyrobnicy, przeznaczeni na to, by chodzili w jarzmie czy w kieracie wszystkich spraw, których społeczeństwo ludzkie tak potrzebuje jak człowiek pokarmu i powietrza. Te biedne kreatury są koniecznie potrzebne, są pożyteczne, obejść się bez nich nie można. Ale ponad nimi jest dopiero drugi rodzaj ludzi, wyższych zdolnością i przeznaczeniem, którzy w społeczeństwie są tym mniej więcej, czym generałowie w wojsku. Tych zadaniem i obowiązkiem jest nie robić nic, tylko wszystko ganić, wszystkiemu przeczyć, wszystko obalać, co robią tamci. Z przeczenia bowiem i przeciwieństwa tryska ożywcze źródło wiedzy i postępu, negacja jest pierwiastkiem życia. Ma więc taki generał przeczyć i przeszkadzać wszystkiemu, co robią tamci, choćby to było najlepsze i najpożyteczniejsze, sam zaś ma czekać. I dopiero kiedy okoliczności dostatecznie przygotują mu piedestał, ma nań wskoczyć, objawić swoją zasadę, rozpocząć swoje wstępne dodatnie działanie.

Z natury, z wychowania, z przekonania liczący się zawsze do owego pierwszego, pośledniejszego gatunku ludzi, do szeregowców, uczeni przez drugich i przez własne sumienie, że gdzie się coś dobrego robi, tam pomagać, a nie przeszkadzać winien człowiek, który sam chce być dobrym, uważaliśmy tę całą naukę za prosty wybryk umysłu zarozumiałego a niejasnego, dziwiąc się jedynie, że postępowy demokrata głosił taką naukę, która nam się ekstra arystokratyczną zdawała. Nie sądziliśmy jednak, iżby nauka mogła być głębiej zakorzeniona i bardziej rozpowszechniona, ani też by mogła praktycznie iścić się w działaniu. Z czasem jednak przyszło nam poznać, że to, co braliśmy za indywidualne dziwactwo jednej głowy, jest zupełnym filozoficznym systemem, i przekonać się, że system stosuje się, owszem, w praktycznym życiu. Człowiek zawsze jest ciekawy poznać choć trochę to, o czym wiele słyszy, i ta ciekawość przywiodła nas do poznania, że jak wcielona dziś w praktykę siła przed prawem, tak i owa negacja ma swoją filozofię, że jest pierwiastkiem bodaj nie głównym całego systemu Schopenhauera[4], że dla Maxa Stirnera[5] na przykład negacja wszystkiego, co nie jest człowiekiem samym, jego wolą, zachceniem czy żądzą, jest jedynym, pierwszym prawem i obowiązkiem, z czego, jako logiczne następstwo, wynika rozkosz niszczenia. Herzen[6] znowu pisze, że tylko przeczenie jest rozumne, a rozum przeczący. Duch przeczenia musi wszystko niszczyć, bo jest wiecznym, a niezbadanym pierwiastkiem życia i siłą twórczą. Rozkosz niszczenia jest rozkoszą tworzenia. Tajemnicze a straszne słowa: wolność, równość i braterstwo, oznaczają zagładę politycznego i społecznego porządku świata.

Nie sądzimy wcale, iżby wszyscy nasi postępowi czytywali Schopenhauera i opierali się na filozoficznych systemach, ani też żeby wszyscy byli tak logicznie rewolucyjni jak Herzen, ale pewnej zgodności między tą filozofią a ich postępowaniem niepodobna jest nie widzieć i nie przyznać. Teoria owego Generała o obowiązkowym przeczeniu bardzo być może, że na tym gruncie wyrosła, a sądząc po tym, co się widzi, przypuszczać trzeba, że stała się politycznym programem naszych Generałów, dość ściśle nawet i statecznie wykonywanym.

Uważając pilnie, widzi się, że pomiędzy nami a naszymi przeciwnikami nie ma sprzeczności znacznych co do bieżących kwestii praktycznych. Czy zmieniliby, gdyby mogli, ogólny kierunek zasadniczy polityki polskiej w państwie austriackim? Co najwięcej nachyliliby się bardziej ku liberalnej lewicy Rady Państwa, choć i to mimo pociągu nie byłoby łatwe ze względu na centralistyczne, krajowi przeciwne i wstrętne dążności i zasady tej lewicy. Zgody z państwem naruszyć by zapewne nie chcieli. Konieczność dostarczenia mu warunków bezpieczeństwa i obrony rozumieliby, sądzimy, tak jak my. W różnych sprawach, które się przez ten czas w Sejmie czy w Radzie Państwa toczyły, wierzymy, że mogą mieć inne od naszych zapatrywania, ale nie mogą dowieść, iżby sprawy te prowadzone były źle, ze szkodą kraju. Nie bez znacznych i ciężkich z jego strony na rzecz państwa ofiar (nieuniknionych zresztą), ale i nie bez pożytków, nie bez uwagi rządu na potrzeby kraju. Skądże więc ta zacięta i systematyczna walka z ludźmi, których nazwano stronnictwem rządzącym? Skąd się bierze i na czym zasadza ta potrzeba czy namiętność podejrzewania i podawania ich w podejrzenie, udawania za złe wszystkiego, co oni robią? Jest w tym wiele zapewne tego nieszczęsnego, wrodzonego nam podejrzliwego usposobienia, które jak dawniej tak i dziś posądzać lubi o zdradę ojczyzny, ale to usposobienie jak dawniej tak dziś jest narzędziem tylko albo warsztatem, na którym tkają swoją przędzę wprawni i biegli tkacze. W pewnej mierze jest zapewne u niektórych i zazdrosne znane ôte toi de là pour que je m'y mette[7], ale z jednym i drugim łączy się, jednym i drugim może kieruje pasja i zasada przeczenia.

Znajdziemy w tym działaniu negację wszystkiego, co jest warunkiem życia i ładu w społeczeństwie.

Religii niby nie prześladuje się otwarcie, częścią przez roztropność, żeby nie spłoszyć i nie zrazić do siebie ogółu, zawsze jeszcze religijnie usposobionego, częścią przez uczucie polskie, żeby Rosji i Prusom nie pomagać w prześladowaniu Kościoła. Ale nie opuszcza się żadnej sposobności, żeby nieznacznie i krytym sztychem uczucia i przekonania religijne osłabiać i podkopywać. Szanuje się i na pozór wyznaje wiarę, ale Kościół wystawia się jako coś podejrzanego, szkodliwego. W przeszłości, jak w sprawach dzisiejszych, on nigdy nie ma słuszności i dobrej sprawy, mają ją zawsze jego przeciwnicy i nieprzyjaciele. Książki historyczne uczą nas, że Luter[8] i Voltaire[9] byli dobrodziejami ludzkości, papieże jej nieprzyjaciółmi i ciemiężycielami, książki filozoficzne uczą, że Objawienie jest urojeniem, wiara przesądem, a chrześcijaństwo mitologią jak każda inna. Dzienniki pojmują wolność wyznań i sumień tak, że żyd lub bezwyznaniowiec nie może być ograniczony w swojej wolności, ale katolik być nim musi, bo jego wolność byłaby krzywdą dla wolności tamtego. Nie ma się nigdy jednego słowa nie już oburzenia, ale choćby łagodnej nagany dla izb i rządów francuskich i włoskich za ich zachowanie względem Kościoła − jeden jest republikański, drugi rewolucyjny, oba bezwyznaniowe, więc oba mają słuszność. Ale równocześnie bierze się wiarę i Kościół w obronę przeciw papieżowi, za to, że nie może zmusić Rosji, iżby zaprzestała tępić unię (do czego bez wojny nikt jej nie zmusi), za to, że zmuszony obowiązkiem ratowania Kościoła w wielkiej części Europy zada ból naszemu uczuciu polskiemu. W ten sposób i wilk jest syty, i koza cała − nienawiść Kościoła zaspokojona, bo dzieło podkopywania go posunięte, a wpływ na katolika łatwowiernego lub lekkomyślnego nietknięty, skoro ten się nie spostrzegł, że mu się jego wiarę nieznacznie, ale systematycznie wykrada. Różnice i odcienie między różnymi naszymi liberalnymi pismami są bardzo znaczne. W Warszawie na przykład, gdzie niedojrzała postępowość kwitnie bujniej może, a przynajmniej liczniej niż u nas, i gdzie pisma antykatolickie cieszą się szczególnymi względami cenzury (kiedy katolickie oczywiście nie mogą odpowiadać im swobodnie), przeczenie religii występuje śmielej i jawniej niż u nas − w powieściach, poezjach, pismach periodycznych i dziełach niby naukowych, niekiedy nawet w istocie (choć nie dlatego istotnie) naukowych. Nasze pisma galicyjskie nad rozkładem Kościoła pracują także, nie wszystkie z jednaką świadomością i zaciętością, ale kiedy jedne − najniższe i obrzydliwe − robią to w sposób tak obelżywy, że pojąć nie można, dlaczego władze nie zakażą im takiego zachowania się względem papieża lub biskupa, jakie względem rabina uchodziłoby za obrazę uczuć religijnych ludności starozakonnej, to inne − mądrzejsze i zręczniejsze − same niby uczuć katolickich nie obrażają, ale zachwalają i wynoszą antykatolickie dążności, czyny lub dzieła, a trzecie − mniej złe i szkodliwe, ale za to też i mniej rozumne − pomagają im dzielnie i skutecznie przez to, że sądzą same i czytelników swoich utrzymują w błędnym przesądzie, iż można szanować i wyznawać wiarę, a zachowywać się obojętnie, nieufnie, niechętnie względem Kościoła. A jakże się dziwić, że świeccy nierozważnie idą na lep takiej propagandy, kiedy duchowni, księża, którzy w tych rzeczach powinniby mieć i sumienia czulsze, i umysły więcej oświecone, demokratycznymi jakimiś sympatiami złudzeni, trzymają, czytają, popierają (wbrew biskupim zakazom) pisma szerzące nienawiść tego Kościoła, którego oni mają być pierwszymi sługami i obrońcami.

Drugim przeczeniem jest przeczenie i nienawiść społecznego składu i ładu. Każdy człowiek myślący wie, a każdy miłujący swój naród czuje, że zgoda i równowaga między wszystkimi pierwiastkami składowymi społeczeństwa jest rdzeniem i podstawą jego siły i pomyślności, że w miłości ojczyzny nie może być zawiści do żadnej z osobna części narodu. U przywódców naszego mniemanego postępu jest, a przez nich szerzy się między rzemieślnikami, między ludem, między młodzieżą, nienawiść szlachty i w ogóle wszystkich, którzy bądź to majątkiem, bądź stanowiskiem i urzędem, bądź nawet osobistą zdolnością i zasługą wznieśli się cokolwiek nad poziom mierności. Wszystko to razi ich pojęcia demokratycznej równości i wszystko dlatego systematycznie podawane jest w podejrzenie, a w szacunku i ufności ogółu podkopywane. Tymczasem rzecz jest pewna, że gdzie rozkładowy socjalizm szczepi i krzewi społeczną nienawiść, tam patriotyzm rozumny, choćby najbardziej demokratyczny, powinien całymi siłami pracować nad tym, żeby wzmocnić, skupić, związać to wszystko, co w społeczeństwie jest i ma jakąś siłę. W naszych pismach dzieje się inaczej. Zawsze prawo, dobro, korzyść szlachty czy większej własności odróżnia się starannie od praw, korzyści lub interesu miast lub wiejskiego ludu, zawsze one wystawione są i jako oddzielne, a często jako sprzeczne, zawsze broni się dobra ludu i ten lud bierze się w opiekę przeciw szlachcie, zawsze odróżnia i odszczególnia się siebie od ogółu narodu, jako jego inteligencję. Czy ta inteligencja jest istotnie rozumniejsza i lepsza od innych, w to się nie wchodzi, przyjmuje się jako rzecz daną z góry i pewną, z której wynika prosty już wniosek, że inteligencja, jako wybór i kwiat społeczeństwa, ma prawo i powołanie za całość myśleć, stanowić i działać. I znowu jest w tej mierze różnica między pismami postępowymi w Galicji a pod rządem rosyjskim. U tamtych nienawiść do szlachty jest o wiele jawniejsza, wyraźniejsza, sądzimy, że silniejsza i bardziej namiętna, afirmuje się częściej i bardziej otwarcie; u nas mniej słów, ale dążność ta sama do ograniczenia jej wpływów, do osłabienia jej stanowiska − nie dodatnia, obywatelska, patriotyczna dążność, żeby rozwinąć i pokrzepić pierwiastek, który jest jedną z sił w polskim społeczeństwie, ale żeby go nadłamać, zwątlić, doprowadzić do uschnięcia. Niedawno zjawił się całkowity, urzędowo ogłoszony program polityczny, którego duszą i zasadą jest ta właśnie dążność. A jak niebaczni duchowni popierają bez swojej wiedzy i woli dążności bezwyznaniowe, tak samo ludzie świeccy (szlachta w pierwszym rzędzie) pomagają do szerzenia nienawiści społecznych, do podcięcia nóg sobie samym, kiedy złudzeni pozornym patriotyzmem i liberalizmem (jak księża patriotyzmem i demokracją) służą tym pismom i wpływom, które pod nimi dołki kopią, a nawet ich już dość dużo i dość głębokich wykopały.

Liberalizm pod rządem rosyjskim ma jedną jeszcze nienawiść, z którą występuje otwarcie i przy każdej sposobności − nienawiść Austrii. Pochodzi to w znacznej części z jego politycznych pojęć i planów. Rosja liberalna, demokratyczna, postępowa, a w niej takaż Polska, pojednanie w imię demokracji i religijnej obojętności, przy ulgach w rzeczach politycznych i narodowych − oto program, któremu stosunek Polaków do Austrii oczywiście wadzić musi. Stąd te szyderstwa, przekąsy, napaści, nieraz potwarze, jakie się tam czyta o Galicji, o wszystkim, co się tu myśli lub robi, a przede wszystkim o Sejmie. Ale oprócz tego politycznego ideału jest i wrodzona, zasadnicza nienawiść do Austrii jako takiej. Monarchia, dynastia, która przez wieki była opiekunką katolickich interesów i do dziś dnia mimo wszystkiego być nią nie przestała, cesarz, którego osobista powaga nader wiele znaczy i może, silne jeszcze na Węgrzech i w krajach niemieckich stanowisko bogatych, wielkich panów − wszystko to musi być nieznośne dla francusko-rosyjskiego liberalizmu, zaszczepionego w niektórych głowach polskich. A gdy jeszcze ta Austria jest jedyną widomą zaporą i siłą przeciw idealnemu zjednoczeniu całej Słowiańszczyzny w jakiejś idealnej (a nigdy niemożliwej, utopijnej), liberalnej Rosji, rzecz prosta, że powstaje tam nienawiść do Austrii i nastaje systematyczne przeczenie Austrii.

Nasz liberalizm galicyjski, choć musi mieć swoje wrodzone antypatie do monarchii jako takiej, nie sądzimy, iżby je miał do monarchii habsburskiej, w czym znowu działa właściwy jemu, od tamtego odmienny, rodzaj patriotyzmu polskiego. Ale jest za to inne przeczenie, które u nas występuje wyraźniej i silniej niż tam, to przeczenie i nienawiść władzy, urzędu, zwierzchności jako takiej. Tam, gdzie od gubernatora do woźnego władza, urząd, urzędnik jest wrogiem narodu i kraju, uczucie ludności całej względem nich musi być jedno i to samo. U nas, gdzie urząd i władza jest w rękach polskich, najczęściej godnych, a nieraz wprawnych i biegłych, do nienawiści powodu nie ma, a jeżeli ona się pokazuje, to może być jedynie nienawiścią i nieznoszeniem władzy, przeczeniem zwierzchności jako takiej, dlatego, że jest zwierzchnością. Kto czytuje nasze dzienniki z uwagą, ten nie może nie widzieć, jak zawsze i stale każdy stopień niższy podszczuwany jest do nieufności i niechęci względem stopnia wyższego. Stopnie, urzędy, zakresy władzy lub wpływu, wreszcie i dochody muszą być różne i zawsze każdy musi mieć nad sobą kogoś wyższego, któremu podlega, w tym zaś sekret społecznej harmonii i równowagi, zatem zdrowego stanu ogółu, żeby każdy tę konieczność rozumiał, uznawał, przyjmował i nie czuł się przez nią nieszczęśliwy. W tym obowiązek rozumu i patriotycznego sumienia, żeby tę równowagę pielęgnować i utrzymywać, a nieufność i niechęć między tymi różnymi stopniami niszczyć i tępić. Czy tak zaś dzieje się u nas? Mamy to nieszczęściem w naturze (ludzkiej i polskiej), że wyniesienie lub wyższość drugiego częstokroć wydaje nam się krzywdą własną, mamy z natury i z dawnego nałogu butność i niesforność − nie względem obcego − względem własnego przełożonego, a jeżeli to prawda, co mówi Tocqueville[10], że l'envie est la passion la plus éminemment démocratique[11], to wiek obecny nie mógł tej skłonności w nas poskromić, ale mógł ją, owszem, jeszcze rozwinąć. Widzimy też nieustanne i powszechne rozsiewanie nieufności i zawiści do ludzi, którzy jakieś stanowisko zajmują, i do zwierzchności jako takiej. Zdarzy się przykład niekarności w urzędzie, zaraz winny i ukarany niższy będzie ofiarą niesprawiedliwości ciemiężyciela przełożonego, upomni biskup proboszcza lub wikarego o to lub owo (czasem ciężkie) wykroczenie, będą skargi i użalania nad uciśnioną wolnością osobistą podwładnego, leniwy lub zuchwały uczeń odbierze karę, będzie oburzenie na nauczyciela albo dyrektora. Karność wystawi się jako niesprawiedliwość i ucisk, kara jako okrucieństwo, opór i nieposłuszeństwo jako dowód godności i jako prawo osobistej wolności. A wszystko razem jest przeczeniem zwierzchności, przeczeniem naturalnego, koniecznego, społecznego związku i ładu, którego przeczenia skutkiem jest, że zaczynamy stopniowo tracić coraz bardziej świadomość każdy swego osobistego stanowiska, obowiązku, zakresu praw i powinności, że zamiast mieć jeżeli nie przywiązanie i zamiłowanie do nich, to przynajmniej spokojne i rozumne na nich przestawanie, nabieramy do nich niechęci i wstrętu jak do swojej krzywdy, pożądamy innego stanowiska i zakresu, zazdrościmy temu, który ma taki, jaki nam się właśnie podoba, i zamiast czynnie, zgodnie, równym krokiem iść naprzód każdy w swoim zakresie, a przez to organicznie rozwijać i wzmagać zasób wspólnych sił i nabytków, szarpiemy się w marnych gniewach i dąsach, targamy się w mniemanych więzach, zatruwamy się wzajemnymi zawiściami. Zdaje nam się, żeśmy wielcy ludzie, do większych rzeczy powołani, a tylko przez zawistne losy zmarnowani, kiedy naprawdę przez to szarpanie się bez celu i skutku psujemy się i marniejemy sami − marnujemy i psujemy nieraz więcej niż siebie.

Jest jeszcze jedno i nie najmniej złe, a w naszym publicznym życiu może najbardziej i najczęściej widoczne − przeczenie ludzi. Znowu rzecz jasna jak słońce, że im więcej w społeczeństwie zaufania do uczciwych i rozumnych, tym większa rękojmia jedności i skuteczności działań. Stąd obowiązek dla wszystkich takim ludziom do znaczenia i stanowiska pomagać, popierać ich, jeżeli do niego doszli. U nas dzieje się wprost przeciwnie. Od lat dwudziestu pięciu nie pamiętamy prawie człowieka, któryby się był odznaczył, a nie był stał się celem pocisków i potwarzy. Potoccy, Adam[12] i Alfred[13], byli okrzyczani przez liberałów za oddanych rządowi serwilistów, przez konserwatystów za demagogów i socjalistów, za braci Milutynów[14] (to ostatnie z powodu, że obstawali za gminą zbiorową). Prawda, że ledwo umarł, stał się Adam Potocki, jak później jego polityczny i osobisty przyjaciel Mann[15], hasłem, którym wojowało się z jego towarzyszami i pomocnikami. On był znakomitym i pełnym zasługi obywatelem, tamci za to podejrzanymi, jeżeli nie łotrami. Później „stańczyków” ogłoszono zdrajcami Ojczyzny. Zyblikiewicz[16] nazywał się długo ogonem arystokracji, a kiedy został marszałkiem, szarpano go między innymi rzeczami nawet o nadużycia krajowych funduszów (bo na swoje dwa konie postawił w dziedzińcu sejmowego budynku stajnię − nawet drewnianą). Ks. Leon Sapieha[17] − nie chcemy już nawet wspominać, czego o tym nie pisano! Grocholski[18] jeden uniknął osobistych napaści dzięki temu, co było jego najsłabszą stroną − brakowi inicjatywy, ale działanie jego i Koła Polskiego w Radzie Państwa, któremu przewodniczył, było podziurawione jak sito od systematycznych oskarżeń i potwarzy. Pan Dunajewski[19] odkąd został ministrem, został celem i przedmiotem szczególnej nienawiści, którą podżegać i szerzyć było tym łatwiej, że przez podniesienie podatków narażał się każdemu, kto musiał płacić. Jego brat, Książę Biskup Krakowski[20], czy mamy przypominać, jak bywał rysowany w piśmidłach wystawianych za oknami sklepów tabacznych, a opisywany w pismach, które chcą niby zachowywać pozory powagi i honoru? Ksiądz Kalinka[21] był nader podejrzany i o ultramontanizm, i o zdradę kraju, jak zresztą przed nim Kajsiewicz[22] i Semenenko[23]. Czasem dochodzi ten brzydki zwyczaj do okrucieństwa podłego i okrutnej podłości, jak na przykład kiedy Szujskiemu, już bardzo choremu, posłano jakiś humorystyczny dziennik, żałujący w nader dowcipnym wierszu, że on jeszcze nie umarł. Prawda, że nie wyszedł rok od jego śmierci, a znowu tłumaczono nam i zaręczano, że nie należy Szujskiego łączyć i mieszać ze „stańczykami”, bo on stańczykiem nigdy nie był[24]. Co zresztą sam przepowiedział, kiedy mówił: „jak ja umrę, to ze mnie zrobią zaraz kij, żeby nim bić was pozostałych”. Czasem znowu dochodzi ten zwyczaj do komicznej śmieszności, na przykład kiedy się słyszy, że wszystko w kraju byłoby dobrze, gdyby nie sześciu ludzi, którymi są podobno minister Dunajewski, Kazimierz Badeni[25] (podówczas jeszcze nie namiestnik), Ludwik Wodzicki[26], Koźmian[27], Artur Potocki[28] i Bobrzyński[29]. Co za szkoda, że nie ma u nas prawa ostracyzmu! I jak byłoby dobrze, gdyby ich można gdzie za granice kraju wyrzucić! Ale ostatni, Bobrzyński, jest od lat kilku szczególnie umiłowanym dzieckiem, beniaminem naszych politycznych przyjaciół, z żadnym tak nie lubią się pieścić jak z nim. Młody, zdolny, śmiały, ze zmysłem organizacyjnym a temperamentem politycznym, zasłużył przez te przymioty właśnie na nienawiść i zemstę tych, którym ich nie poniósł w ofierze. Zdawałoby się, że jak się zdarzy człowiek ze wszech miar tęgi, to należałoby mu pomagać. Owszem, przeciwnie! Trzeba go neutralizować i paraliżować, zmniejszyć, trzymać jak się da najniżej i najdalej od znaczenia i wpływu. A więc, jeżeli zrobi wniosek w Sejmie, to ten wniosek odrzucić, bo przyjęty mógłby mu dodać powagi, jeżeli napisze książkę, to ją przekręcić, sfałszować jego myśl, wyprowadzić sztucznie myśl, jakiej nigdy nie było, i szkodzić nie już stanowisku autora, ale jego uczciwości i dobrej sławie. Na to, czy pisać artykuły, a nawet książki, czy dowodzić, że autor Dziejów Polski w zarysie nie powinien obecnością swoją przyćmiewać godności Rady Miejskiej krakowskiej (czemu wierzą i czego słuchają ludzie, którzy oskarżonej książki naturalnie nigdy nie czytali), to wszystko jedno, wszystko jest godziwe, dozwolone, owszem, wyższym obowiązkiem nakazane, bo przecież obowiązkiem jest przeczenie wszystkiemu, co jest, poniewieranie wszystkich, którzy są i czymś być, coś zrobić mogą.

Nie mnożymy tych przykładów. Moglibyśmy przytaczać ich więcej, ale po co? Te wystarczą, a sto i tysiąc nie wystarczyłoby na to, by złą wiarę i wolę przemienić na dobrą. Stwierdzamy tylko fakt i wskazujemy skutki, jakie z niego wyniknąć mogą. Kiedy Szujski mówił, że społeczeństwu konieczne jest starszeństwo powag moralnych, ludzi wiekiem, doświadczeniem, zdolnością i charakterem szanownych, których głos ważyłby w radzie ludu, a oko czuwało nad przypadkami, które mu grozić mogą, Szujski miał słuszność zupełną, ale do wściekłości poruszył gniew i złość takich, którzy może niejednym w swoim kraju zostać zdołają, tylko nie moralną powagą. Naturalnie! Społeczeństwo, które takie powagi uznaje i na nie się ogląda, najtrudniej da się prowadzić pochlebcom i wyzyskiwaczom, trzeba więc wszelkimi siłami pracować nad tym, żeby nikt powagi nie miał, zaprzeczać każdej, jaka jest. Sposoby po temu są różne: potwarze na godnych i zdolnych, sztuczny rozgłos nadany ludziom lub dziełom pozbawionym istotnej treści, są jednym z najczęściej i skutecznie używanych. Ale po jakimś czasie okazują się jawnie skutki: panowanie małych umysłów i małych charakterów w życiu publicznym, w literaturze, w nauce, panowanie mierności, której już żadna wyższość nie zawadza i nie ćmi, a w dalszym następstwie obniżenie umysłowego i moralnego poziomu społeczeństwa, jego godności i powagi na zewnątrz. Przykład wymowny stawia nam przed oczy Francja. Po dzielnym, świetnym, statecznym pokoleniu Guizota[30], Villemaina[31], starego księcia Broglie[32], Montalemberta[33] i tylu innych we wszystkich kierunkach życia, systematyczne przeczenie wydało progeniem vitiosiorem[34] ludzi roku 1848 i Pierwszego Cesarstwa. Ale w tym jeszcze była jakaś myśl, jakaś siła, jakaś szlachetność popędów i tu i ówdzie zdolność do czynu, zaprzeczano jej więc tak długo i zawzięcie, aż ją obalono i ster losów narodu ujrzano w rękach Grévich[35] i Wilsonów[36], Floquetów[37], Freycinetów[38] i wszystkich innych. A na te rządy mierności rady już nie ma, przynajmniej nie rychło. I kiedy społeczeństwo chciałoby się instynktem honoru i zachowania życia spod nich wydobyć, osłabłe i obniżone nie może już zdobyć się na człowieka, ale zbawcę widzi w teatralnym pajacu, klin wybija klinem, mierność nową miernością, byle się otrząsnąć z republiki Wilsonów, gotowe poddać się dyktaturze Boulangera[39].

Takie są skutki przeczenia w kraju niepodległym i tak potężnym, w narodzie tak oświeconym i dzielnym jak francuski: po Sewastopolu − Sedan[40], po Guizocie − Wilson. W kraju słabym i podległym, w społeczeństwie pozbawionym zupełnego normalnego życia, proces próchnienia i rozkładu musiałby postępować szybciej.

         Ale jakiż cel tej ustawicznej, systematycznej negacji? Czy może chodzi o zmianę polityki austriackiej na przykład na rosyjską? Albo chociażby o zmianę systemu w Austrii? Woleliby zapewne gabinet radykalny i bezwyznaniowy niż w gabinecie hr. Taaffego[41] (a zwłaszcza pana Dunajewskiego), ale takiego określonego, praktycznego celu nie mają. Mają za to głębszy, zasadniczy: sztuka dla sztuki, zasada dla zasady, negacja dla negacji, a zatem dopiero w uroczej perspektywie ukazuje się cel praktyczny i ostateczny, zapanowania nad społeczeństwem otumanionym i ujęcia go w swoje ręce. Cel ten jest, żeby za kraj przemawiało, o nim radziło i nim rządziło nie to, co prawnie do tego jest powołane, a działa jawnie i otwarcie, ale coś innego, pobocznego, pokątnego. Żeby nie Sejm uchodził w sumieniu i przekonaniu ludności za jej reprezentację, ale żeby prócz niego, poza nim i nad nim był jakiś nieuprawniony dozór wyższy i powaga wyższa, słowem − uzurpacja, żeby ukonstytuowane na mocy ustawy rady miejskie nie były jedyną i zupełną reprezentacją miast, ale żeby oprócz nich była jakaś inna, żeby obok wszystkiego, co jest, a jawne i na ustawach oparte, było coś drugiego, równoległego, przeczącego, żeby życie społeczne i polityczne nie płynęło jednym otwartym i prostym prądem i korytem, ale żeby mu otwierać jakieś łożyska poboczne, niby to lepsze, silniejsze, prawdziwsze. Słowem o to chodzi, żeby osłabić jawną, legalną władzę, a mieć jakąś swoją, żeby społeczeństwa nie dopuścić do uznania tamtej i normalnego harmonijnego z nią działania, a trzymać je w zależności i podległości od siebie za pomocą sztucznej agitacji i mniej lub więcej zręcznie upozorowanej organizacji. Chodzi o negację władzy i prawdziwego politycznego życia, a o afirmację starego ukochanego liberum conspiro. Czy na to może, żeby wywołać jakieś powstanie? Nie sądzimy. Dawno już, w ostatnim swoim piśmie politycznej treści, w Liście otwartym do L. Bilińskiego (1882), odpowiedział na to pytanie Szujski: „tyle honoru im nie imputujemy, iżby do tak ryzykownych przedsięwzięć mieli się pociągnąć”. Ale chcą trzymać społeczeństwo w zależności od siebie, a dlatego chcą, żeby nie stało się nigdy świadomym siebie, wolnym, samodzielnym i zdrowym społeczeństwem. Zdrowym zaś, świadomym siebie i samodzielnym nie zdoła łatwo stać się takie, które karmić się będzie przeczeniem, podejrzeniem, nieufnością i zawiścią. Niech nikt nikomu nie wierzy i nikt nikogo nie szanuje, niech każdy niższy z zawiścią patrzy na wyższego, każdy podwładny widzi wroga w przełożonym, niech praktykant nie cierpi komisarza, komisarz starosty, starosta namiestnika, niech uczeń nie wierzy profesorowi, wikary proboszczowi, proboszcz biskupowi, niech mieszczanin i chłop widzi przeciwnika w szlachcicu, a uboższy wroga w bogatszym, a wtedy każdy z nich uwierzy łatwo temu, kto mu z boku coś podszepnie. To jest ostateczny cel systematycznego przeczenia, skutkiem zaś jego, gdyby miało skutki swoje wydać, byłaby anarchia i rozkład społeczeństwa. Skutki zaś częściowe niezupełne byłyby zawsze praktycznie bardzo szkodliwe, opiszemy je słowami Szujskiego, wyjętymi z tego samego, tylko co przytoczonego Listu: „Byliśmy i jesteśmy przekonani, że wszelkie przeprowadzenie przez nich jakiejś tak zwanej organizacji narazi kraj na tysiące głupstw i nieprzewidzianych awantur, które, jeżeli nie uniemożliwią, to utrudnią niezmiernie wszelkie działanie i dla sprawy narodowej, i dla prowincji, a przede wszystkim przeszkadzać będą naturalnemu i normalnemu rozwojowi pracy narodowej, zarażając kraj nieustanną polityczną gorączką”.

 

II.

 

Opisane wyżej usiłowania wzmagały się stopniowo w ciągu tych ostatnich lat sześciu. Rozumie się samo przez się, że nigdy nie były ustały ani ze swojej drogi nie zeszły, ale kiedy, w lat zaledwie kilka po klęskach przez nie sprowadzonych w roku 1863, zaczęły na nowo wydobywać się na wierzch, próba się nie udała. Społeczeństwo było pod świeżym wrażeniem i wspomnieniem i w walce podówczas stoczonej oświadczyło się w ogromnej większości przeciw polityce reprezentowanej podówczas przez krakowski „Kraj” i parę dzienników lwowskich. Nas nazwano „stańczykami” i ogłoszono zdrajcami ojczyzny (oprócz satysfakcji, przynosiło to zawsze jakiś praktyczny pożytek), ale uznano, że roztropniej będzie przycichnąć i zahamować, duch statku i ładu był za silny, walka z nim nie obiecywała skutku.

Czekano zatem cierpliwie. Czy przebrało się w końcu cierpliwości, czy jakieś nam nieznane powody nakazały próbować na nowo, dość, że pierwsze widoczne oznaki ponownych energiczniejszych usiłowań rozkładowych zjawiły się wkrótce po podróży cesarza do Galicji w roku 1880 i po równoczesnym wstąpieniu pana Dunajewskiego do rządu. Czy jakie niedobitki rządów narodowych, kryjące się gdzieś w Szwajcarii lub Francji, uczuły się zagrożone w swoich prawach przez podróż cesarską? Czy może tryumf statku i ładu stał się już nie do zniesienia wielki, kiedy dochodził do praktycznego wyrazu, a jeden z ludzi wyobrażających najdzielniej ład i statek wchodził do rządu? Dość, że wkrótce potem zaczęła się stopniowa, systematyczna, coraz czynniejsza, a poniekąd nie bezskuteczna podjazdowa wojna ze statkiem i ładem w społeczeństwie. Nie przypuszczamy − jak sądzi wielu − iżby rozbicie dawnego Klubu Reformy było z planu przedsięwziętym pierwszym krokiem na takiej drodze, ale to pewne, że posłużyło wiele tym dążnościom, dostarczyło im pożądanej sposobności. Stronnictwo sejmowe nieliczne, ale dobrze złożone i śmiałe we wskazywaniu i wnoszeniu reform istotnych (przede wszystkim społecznych), rozpadło się pod bardzo nieusprawiedliwionym zarzutem zdradliwego zamachu na autonomię kraju, którą właśnie zamierzało uczynić rzeczywistszą, żywotniejszą, niż jest. Została się garstka ludzi liczebnie za słaba, żeby w Sejmie mogła już występować z inicjatywą, osłabiona w opinii kraju i w swoim z nim związku, skoro wypowiedzieli jej przymierze tacy, na których ludność kraju, a przynajmniej szlachta, patrzyła z ufnością i sympatią. Jeżeli Jaworski[42], Męciński[43], Eustachy Sanguszko[44], a cóż dopiero bliscy osobiści przyjaciele, jak Cezary Haller[45], Edward Jędrzejowicz[46], odłączają się od takich jak Wodziccy, Paszkowski[47], Szujski, Jan Stadnicki[48] i tym podobni, to nie może być inaczej, tylko, że ci ostatni coś złego zrobili albo zrobić chcieli! Jądro tej sejmowej i krajowej siły, która była i zachowawcza, i wstępnie naprzód idąca, było rozbite, zatem chwila była sposobna, żeby rozbitych ścigać i znosić.

W tej też chwili powstał w Krakowie dziennik nazwany „Reforma”, a po jakimś czasie i przejściu z założycielem − „Nowa Reforma”[49]. Co i jak miała reformować i po czym poznać istotę lub prawdziwość jej reformowania, nie umiemy poznać ani powiedzieć. Ale ogłosiła się organem demokratycznym, o demokracji prawiła dużo, a zręczniejsza była od swoich kolegów dzienników lwowskich. Jak już powiedzieliśmy wyżej, nie może być inaczej, tylko że kto o ludzie i demokracji dużo mówi, ten musi podobać się tym, od których wiele doświadczenia i zastanowienia nigdy wymagać nie można. Podobała się też i „Reforma”, podobała się, bo wedle znanej odwiecznej recepty wyrzekała na serwilizm, na koteryjne cele i widoki, przybierała postawę orędowniczki i opiekunki praw ludu i narodu, lekceważonych, zaniedbywanych (dawało się do poznania przeszachrowywanych) przez tak zwaną koterię rządzącą! Kogo przez nią rozumiano? Faktycznie należała do takiej koterii (!) większość Sejmu i Koła Polskiego w Wiedniu z Grocholskim na czele, namiestnik Alfred Potocki, minister Dunajewski, marszałek Zyblikiewicz, zatem nie koteria to była, tylko zbiór najlepszych i najistotniejszych sił kraju. Nie wymieniając nikogo, podkopywało się stanowisko wszystkich, a wojnę otwartą prowadziło się tylko ze „stańczykami”. W dość krótkim czasie stała się „Reforma” punktem środkowym, wokół którego osadzały się różne niezdrowe pierwiastki. Ksiądz za złe prowadzenie się źle widziany przez biskupa stawał się ofiarą swego patriotyzmu, a prześladowań niecnej rządzącej koterii, uczeń ukarany przez władzę szkolną stawał się ofiarą, stawał się bohaterem, nadzieją narodu, filarem jego przyszłości, kiedy w szumnych mowach stawiał mniej lub więcej zamaskowane polityczne programy, skrzywdzony geniusz, który był tylko niższym urzędnikiem albo profesorem szkół średnich, był znowu ofiarą partii rządzącej, bo po słuszności należałoby mu być czymś więcej. Klientela i popularność rosły, a z nimi śmiałość i zakres agitacji. Kraków, dobrze i silnie broniony od dawna, od roku 1848 jeszcze, rozumniejszy od wielu miast, dlatego może, że mały i spokojny, był solą w oku i kością w gardle dla postępowych, jako zacofany i wsteczny, stał się też punktem, na który zwróciły się skupione, wytężone usiłowania naszych negacji, należało rozpalić w nim ducha gaszonego przez „stańczyków”! Okoliczności pomagały do tego same i szczęście naszych postępowych generałów było istotnie rzadkie, w mniejszym zakresie i na mniejszej scenie, ale prawie tak rzadkie jak szczęście Bismarcka[50]. Przyjazne wiatry dęły w żagle i pchały łódkę tak gładko jak niegdyś łódź z Cezarem i jego fortuną. Alfred Potocki ustąpił z namiestnictwa, zachwianym zdrowiem zmuszony, to pierwsze pomyślne a niespodziewane wydarzenie. Przy całej łagodności natury i postępowania miał on stanowczość w przekonaniach i zmysł bardzo czujny na wszystko, co zalatywało rządem w rządzie. Rząd wiedeński zaś trzymał się hasła über den Parteien[51], które było na razie może konieczne, ale nie bez pewnego dodatku i zastrzeżenia. Korona w państwie konstytucyjnym powinna istotnie stać nad stronnictwami, ale rząd nie może stać na wszystkich stronnictwach zarówno, ale na najpewniejszych tylko. Stary król belgijski, Leopold I[52], miał (si fabuła vera [Jeśli to prawda, co głosi plotka]) dawać synowi taką naukę: „masz w Belgii dwa stronnictwa: katolickie i liberalne, trzymaj się zawsze liberałów, bo katolicy i tak nigdy cię nie zdradzą”. Rząd austriacki miał w Galicji dwa odcienie jednego w gruncie stronnictwa, z których o jednym mógł być pewien, że mu położenia nie zamąci i nie utrudni, kiedy drugie, więcej oglądające się na bieżącą dziennikarską opinię, mogło przez to krajowi, jak rządowi gotować niewielkie zapewne, ale nieprzewidziane i niepotrzebne zawikłania i szkody. Już przy wyborach roku 1883 zjawiły się niektóre charakterystyczne oznaki takiej możliwości, mianowicie usiłowania do złożenia nowego stronnictwa. Że zaś stronnictwo to w podstawnych swoich zasadach i widokach nie mogło różnić się istotnie od swego mniemanego przeciwnika, a różnić się od niego czymś musiało, skoro miało być stronnictwem osobnym i innym, przeto musiało tych różnic szukać, wytwarzać je cokolwiek sztucznie, bo one nie tworzyły się naturalnie same z siebie. Takie zaś tworzenie i szukanie kierunków, choćby bliskich, ale odmiennych, może łatwo doprowadzić ludzi nieznacznie do znacznego zboczenia od kierunku, który dla wszystkich był wspólny i dla wszystkich konieczny. Było zatem rzeczą wskazaną i potrzebną zabezpieczyć ten kierunek wspólny i konieczny, zabezpieczyć politykę Koła Polskiego w Wiedniu i jego stosunek do gabinetu od możliwych zmian i zboczeń. Było to tym potrzebniejsze, że stanowisko Koła w Wiedniu zmieniło się zasadniczo przez przyjście do władzy hr. Taaffego. Z opozycji opartej na zasadzie równego prawa dla wszystkich Koło musiało przejść do roli nierównie trudniejszej: musiało stać się częścią większości popierającej rząd, który jego zasadę właśnie wywieszał i w znacznej części urzeczywistniał. Rola zaś stronnictwa rządowego jest trudniejsza od roli opozycji − nie tylko dlatego, że trudniej jest działać, niż mówić, ale dlatego zwłaszcza, że w większości różnorodnej jak większość parlamentu austriackiego żadna część swojego programu w zupełności dopiąć nie może, żaden rząd nie może spełnić wszystkich jej żądań, ale każda z tych części musi nieraz robić ofiarę ze swoich interesów i dążeń, żeby nie wejść w spór i z interesem i dążnością jakiejś części innej lub też całości państwa. Ta konieczność dostarcza naturalnie krajowej opozycji sposobności i materiału do coraz nowych oskarżeń o lekceważenie dobra kraju, o zbytnią względem rządu uległość, o własne widoki wreszcie. Gdy więc odzywać się zaczęły takie hasła czy programy niby opozycyjne, a nieokreślone, niejasne, nie dające zrozumieć, czego chcą i co myślą, przeto do skrzywienia i nadużycia łatwe, mogła, a raczej musiała zrodzić się naturalna obawa, by dotychczasowa polityka Koła Polskiego nie została ze swego toru na jakiś boczny zepchnięta.

Ta obawa spowodowała połączenie resztek dawnego Klubu Reformy z podolskim klubem Grocholskiego w klub jeden, który był prawicą ostatniego Sejmu. Że to połączenie było potrzebne i miało swoje dobre skutki, nie potrzeba dowodzić. Stworzyło ono w Sejmie zastęp liczny i pewny, nieoglądający się na krzyki negacji, świadomy swego kierunku i jemu wierny, zatarło terytorialne różnice między podolskimi i krakowskimi posłami, zbliżyło ich nie tylko mechanicznie w jednym klubie, ale moralnie w lepszej znajomości wzajemnej i w wielu zapatrywaniach. Spełniła zatem prawica swoje zadanie i odpowiedziała potrzebie, ale miała z urodzenia pewne słabe strony, które się obróciły znowu na korzyść przeciwników. Posłowie krakowscy mieli za swoje główne zadanie w Sejmie dążyć do zmian i reform, a przede wszystkim do gminnej, pojmowali ją zaś tak zasadniczo inaczej od Grocholskiego i jego zastępu, że porozumienie w tej mierze nie było możliwe, a zjednoczenie tych żywiołów było możliwe jedynie kosztem wyrzeczenia się na lat sześć wszelkiej w tych sprawach inicjatywy. Wzgląd chwilowo ważniejszy musiał wziąć górę nad drugim doniosłym, ale obecnie mniej naglącym, jednak rzecz jest jasna, że stronnictwo, które na cały czas sejmowej kadencji przyjmuje stanowisko odporne tylko i bierne, przeciwnikowi zostawia szerokie pole i wszelką łatwość działania, a swój własny wpływ ogranicza i ścieśnia. Nawet skazuje się samo w dalszym następstwie na opieszałość, bezwładność, brak żywotności i zaufanie we własne siły, przez brak czynności, brak ćwiczenia tych sił i wywierania ich na zewnątrz.

Z tej postawy prawicy przeciwnicy mogli byli łatwo skorzystać. Dlaczego nie skorzystali? Lewica dlatego zapewne, że nie była liczebnie dość silna, centrum dlatego, że zajęte głównie szukaniem i określaniem różnic pomiędzy sobą a prawicą w ostatecznym rezultacie dowiodło tylko wszem wobec, że w naszym kraju i Sejmie może być miejsce na politykę przeczenia i politykę organiczną, ale nie ma miejsca na dwa różne programy tej polityki organicznej.

Niemniej ten rozdział na różne kluby i niby stronnictwa, te rozlegające się po kraju echa ich haseł i dyskusji jak Sejmowi wiele czasu zmarnowały i dodatnią pracę utrudniały, tak służyły wybornie w kraju polityce przeczenia i rozkładu, przez to, że utrzymywały go w rozdrażnieniu i podejrzliwości, w niechęciach, nieufnościach, w jakimś niezdrowym niepokoju bez celu, bez powodu, a z tym skutkiem, że wielu szło na lep przeczenia i stawało się łatwowierną zdobyczą przeczących.

Nie tu koniec sprzyjających warunków. Zdaje się, że to nawet, co od woli ludzkiej najmniej zawisło, choroba i śmierć, weszło w przymierze z zamierzoną reformą. Szujski, ten najgorętszy płomień naszego publicznego ducha i światło naszego publicznego rozumu, zgasł przed otwarciem ostatniej kadencji sejmowej. Baum[53], regulator roztropny i sędzia prawy naszych popędów i kroków, zeszedł z nim prawie razem. Grocholski ledwo wziął ster połączonej prawicy, powalił się pod ciosem choroby i pozbawił nas tej powagi, którą miała w sobie jego zasługa i jego wola. Zastąpił go Alfred Potocki, ale i ten wkrótce zasłabł i czasem tylko dorywczo mógł skupiać, wyobrażać, prowadzić nasz zastęp. Ubył Paszkowski, któremu sumienie najczujniejsze, rozsądek najpewniejszy, charakter najstateczniejszy nadawały stanowisko jedno z najpoważniejszych w Sejmie, a zaraz po nim Henryk Wodzicki przez lat z górą dwadzieścia jeden pierwszych w Sejmie, przez trzydzieści jeden z pierwszych w kraju. Nie ma na świecie stronnictwa, któremu ubytek tylu i takich głów naraz mógłby nie dać się we znaki. A na tym jeszcze nie dość. Umarł ksiądz Kalinka, który do Sejmu nie należał, ale był jedną z najtęższych głów politycznych, jedną z najmędrszych rad politycznych w Polsce, Zyblikiewicz z natury i przekonania wróg zacięty i poskromiciel surowy wszystkiego, co negacyjne, odśrodkowe, rozkładowe, wreszcie umarł i Grocholski, a teraz przed kilkoma dniami Alfred Potocki! Dla tych, co nie cierpią i uczą nie cierpieć powag w społeczeństwie, co za szczęście niespodziane i szalone, ubytek tylu zasług, tylu rozumów, tylu cnót, które tych ludzi otaczały istotną wielką w kraju powagą.

A kiedy oni marli tak jeden za drugim, same okoliczności sprzyjały robocie rozkładowej.

Taką okolicznością był niezaprzeczenie (dziś po latach i śmierciach można mówić otwarcie o rzeczy powszechnie wiadomej), brak dobrego porozumienia między ówczesnym Marszałkiem krajowym a ówczesnym Namiestnikiem, co ani jednej, ani drugiej władzy, ani społeczeństwu na dobre wychodzić nie mogło. O ileż mniej dopiero ta dwoistość kierunku, która czuć się dawała w samym rządzie centralnym, w gabinecie i z niego dwoma różnymi prądami spływała na władze zależne, na grupy posłów, na kraj i społeczeństwo! Podwładny urzędnik nieraz miał prawo myśleć, że to, co mu jego przełożony poleca, to jest osobiste zdanie czy zachcenie tego przełożonego, ale nie myśl i zamiar rządu jako takiego. Jakże się dziwić, że nieraz prosty obywatel nie wiedział, jaka jest naprawdę ta myśl i ten zamiar albo że wyrozumieć ich nie umiał.

Do tego wszystkiego dopiero przyszły okoliczności dla naszej opozycji i negacji najsposobniejsze, najbardziej pożądane, najłatwiejsze do wyzyskania − pana Dunajewskiego skarbowe reformy. Minister usiłujący skarb państwa doprowadzić do równowagi musiał podnosić podatki; zwiększenie podatków, rzecz dla każdego dotkliwa, stawała się prawdziwie groźna dla kraju ubogiego i zadłużonego, którego główne źródło dochodu − gorzelnictwo i nafta − miały być obciążone podatkiem nierównie wyższym. Nic też dziwnego, że pan Minister Skarbu stał się naraz celem pocisków wyrachowanych, to znowu bezmyślnych. Na szczęście nie potrzebujemy go przed nimi zastawiać, stanął bowiem tak, że go one doścignąć nie mogły.

Ile krajowi i narodowi zależy na tym, by państwo miało siłę, obronę i bezpieczeństwo, których bez pieniędzy mieć nie może, to rozumiemy wszyscy, zatem musimy rozumieć i to, że płacąc więcej, płacimy dla siebie także. A i o tym zapominać nie byłoby słusznie, że z milionów płaconych na cele obrony państwa część znaczna wydana bywa w Galicji i jej ludności, jej krajowemu gospodarstwu przynosi pożytek. W szczegóły tych spraw finansowych wdawać się nie tu miejsce, przypominamy tylko, że w sprawie nafty Minister Skarbu wzięty we dwa ognie, między niesłuszne, ale nieprzełamane non volumus[54] węgierskiego egoizmu, tak przemożnego w państwie, a non possumus[55] producentów galicyjskich, zdołał jednak ów węgierski upór o tyle przełamać, że się do warunków przez Koło Polskie stawianych przecież nachylił. W sprawie podatku gruntowego groziła nam najcięższa krzywda, pochodząca głównie stąd, że poprzednie oszacowania przykładały tę samą miarę do wartości naszej ziemi, co do ziemi w innych, bogatszych krajach. To zrozumiał i uczuł minister Dunajewski i w ostatniej jeszcze chwili złamał opór centralistycznej biurokracji, i usunął ile tylko mógł niesprawiedliwości, które bez niego byłyby na kraju zaciążyły nierównie bardziej niż podatek od nafty i spirytusu.

W sprawie podatku gorzelnianego wreszcie widzimy i słyszymy dziś właścicieli gorzelń przyznających otwarcie, że gdyby wyższa cena wódki (która w tym roku jest nienaturalnie niska z powodu nagromadzonych po tańszej cenie zapasów zeszłorocznych, a może także z powodu źle na Węgrzech wykonywanej kontroli), to zysk mieliby z gorzelni swoich nie gorszy, raczej lepszy niż przy dawnym o tyle niższym podatku.

Ale nie o to nam tu chodzi, co robił Minister Skarbu, tylko o to, cośmy robili wobec jego finansowych wniosków. Żeśmy się chcieli bronić wszelkimi siłami od podniesienia ciężarów, to pojąć można. Ale że nie zawsze umieliśmy należycie rozpoznać istotną doniosłość i rzeczywiste następstwa reformy podatkowej, następstwa nie już polityczne, ale ekonomiczne, gospodarcze, tego także w zupełności wyprzeć się nie możemy. A prócz tego bronić się wszelkimi siłami to nie znaczy wszelkimi sposobami, a sposoby użyte czy były wszystkie roztropne i wiodące do celu? Szczęście, że ci, którzy byli legalnie do tej obrony powołani, jaśniej rzecz rozumieli i licząc się z daną koniecznością, umieli przecież znaleźć odpowiednie wyjście.

Ale te wszystkie sprawy były znowu nieocenioną, nieprzebraną żyłą złota, z której nasza partia postępowa biła zdawkową monetę agitacji i oskarżeń. „Serwilizm jednych”, „bezwzględność drugich”, „niedbałość wszystkich” o dobro kraju rozległy się z wielkim hasłem po dziennikach i rozdrażnionych już samymi sprawami podatkowymi utrzymywały łatwo w coraz większym naprężeniu, od którego do rozprzężenia droga zwykle niedaleka.

Korzystała więc polityka przeczenia z bieżących okoliczności i spraw politycznych i administracyjnych, a na domiar szczęścia nasunęły jej się jeszcze sprawy religijne, środek do pochwycenia ogółu za uczucie narodowe, ze szkodą uczuć katolickich tak ściśle z polskimi złączonych. Względy, które papieża zmusiły do wielkiego dla Prusaków w Wielkopolsce ustępstwa, osobista zacność nowego arcybiskupa[56], korzyść, jaką Wielkopolska bądź co bądź z tej nominacji odnosiła, bo wychodziła ze stanu rozprzężenia Kościoła, to wszystko było wiadome i zrozumiane, ale rzecz niemniej była bolesna. Żeśmy ją tak znieśli po męsku, z wytrwałością i spokojem, to dowodzi, żeśmy w mocy nad sobą, w politycznym rozumie i w świadomości katolickiej postąpili wiele. Ale dla nieprzyjaciół Kościoła a samozwańczych obrońców narodu sposobność była dobra, żeby między jednym a drugim szerzyć rozdrażnienie, choć na razie nieśmiało jeszcze i ostrożnie.

To była jedna sprawa służąca do podkopywania uczuć i przekonań katolickich, z pozorną ich obroną właśnie, drugą było prześladowanie unii na Podlasiu. Gwałty, okrucieństwa, infamie, na które nie ma nazwy w ludzkim języku, a oburza się wszystko w ludzkiej naturze; tymczasem papież, Ojciec Wiernych, patrzy na to i milczy! Że krucjaty ogłosić nie może, bo nikt by za jego głosem nie poszedł, że nie może nawet upominać się i skarżyć, grozić sądem Bożym, a choćby po cichu prosić, bo każde jego słowo sprowadziłoby tylko gorszą wściekłość i sroższe prześladowanie, jak to istotnie się stało po przyjęciu deputacji unitów, to się wie doskonale, ale się tego nie mówi, tylko się lud i wiarę, i krew męczeńską bierze niby w opiekę przed tym niby niedbałym pasterzem! Na to, by owce z owczarni wyprowadzić i bezbożnym wilkom oddać łatwowierne pod opiekę. Cóż dopiero, kiedy przed rokiem rozeszła się wieść o układach Stolicy Apostolskiej z rządem rosyjskim, na podstawie niby wprowadzenia języka rosyjskiego do katolickich kościołów i nabożeństw dodatkowych. Wieść miała takie łudzące pozory, zdawała się pochodzić ze źródeł tak pewnych, że w pierwszej chwili zaniepokoiła wszystkich. Ale też jak zręcznie wyzyskać ją umieli ci, co przeczą wszystko, ale nic z taką nienawiścią jak wiarę i Kościół, to pamiętamy z niedawnych dziejów pielgrzymki do Rzymu na jubileusz Leona XIII[57]. Kiedy w Krakowie słyszało się głosy oburzenia ze strony ludzi nawet godnych i myślących, to „Reformy” włoskie odrzucały polskim jak piłkę kłamstwa i obelgi na papieża, a różne polskie reptilia pełzały pośród włościan i małych mieszczan polskich w Rzymie, ucząc ich, jak dawny papież był dla Polaków łaskawym, prawdziwym ojcem, a dzisiejszy obojętnym, twardym ojczymem! Kiedy dzień audiencji polskiej z powodu zajęć i zdrowia papieża musiał być odłożony, żałowało się tych nieszczęśliwych, że tyle trudu i kosztu podjęli na darmo, bo papież ich nie przyjmie! Łudzą ich tylko i z dnia na dzień spychają, a audiencję jeżeli wyznaczą, to z urąganiem i pogardą na dzień jakiś po terminie ich wyjazdu! Kto zaś temu winien? Nikt, tylko niecna „rządząca koteria”. Ludzie zupełnie rozumni i oświeceni mówili, że biskup krakowski i Artur Potocki pracowali, intrygowali nad tym, żeby osobnej audiencji polskiej nie było! Cóż dopiero myśleć mogli i czemu mogli wierzyć ciemni?

Przeszło to wszystko, prawda wyszła na wierzch jak oliwa i te potwarze musiały ucichnąć. Ale wszystkie razem wywarły i wywierają swój wpływ i skutek − spustoszenie religijne w sercach, jeszcze nie ludu mamy nadzieję, ale pomiędzy tak zwaną inteligencją i młodzieżą. Połączone usiłowania galicyjskich „Kurierów”, „Reform” i „Diabłów”, warszawskich „Prawd” (!) i „Przeglądów Tygodniowych”, petersburskiego „Kraju”, poparte przez takie same usiłowanie znacznej części piśmiennictwa, beletrystyki, poezji, książek naukowych, nie mogły zostać bez skutku i ze wszystkich nieznośnych powag najbardziej nienawistna, bo największa i pierwsza − powaga Kościoła − jest w sumieniach i przekonaniach wielu, zwłaszcza młodych, podkopana i zachwiana. Jakie będzie, co zrobi to nowe pokolenie Polaków w tym przeczeniu wzrosłe i wychowane? Mamy nadzieję, że Bóg nie dopuści, iżby ten zasiew wydał cały swój plon, ale logicznie plon musiałby być taki, że rola uprawiona pod bezwyznaniowość i ateizm za pomocą przeczenia katolickiej wiary i Kościoła w drugim polu zrodziłaby prawosławie.    

Rozkład społeczny przez nieufność i niechęć wszystkich przeciwko wszystkim, rozkład religijny przez nienawiść Kościoła, anarchia polityczna przez przekręcanie spraw a podkopywanie władz i ludzi, a wszystko naturalnie pod maską patriotyzmu i postępu − oto do czego prowadzi polityka przeczenia. I do jednego skutku jeszcze − do tego, żeby młodych psuć pochlebstwem lub fałszem, nie dać im wyróść na pokolenie zdrowe, jędrne, zdolne czynnie żyć i rozumnie działać na pożytek swojej sprawy. Młody chłopiec, który szanuje rodziców, ich nauki, słowa i rozkazy, który rośnie w uczuciu i przekonaniu, że jego przełożony czy nauczyciel chce jego dobra, który wie, że młodość jest porą wychowania i przysposobienia się, a wiek dojrzały dopiero porą działania − taki młody chłopiec wyrośnie prosto, nieskrzywiony na duszy i umyśle, i nie da się podchwycić za lepsze ani za gorsze swoje uczucia i poprowadzić, gdzie zechcą przebieglejsi od niego. Ale jeżeli uda się wmówić w niego, że przesądem jest wiara, której go matka uczyła, a on sam śmieszny, jeżeli się z niej nie śmieje, że wszelka zwierzchność nad nim jest od niego głupsza, a do tego przewrotna, pełna złej woli względem niego i względem kraju, że jest prócz tego jego krzywdą, bo ogranicza jego wolność osobistą, że podcina jego skrzydła a gasi jego najszlachetniejsze uczucia, bo żąda, żeby robił to, co jest dziś jego pierwszym obowiązkiem, jeżeli się w niego wmówi, że on powinien nie tylko swoją ojczyznę i sprawę kochać, nie tylko o niej myśleć, ale że ma prawo i obowiązek przy każdej sposobności ogłaszać, co myśli, i głos w radzie o niej podnosić, jeżeli mu się wmówi (a to dopiero łatwo!), że on mądrzejszy od starszych, wtedy zepsuje się go zawczasu, podleje się latorośl kwasem i trucizną zamiast zdrowych soków żywotnych i młodzieniec wbity w pychę i zarozumiałość, próżny a zawistny, w sobie jedynie zakochany, choć myśli, że kocha ludzi i ojczyznę, często zepsuty, częściej zmarnowany, zawsze w niezgodzie ze światem, stanie się doskonałym materiałem i narzędziem dla ukrytych jakichś władz i celów, ale dla narodu i jego przyszłości człowiekiem bez treści i wartości, purchawką wydętą brzydkim kurzem próżności albo jadowitym grzybem, a nie czerstwym, jędrnym owocem, którego i pozór piękny, i smak ożywczy, i ziarno zdrowe a szlachetne.

A czyżby takich znaleźć i w ten sposób wychować ich nie można? Między młodymi jak między starszymi, lub jeszcze łatwiej, znaleźć niedoświadczonych, łatwowiernych a skłonnych do zarozumiałości. Takich się tedy upatruje, wyszukuje między ogółem młodzieży i hoduje na przyszłych generałów. Uczy się ich, że oni są nadzieją ojczyzny, a widomą głową i reprezentacją młodzieży, uczy się, że oni, z otoczeniem pewnej liczby kolegów, są młodzieżą całą, że mają prawo i obowiązek za nią przemawiać, występować i niby działać. Że tak nie jest, że z młodzieży uniwersyteckiej mała część tylko w ten sposób chce występować i postępować, to nie szkodzi, owszem, to tym lepiej, bo już zawczasu włożą się młodzi ludzie do udawania czegoś, czym nie są, do narzucania się drugim, do terroryzowania i do uzurpacji.

Takiego psucia młodych, takiego podcinania samych korzeni drzewa przyszłości, takiej herodowej prawdziwie rzezi, nie niemowląt, ale niewinnych i dobrych, stają się winne te pisma warszawskie i nasze, które młodzież uczą nie wierzyć w Boga i nie wierzyć ludziom, które w niej zaszczepiają zazdrość − najbrzydszą z ludzkich wad, pod formą niby miłości ludu nienawiść bogatszych, które zaszczepiają pychę — najpierwszą, najniebezpieczniejszą z ludzkich wad — pod formą miłości ojczyzny i obowiązku tej miłości. Oszukańcy i zwodziciele, postępują z młodymi tak, jak handlarz z murzynem, kiedy go błyskotkami nęci i łudzi, a ze złudzonego robi sobie niewolnika, narzędzie. A cóż łatwiejszego, jak mówiąc o postępie, o szczęściu ludzi i ludów, otworzyć sobie przystęp do młodego serca, które bywa zwykle szlachetnych popędów pełne? Co łatwiejszego, jak umysł niedoświadczony oszukać i wpoić mu mniemanie, że mądrym być nie zdoła, jeżeli wiernym zostanie? Pod tym względem doszliśmy tu − a dopieroż w Królestwie, gdzie rosyjska szkoła i rząd troskliwie ten rodzaj postępu pielęgnuje i szerzy − do skutków bardzo smutnych.

Że one mogły być jeszcze gorsze, niż są, że stosunkowo jeszcze bardzo mała liczba otumanić się dała, a ogromna większość zapowiada na przyszłość tęgich i rzetelnych żołnierzy swojej sprawy, a nie generałów własnego autoramentu, to dzięki Bogu prawda i wielkie szczęście. Ale niemniej żal nam bardzo tych uwiedzionych i nadpsutych, którzy mogli także wyjść na dzielnych i godnych ludzi, a po tej edukacji, Bóg wie, czy i na takich wyjdą. Bo jakże to odbywało się to niby postępowe i patriotyczne ich wychowanie na przyszłych obywateli? Kiedy dawali nauki lub przytyki starszym, klaskało się im na zebraniach, a pisało szumne pochwały po dziennikach, winszując, że dają znaki życia; kiedy sobie urządzali niewinne i dobre, ale oczywiście nic nie znaczące wycieczki, przypisywało się tym wycieczkom polityczną wagę; kiedy się odzywali z bezwyznaniowymi, a nawet socjalnymi hasłami, chwaliło się ich jeszcze, bo tym hasłom towarzyszyła niegrzeczność i brak uszanowania względem starszych i przełożonych. Wkładało się ich przy tym do omijania przepisów lub do otwartego przekraczania formalnych zakazów, bo to oczywiście w ich wychowaniu punkt bardzo ważny, to wprawa w praktycznym przeczeniu i w tej niekarności, która jest cechą i powinnością niezależnego człowieka, dobrego obywatela! Skłoniono ich, żeby w pięćdziesiątą rocznicę zawiązania emigracyjnego Towarzystwa Demokratycznego podali adres do jednego z jego nie założycieli, ale dziś żyjących epigonów (znać, że Towarzystwo to jeszcze żyje). Adres ten, wstrzymany zakazem rektora, posłany nie był (albo jeżeli był, to ukradkiem, krytym sztychem), ale fakt jest niemniej ciekawy. Ta młodzież nie zastanowiła się i może nie wiedziała, że Towarzystwo to ma połowę winy w klęsce i sromocie roku 1846 i mogła mniemać, że dobre musiało być Towarzystwo, które się demokratycznym nazywało. Ale ci, którzy ów adres wywołali, wiedzieli to dobrze. Nie chcemy posądzać, że rzeź roku 1846 uważają za szczęśliwą i dobrą dlatego, że była rzezią szlachty, ale nie możemy nie widzieć, że chcieli adhezji młodzieży do tajnych związków, milczącego wyznania z jej strony, że takie związki za dobre, takie rządy za swoje uważa. O to chodziło, do tego prowadzono ich pochlebstwem, odwodzeniem od dzisiejszego zadania i obowiązku, uczeniem, że mają rwać się do spraw i swój właściwy zakres przekraczać (zawsze pod godłem i formą niby nauki i pracy). Ale z tego systematycznego uwodzenia młodzieży skorzystali inni, mądrzejsi uwodziciele. Duch antyspołeczny i antynarodowy, ruski, zakradł się między młodzież polską we Lwowie i ofiarował jej niby unię Rusi z Polską, na podstawie socjalistycznych zasad i socjalnych nienawiści. Szumnym programom, obejmującym wiele rzeczy praktycznych, jak na przykład wpływ uczniów na rozdawnictwo stypendiów, aż do fantastycznych, jak żądanie dymisji ministra oświaty, towarzyszyły grube wybryki na ulicach, a później nawet w samych murach uniwersytetu. Jednak to wszystko, z jednym wyjątkiem owej dymisji, (którą pobłażliwie nazwano młodocianym niedoświadczeniem), wszystko zresztą, a naprzód naturalnie otwarta afirmacja bezwyznaniowości, czyli bezbożności, było witane i chwalone jako pożądany objaw życia u młodzieży, brane w opiekę przeciw wstecznikom, którzy ganić śmiali, przeciw młodzieży samej, która protestowała przez zarząd swojego stowarzyszenia. Dopiero kiedy (wskutek zapewne uchwały owego lwowskiego zebrania) ukazało się w Krakowie pisemko mieniące się organem młodzieży, a w programowym artykule wypierające się nie już takich przebytych przesądów, jak religia lub własność, ale nawet historycznej ojczyzny, uznając tylko jakąś etnograficzną, dopiero wtedy nasi postępowi przelękli się takiego postępu czy szczerości, uderzyli na alarm i zaczęli wołać na młodzież, żeby protestowała! Wołanie było niepotrzebne, bo do tego obowiązku byłaby się poczuła sama, ale było praktyczne, bo tym sposobem konfiskowało się dla siebie inicjatywę i zasługę tej protestacji. Ale wołanie było niepotrzebne. Obeszła się bez niego młodzież lwowska i bez niego protestowała przeciw dążnościom owego wiecu, krakowska z popędu własnego serca i rozumu wyparła się programu owego „Ogniska”. Chwalić jej za to nie myślimy, bo pewno nie żąda pochwał za to, że swoją powinność spełniła. Niemniej przecie miło jest i błogo zobaczyć coś dobrego, choć to dobre jest spodziewane a tak naturalne, że stać się musiało.

Że się nasi reformatorzy przestraszyli takiego objawu, w to wierzymy, ale przestraszyli się trochę za późno. Można było wiedzieć z doświadczenia, że w licytacji pochlebstw i obietnic kresu nie ma i zawsze znajdzie się ktoś taki, co wyższą ofertę ukaże; można było wiedzieć, że kto drugich wstecznymi lub śpiącymi nazywa, ten sam pod sobą dołki kopie, bo zawsze znajdzie takiego, któremu on z kolei wstecznym się wyda, a ten ostatni zupełniej, rzetelniej, doskonalej, niby postępowy, znajdzie u łatwowiernych posłuch i wiarę przeciw niemu, tak jak on znalazł ją przeciw tym, których podkopywał. Można było wiedzieć, że kiedy się zachęcało młodych, by nie szanowali wiary, bo jest przesądem, to niebawem ktoś inny powie jej, że i ojczyzny nie ma co szanować, bo i ona jest przesądem. Kto nie chciał, żeby młodzi i niedoświadczeni zrobili ten krok do postępu, ten po pierwszym kroku na złej drodze powinien był ich nauczyć, a nawet zgromić, a nie pochlebiać, wstrzymywać ich, a nie zachęcać, kiedy pierwszy raz dali się słyszeć z bezbożnymi lub antyspołecznymi uczuciami, nie ośmielać ich i zachęcać, iżby się za ogół młodzieży uważali i udawali, ale powiedzieć wręcz, że są częścią tylko. Tymczasem zamiast zganić, chwalono ich i oklaskami obsypywano, bo objawom niepatriotycznym towarzyszyły niereligijne, a jednym i drugim towarzyszył brak uszanowania dla przełożonych, przeczenie władzy i powagi, bo wreszcie chciano ich tym sposobem dostać pod swoją moc.

Dziwić się prawie można, a w każdym razie cieszyć bardzo, że ta systematyczna a zręczna taktyka nie odniosła większych skutków, bo w Krakowie, jak we Lwowie mała tylko część młodzieży dała się uwieść i porwać. A że o tej mniejszej a głośniejszej słyszy się więcej niż o liczniejszej a cichszej, to rzecz naturalna. Pomiędzy nami dorosłymi i starymi tak samo jest przecież; Generałowie biją w kotły i bębny, i surmy, a my, liczniejsi szeregowi, robimy po cichu, co do nas należy; jedni mają pozór gorliwości i zasługi, a drudzy jej istotę i rzeczywistość. W młodym pokoleniu odbija się to samo, cichsi są, ale liczniejsi ci, co naprawdę i rzetelnie gotują się do rzeczywistej, do skutecznej służby.

W jakim celu te usiłowania rozstroju? Nie w zamiarach, które by z kodeksem karnym i sądami mogły wejść w nieprzyjemne sprzeczności, nie chodzi o przekroczenie tego paragrafu kodeksu karnego, który mówi o zbrodni stanu, ani tego, który wyznacza kary za „zaburzenie spokoju publicznego”. Widzieliśmy wprawdzie odezwy, powołujące do składek na rzecz skarbu narodowego, i wydane w tym duchu w Paryżu broszury[58], ale wiemy, że naszym Generałom i ich adiutantom nie chodzi o nic innego, jak o przeczenie, o to, by coś nieznanego, bezimiennego zawsze w społeczeństwie było, i nim, o ile się da, rządziło, iżby (bez myśli o powstaniu lub wojnie) miało swoje stosunki i wpływy, swoje zaufane agentury, z pomocą których mogłoby zaprzeczać temu, co jest, a przeszkadzać temu, co się robi. I to jest sam rdzeń i jądro różnicy pomiędzy nami a przeciwnikami. Wiedzą oni doskonale, że nie jesteśmy ani wsteczni, ani zdrajcy Ojczyzny, że pod wszystkimi względami społecznego i politycznego postępu my ich wyprzedzamy, nie oni nas; i kiedy nas o to wszystko oskarżają, robią to dla łatwowiernych, którzy na te pozory łapać się dają. Naprawdę zaś ta jest różnica i ten główny powód nienawiści, że oni lubią liberum conspiro, a my tajnych działań i władz nie chcemy; że oni, wierni swojej filozoficznej zasadzie przeczenia, mają w praktyce pociąg do rewolucji, niekoniecznie wybuchającej i działającej, ale ukrytej, anarchizującej i demoralizującej, kiedy my wszystko, co niejawne, mamy za nieprawne, a anarchię, gdziekolwiek ona ma swoją kwaterę główną i sztab i czy się mniej czy więcej narodowym polskim sztandarem zasłania, mamy za śmiertelną chorobę społeczeństw i ojczyzn.

Jest różnica druga, najgłębsza ze wszystkich, religijna − bezwyznaniowość, czyli bezbożność, którą jedni protegują i szerzą (choć ją sami dla siebie nie zawsze wyznają), a drudzy mają za śmierć nie już polityczną lub społeczną, ale za śmierć moralną każdego społeczeństwa, każdego narodu.

Jest i trzecia jeszcze, w pojęciu społeczeństwa samego. My, wsteczni i zacofani niby, a naprawdę postępowi, pojmujemy społeczeństwo jako organiczną całość, której każda część ma swoje przeznaczenie, swoje prawa, swoje obowiązki, a każda o tyle całości dobrze służy, o ile drugiej nie zazdrości, nie nienawidzi, o ile drugiej szkodzić lub jej opanować nie zamierza. Demokracja zaś tych panów niby postępowych w istocie swojej i zamiarach swoich jest zapewne miłością warstw mieszczańskich ludności, może jest (teoretyczną) miłością wiejskiego ludu, ale jest nienawiścią szlachty i otwartym zamiarem zniszczenia jej znaczenia do reszty.

Dążność ta objawiła się wszem wobec (może przedwcześnie i niezręcznie) w tak zwanym wiecu wyborczym miejskim odbytym we Lwowie, który zamierzył aż dwie pieczenie upiec przy jednym ogniu, dwie rzeczy podkopać i obalić, dwie swoje zasady wprowadzić w życie. Naprzód, występując jako komitet wyborczy drugi, oprócz i obok tego, który jest wybrany przez Sejm, choć obiecywał niby działać z nim w porozumieniu, zaprzeczał go i obalał już przez to samo, że stawał jako jemu niby równy, zaprzeczał prócz tego rzecz ważniejszą, bo jego pochodzenie i źródło, jego charakter i powagę. Pokazywał, że nie Sejm, ale ktokolwiek na ochotnika, ma prawo i powołanie zawiązywać komitety wyborcze. Przez to wszystko osiągał jeden swój cel, negacyjny, rozkładowy, anarchiczny. Przez to zaś, że zamierzał uchwycić ster wyborów nie tylko w miastach, ale i w miasteczkach, należących do wiejskich okręgów wyborczych, że we wszystkich powiatach chce mieć swoje komitety wyborcze, oprócz tych, które tam zwykle były z ramienia komitetu sejmowego, chce osiągnąć cel drugi, wpływ na wybory włościańskie, taki, iżby jak najmniej wyszło z nich szlachty, a jak najwięcej takich, którzy daliby się prowadzić przywódcom przyszłej sejmowej lewicy. Rozprawy i mowy na wiecu, artykuły dziennikarskie po nim, dowodzą zbyt wyraźnie, że cała ta agitacja wyborcza zwrócona jest przeciwko szlachcie, że ma być jej stanowiska w kraju i działania zaprzeczeniem. Wystarczy stwierdzić, że ta polityka śmiała na owym wiecu otwarcie ze swoim programem wystąpić, a przy tym dodać należy, że było kilku ludzi rozumnych i statecznych, którzy powinni byli wskazać otwarcie, co to jest i do czego zmierza, a znalazło się zaledwie dwóch, którzy to choć cokolwiek zaznaczyli i wytknęli, że burmistrz miasta Lwowa otworzył salę radną dla wiadomego wiecu studentów, a wiecu miejskiego nikt nie zganił tak ostro, jak należało. To wszystko dowodzi, że polityka przeczenia zrobiła postęp przez te lata.

A my jaką przeciw niemu stawiliśmy obronę? Niedostateczną. Nie mówimy o tych chwiejnych, którzy sami dobrze nie wiedzą, jakie mają przekonania i zasady, ani o tych łatwowiernych, którzy mając dobre, dopomagają i służą bez swojej wiedzy i woli krzewieniu i zwycięstwu fałszywych i zgubnych, ani o tych lękliwych, co niebezpieczeństwo czują, ale wskazać go i nazwać nie śmią, żeby się nie narazić, ani wreszcie o tych nieszczęsnych, jacy w każdym kraju znaleźć się muszą, co do wszystkich umizgać się umieją i lubią, byle jakoś na jakiś bodaj niski wierzch się wydobyć. O to pytamy, czy ogół ludzi oświeconych i dobrych czuł, widział i odpierał to wzmaganie się złych dążności. A odpowiedzieć musimy, że ani dość wcześnie, ani dość energicznie. Nie myślimy oszczędzać ani siebie, ani najbliższych nawet przyjaciół i wyznajemy z góry, że nie jesteśmy bez winy.

Znamy dobrze, a poniekąd nawet tłumaczymy i uniewinniamy ten fakt powszechny, że ludzie rozważni i stateczni nie są nigdy tak zręczni, obrotni, przebiegli jak ci, którzy do celów swoich dochodzą przez niepokój i nieporządek. Ta różnica, która na pozór zdaje się tkwić w większej lub mniejszej jednych czy drugich zdolności, energii i czynności, tkwi naprawdę w środkach tylko, jakich jedni i drudzy używają. Nie mamy my ani mniej rozumu, ani mniej wiadomości, ani pośród siebie mniej talentów niż tamci, a mamy więcej od nich charakteru, publicznego ducha i miłości sprawy. Z tego wynika, że mamy skrupuły i zachowujemy względy, jakich oni nie znają, z tego to ogromne ułatwienie dla nich, a utrudnienie dla nas, że jedni w środkach nie przebierają, kiedy drudzy nie używają takich, które mają za niemoralne i szkodliwe społeczeństwu albo za krzywdzące osoby. Przed laty zdarzyło nam się rozmawiać o morderstwach politycznych z jednym fanatycznym zwolennikiem tak zwanych rewolucyjnych środków. Zapytany, czy nie boi się odwetu, bo przeciwnikom także ostatecznie nie brakłoby ani elokwencji, ani pieniędzy, by jakiegoś skrytobójcę namówić i nająć, odpowiedział po prostu, że się tego nie boi, bo wie, „że wy tego nie zrobicie, choćbyście mogli”. Otóż w stosunkach powszedniejszych, dziennikarskich, sejmowych i tysięcznych innych, jest wiele rzeczy, których my „nie zrobimy, choćbyśmy mogli”. Nie będziemy na przykład chwalić i wystawiać za dobre czegoś, co wiemy, że jest złem, choć taka pochwała mogłaby nam posłużyć do popularności, nie będziemy ludzi uczciwych ogłaszać za łotrów, zdrajców albo złodziei (raczej o złych ludziach powiemy zaledwie małą część tego, co o nich myślimy), nie będziemy rozsiewać fałszywych wiadomości, przekręcać spraw i zmieniać ich natury, bo wiemy, że to kłamstwo, a kłamstwo jest brzydkie. Nie będziemy jątrzyć umysłów i uczuć i utrzymywać ich w stanie sztucznego rozdrażnienia, bo nam na to nie pozwala miłość Ojczyzny, szacunek dla społeczeństwa i wzgląd na jego dobro. Wskutek więc tej różnicy używanych środków jesteśmy zawsze w położeniu gorszym i trudniejszym od naszych przeciwników, bo zawsze łatwiej i prędzej trafi do swego celu ten, który działa na złe strony ludzkiej natury i przez nie, aniżeli ten, który odzywa się do stron dobrych, za te chce swego słuchacza uchwycić i za ich szlachetną pomocą podnieść go wyżej. Tym się tłumaczy, że najczęściej i najpowszechniej lepsza połowa społeczeństwa jest pobita, a gorsza górą. Francja z pewnością nie jest cała taka, jak jej Izby i jej niezliczone ministerstwa, a jednak ta brzydka i licha mniejszość udaje się za Francję całą i władnie nią, bo się udaje i odwołuje zawsze do niższych, gorszych skłonności ludzkiego umysłu i ducha.

Ale oprócz tego ogólnego prawa, które nas w pewnej mierze usprawiedliwia, oprócz tego szczęśliwego przypadku, jakim dla naszych przeciwników była śmierć tylu dzielnych i tęgich spośród nas, są i inne powody ich sukcesu, z których już rozgrzeszyć się nie możemy.

Niedawno jeden ze znakomitych publicystów francuskich wyrzucał tamtejszym tak zwanym konserwatystom, że są opieszali. My, Polacy, do miłego wczasu zawsze skorzy, moglibyśmy słusznie zarzut ten wziąć do siebie. Nie robimy w naszym stronnictwie nic złego, owszem, robimy i staramy się robić dobrze, ale grzechów opuszczenia mamy na sumieniu niemało. Prawda, że skład i stanowisko sejmowej prawicy, którą − powtarzamy − za bardzo potrzebną i dobrą na razie uważaliśmy, krępowały nas we wstępnym, początkującym działaniu, ale mimo to mogliśmy byli dojść do lepszego, silniejszego, bardziej wpływowego stanowiska, a nie zajęliśmy go z własnej winy. Gdyby na przykład przy ostatnich wyborach do Rady Państwa wszedł był w skład Koła Polskiego choćby mały zastęp kilku ludzi młodych, rozumnych, zdatnych, a połączonych między sobą wspólnością przekonań i dążeń, byłoby to wyszło na dobre obradom i stanowisku Koła, i krajowi samemu, bo byłoby mu zgotowało zawiązek sił zwartych, zdolnych do ataku równie jak do odporu, ludzi zdolnością i powagą wyższych, których nam bardzo potrzeba. Oprócz takiego grzechu opuszczenia dobrej sposobności − a sposobności utracone niełatwo się wracają − popełniliśmy i grzechy niezręczności. Oto jeden dla przykładu. Gdyby przy uzupełniającym wyborze do Rady Państwa z miasta Krakowa był stanął z naszej strony kandydat ogółowi sympatyczny, kandydat przeciwny albo nie byłby się wysuwał, albo (co dla nas jeszcze lepiej) byłby odniósł smutną porażkę. Zamiast tego żaden z nas nie zdobył się na to poświęcenie, jakim jest istotnie poselstwo w Radzie Państwa, postawiliśmy kandydata, który miał niechętnych wielu[59], i dokazaliśmy tyle, że ten kandydat przy największych wysiłkach przeszedł małą większością, przeciwnik[60] małą większością upadł, czyli miał niespodziewany tryumf, który mu stworzył stanowisko i znaczniejszy wpływ w mieście, którego dalsze skutki praktyczne okazały się przy następujących nieco później wyborach do Rady Miejskiej. Inny nasz grzech to niechęć i ociąganie się ludzi młodych a rozumnych do spraw politycznych. Znamy ich wielu i bardzo ze wszech miar dobrych, którzy garną się do prac naukowych lub z konieczności pracują w urzędzie, ale żaden nie czuje tego popędu czy zapału, żeby się mieszać do spraw politycznych, żeby zabrać głos w dyskusji, pisać w takich materiach i wprawiać się do walki, do obrony swoich przekonań. Czy nie czują potrzeby, czy energii nie mają? Dość, że przeciwnicy mają zawsze świeży (choć nieszczególny) przyrost nowych sił publicystycznych, a my obchodzimy się starymi. A jak tych zabraknie, to co będzie? Kto je zastąpi, jeżeli młodsi nie będą zawczasu wprawiać się i przygotowywać?

Albo nasze zachowanie się względem dziennikarstwa. Że wiele szlachty na wsi trzyma „Reformę” i wierzy jej, a nie widzi, że sobie przez to nogi podcina, że trzyma ją (nieraz mimo zakazu biskupów) wielu księży, a nie widzi, że popiera przez to pismo przeciwne religii i Kościołowi, to się tłumaczy lekkomyślnością i łatwowiernością, a po części sympatią do liberalizmu i demokracji. Ale ludzie zupełnie wytrawni i rozważni, zdolni rozumieć i rozumiejący niebezpieczeństwo złego dziennikarstwa, jak zachowują się względem dobrego, względem swego własnego, a przynajmniej względem tego, które za swoje własne uważać powinni? Naprzeciw propagandy, jaką sobie ze skutkiem robią dzienniki złe, zdawałoby się rzeczą naturalną robić propagandę dobrym, zasłaniać je i bronić, kiedy są szarpane, wymawiać i tłumaczyć, jeżeli nie doskonałe. Zamiast tego my narzekamy tylko między sobą, a nawet przed nieprzyjaciółmi, że „Czas” nudny! Znamy najlepiej jego usterki, a zwłaszcza tę, że monarchista wielki sam żyje w republikańskiej konstytucji i choć ma jedność moralną, nie ma jedności i organiczności technicznej. Ale gdyby nawet prawdą było, co o nim mówią, gdyby miał sto razy mniej zalet, a więcej wad, niż ma, to jeszcze wobec systematycznego poniewierania i szkalowania, którego on jest celem, wobec tego usuwania i wypierania go, które zamyka przystęp do ludzkich głów naszym własnym przekonaniom i dążnościom, należałoby nie tylko z pobłażaniem znosić i po przyjacielsku poprawiać jego usterki, popierać go swoim wpływem, zdaniem i współpracą, ale trochę się rozgrzać, trochę się oburzyć, trochę wpaść w zapał w obronie tego obrońcy własnej sprawy. Niespodzianie znalazł się drugi. Człowiek długo pogrążony we wszystkich uprzedzeniach i niedorzecznościach naszego postępu, ale uczciwy i dobrej wiary, nareszcie poznał się na wszystkich nierzetelnościach zasad i ludzi, przejrzał, zbrzydził się do nich i z otwartością tym dla nich przykrzejszą, że opartą na doskonałej ich znajomości, zrobił ich fotografię wierną w Listach do Przyjaciela. Jakie niegodziwe oskarżenia i prześladowania musiał za to znosić pan Masłowski i jego „Przegląd”, to wiemy. Że nieraz brakło mu taktu, to być może, ale to nie powód i nie racja, żeby go bez obrony zostawić. Tymczasem, kiedy napadały na niego wszystkie pisma przeciwne, od najrozumniejszych, jak petersburski „Kraj”, do najostatniejszych, jak „Kurier Lwowski”, my znosiliśmy to z obojętnością i filozoficzną flegmą, jak żeby chodziło o najgorszego nieprzyjaciela właśnie. Kiedy dzienniki przeciwne znajdują się w kłopotach pieniężnych, to niemal każdy z tych, co im sprzyja i ma je za dobre, przychodzi im w pomoc, małymi kwotami, jak kto może, ale licznie. My składamy się nieurodzajem, niskimi cenami, biedą i zapewne nie bez racji. Ale kilkaset ludzi, którzy by mogli dać po dwadzieścia lub trzydzieści reńskich na to, by złe wpływy tamować, a dobre szerzyć, jeszcze by się przecie znaleźć mogło. Zamiast tego zamożni, bynajmniej nie zadłużeni, na potrzeby takiego dziennika zamykają uszy i kieszenie. Niechże się potem nie dziwią i nie skarżą, że najbardziej czytanym w kraju dziennikiem jest „Kurier Lwowski”, ale niech się także zapytają sami siebie, czy swoją obojętnością nie przyczyniają się do rozszerzenia złych pojęć i dążności.

Moglibyśmy takich grzechów własnych, uczynkowych czy opuszczenia, przytaczać wiele, na przykład naszą zakorzenioną wygodność (jeżeli się tak wyrazić można) albo ten zły zwyczaj, że przez grzeczność czasem, czasem przez marne wyrachowanie, dopuszczamy do znaczących stanowisk politycznych ludzi, którym nie ufamy, których nie bardzo szanujemy. Ale to, co już powiedziano, wystarczy, by nas przekonać, że naszą powolnością zbyteczną względem przeciwników, a podejrzliwością względem ludzi własnych przekonań, dopomogliśmy tym przeciwnikom bardzo. Widząc nas tak powolnych i dobrodusznych, prosta rzecz, że nas mają za słabych, że wszystko sobie pozwolonym sądzą, a po wielu powodzeniach sięgają po większe. Zwołują wiece miejskie, choć ich żadne miasto do tego nie wybierało ani nie upoważniało, ogłaszają zasadę, że każdy ma prawo zawiązywać komitet wyborczy (jak niegdyś konfederację), po wsiach zawiązują komitety z włościan, żeby wyboru szlachcica nie dopuścić, choćby przy tym dawne przygasłe nieufności i zawiści rozdmuchać, zabliźnione rany rozjątrzyć...

Jednak przerachowali się trochę panowie Generałowie, a to ostatnie powołanie pospolitego ruszenia nie wyszło im na dobre. Spostrzeżono się dość powszechnie, a spostrzeżono nawet na samym owym przez nich zwołanym wiecu, jak dowodzą głosy panów Serafińskiego[61] i Fruchtmanna[62]. „Gazeta Narodowa”, z którą, jak wiadomo, nie zawsze bywamy w zgodzie, pojmuje tę sprawę tak samo jak my, jak „Czas”, jak „Przegląd Lwowski”. Znak to wyraźny niemałej zaiste w kraju jednomyślności. Teraz więc chodzi o więcej baczności, mniej powolności na przyszłość. Ta przyszłość zaś, niech nam to wolno będzie powiedzieć, zależy głównie od tej ogromnej większości kraju, od tego ogółu ludzi dobrej wiary i dobrej woli, ludzi porządnych, którzy mają i rozumu, i patriotyzmu dosyć, by przewidywać przyszłość, a teraźniejszości nie marnować, ale mają zarazem (niech nam wybaczą), czy to na wsi, czy po miastach, za wiele w sobie bierności i powolności. Ci przeczenia i rozkładu z pewnością nie chcą, a jeżeli dotąd byli względem niego zbyt pobłażliwi, to ufamy, że na przyszłość w wyborze dróg się nie pomylą, bo ostrzeże ich instynkt miłości Ojczyzny i zabezpieczenia jej przyszłości. Drogi te są dwie, a bodaj czy nie przybliżamy się nieznacznie do punktu, w którym one się rozchodzą. Jedna idzie przez przeczenie do rozkładu, druga przez działanie do społecznego ładu, siły i postępu.

 

III.

 

Nie układając horoskopów ani programów dla przyszłego Sejmu, można przecież z tego, co się widzi i wie, wnosić, co w nim być może albo co być powinno. I tak przypuszczać łatwo, że rozszerzona po powiatach agitacja wiecu miejskiego może wzmocnić szeregi lewicy bądź to posłami z tak zwanej inteligencji, bądź włościanami, którzy się przez lewicę dadzą prowadzić. Wiadomo bowiem, że wydane jest dla stronników tej partii hasło: gdzie się nie da przesadzić swojego, tam popierać wybór chłopa przeciw szlachcicowi, czyli kandydata, który się łatwiej da opanować i wyzyskać, przeciw myślącemu i oświeconemu, demokratycznego przeciw świadomie narodowemu. Dalej wiedzieć można, że ta (jakkolwiek liczna) lewica będzie dążyła do zmiany ordynacji wyborczej i że będzie działała w porozumieniu i przymierzu z (liczniejszymi może także) posłami ruskimi. Wszystko to wiadome, bo urzędowo przez ów wiec zapowiedziane i ogłoszone.

Alians lewicy z posłami ruskimi jest naturalny i logiczny, sympatie, które żywioły te zbliżają i łączą, są silniejsze od uczuć i dążności, które je rozdzielać mogą. Dzieli bowiem jedno tylko, uczucie patriotyczne, które, nie wątpimy, że u naszych Generałów jest, ale nie może przeważyć całej sumy uczuć i dążności wspólnych obu stronom. Rusini sejmowi, jeżeli nawet nie ciągną do Rosji (a niektórzy ciągną do niej oczywiście i bardzo), to w każdym razie nienawidzą Polski jawnie i zawzięcie, to prawda, to szkoda i to w doskonałym porozumieniu zawsze przeszkoda. Ale niemniej ci Rusini są żywiołem na wskroś demokratycznym, ich sprawa nie jest tylko narodowa, ale jest razem i agrarna, i socjalna, i religijna − jakże więc nie mieć do nich pociągu i z nimi się nie łączyć! Szlachty nie cierpią, to pewne, nienawistną większą własność radzi by chętnie rozdrobnili, choć dziś o „lisach i pasowyskach” nie mówią, a choć przez wzgląd na obecnych w Sejmie biskupów swoich, po części na rząd austriacki, Kościoła otwarcie wypierać się nie mogą, to przecie przy każdej sposobności dają wyraźnie do poznania, że go nie cierpią tak samo jak my, liberalni i postępowi! Wszakże ksiądz Kaczała[63] był księdzem, a nie wahał się mówić o „tak zwanej unii” jako o ucisku i nieszczęściu, które naturalny rozwój Rusi wstrzymało. Jest więc styczności zbyt wiele na to, iżby nie miało być porozumienia i często jednakowego głosowania. Będzie ono naturalnie podszyte i upozorowane mnogimi i szumnymi zastrzeżeniami na rzecz patriotyzmu polskiego, będzie może tłumaczone jako torowanie drogi do pożądanej zgody i miłości między obu stronami, ale będzie zawsze w kwestiach obchodzących nasz organizm społeczny, zawsze, ile razy interes narodowy znajdzie się w sprzeczności z demokratycznym.

Do tego odłamu przyszłego Sejmu zbliżać się będą, nie zawsze, ale często, naprzód ci, którzy woleliby umrzeć, niż narazić się na posądzenie, że nie są liberalni i postępowi, cóż dopiero na naganę ze strony „Reformy” lub „Kuriera Lwowskiego”, na niepopularność! Dalej ci, którzy niespokojnie szukają jakiegoś odznaczenia się, jakiegoś politycznego stanowiska i pilnie upatrują takiej w Sejmie grupy, która by do ich talentu i charakteru wiarę miała albo ją przynajmniej grzecznie udawała. Z tymi więc siłami będą mieli do walczenia ludzie stateczni, zwolennicy statecznej polityki, którym nie o to chodzi, by przeczyć, ale aby robić, nie o to, by o postępie mówić, ale o to, by go dokonać, nie o to, by społeczeństwo drażnić, rozstrajać i rozprzęgać, ale o to, by je organicznie rozwijać i wzmacniać. Jakże ci mają urządzić się w przyszłym Sejmie i w nim występować?

Sześcioletnie doświadczenie musiało nas dostatecznie nauczyć na dziejach i losach centrum, a nawet i prawicy, że ostatni nasz rozdział na kluby dokonał się na fałszywej sztucznej zasadzie, która, jako fałszywa i sztuczna, dobrych, zdrowych skutków wydać nie mogła. Prawdziwych różnic politycznych lub społecznych między tymi dwoma klubami nie było; różnice w pojmowaniu kwestii szczegółowych nie wystarczają na to, by na nich oprzeć dwa różne stronnictwa. Niechęci lub nieporozumienia między ludźmi, drażliwości, próżności lub inne wady osobiste mogą za to sprawić ten skutek, że ludzie w przekonaniach siebie bliscy, będą się unikać i podejrzewać wzajemnie, patrzeć na siebie jak na przeciwników lub nawet nieprzyjaciół. Taka była historia prawicy i centrum, a obie strony źle wyszły na tej swojej postawie. Prawica, choć miała rzeczywisty silniejszy powód bytu i fundament, dlatego tylko, że była odporna, musiała tracić na żywotności i wpływie, a dlatego znowu, że była klubem osobnym i prawicą, nie mogła nigdy prawie ani swoich wniosków przesadzić, choć były słuszne i dobre, ani szkodliwych odwracać. Centrum znowu w niejasności i chwiejności swojej racji bytu i postawy, nosiło swój defekt organiczny i chorowało na niego do końca, układało statuty i programy, wybierało coraz nowych prezesów, ale w końcu spostrzegło się samo, że nie ruszyło z miejsca, i straciło wiarę w siebie, żywotność, wreszcie po kolei i najtęższych swoich zniechęconych członków. Ci zaś znowu, którzy w najlepszej myśli i chęci utrzymania równowagi między tymi dwoma klubami, utworzyli trzeci (tak zwaną grupę), nie znajdowali okazji do wywierania tego wpływu w rzeczach zasadniczych, ale tylko w drobnych i podrzędnych, i znowu zadania naprawdę spełnić nie mogli, istotnej, silnej racji bytu nie mieli.

Czy to samo ma się powtórzyć i w przyszłym Sejmie? Nie trzeba by. Nie trzeba tym bardziej, że naprzeciw siebie będzie się miało prawdopodobnie silniejszego i śmielszego przeciwnika. Ten przeciwnik, sądzimy, nie będzie wybiegał poza szranki austriackiej polityki, raczej będzie się w niej trzymał, w nadziei, że i on kiedyś dostanie się do rządu. Ale w tych szrankach będzie działał we Lwowie w tym duchu, w jakim działa w Wiedniu lewica Rady Państwa, będzie swoimi siłami i środkami dążył do tego samego celu, to jest do urządzenia społeczeństwa i państwa podług przepisów swojej doktryny, do wtłoczenia ich w swoje niby liberalne, a naprawdę despotyczne formy, w kraju wreszcie będzie utrzymywał tę samą negację i tę samą agitację, te same równoległe i niby równorzędne swoje organa i władze, obok jawnych i prawnych.

Przeciw tym odśrodkowym dążeniom trzeba ześrodkowania, przeciw tym dezorganizującym organizacjom prawdziwie organicznego skupienia się około stałego, istotnego środka ciężkości. Taki jest oczywiście stosunek do Monarchii, stosunek do dzisiejszego gabinetu, a jego wyrazem − polityka i stanowisko Koła Polskiego w Wiedniu. To powinno być regulatorem i drogowskazem naszego postępowania w Sejmie. Że zaś w rozproszeniu klubowym nie tylko we Lwowie zatraca się potrzebna jedność kierunku, ale rozstrój i rozsypka przenoszą się do Wiednia i nieraz dają się uczuć w Kole tamtejszym, przeto byłoby rzeczą wskazaną i roztropną zaniechać klubów, a szukać pola do pozasejmowych obrad i przygotowań, środka do znacznej i silnej większości w Kole Sejmowym, które zaniechane nie było nigdy, ale przez kluby właśnie wiele na znaczeniu i powadze straciło. Zdajemy sobie sprawę doskonale z trudności i niedogodności obradowania w wielkiej liczbie ludzi, a zupełnie swobodnie i otwarcie, ta to trudność sprawiła, żeśmy się kiedyś podzielili na kluby. Ale skoro te nie wydały tak dobrych skutków, jak nam się zdawało, skoro silniejsza niewątpliwie postawa przeciwnika nakazuje i nam przybrać podobną, skoro stała i pewna większość jest nie tylko praktyczną potrzebą Sejmu, ale kraju i społeczeństwa, którego podstawami przeciwnik chwiać próbuje, to użyjemy najsposobniejszego po temu środka, wróćmy do Koła. Niech Kołu Polskiemu w Wiedniu odpowiada Koło Sejmowe we Lwowie, niech te dwie reprezentacje kraju będą jednolite i związane, połączone nie tylko tym samym duchem i celem, ale stałym związkiem jednakowego postępowania, niech to będą dwie części czy formy tego samego doskonale jednego organizmu. Jako wyraz zaś dowód i rękojmia tej jedności, niech stoją obie pod jedną i tą samą głową, niech przewodniczącym Koła Sejmowego we Lwowie będzie prezes Koła Polskiego w Wiedniu, pan Jaworski.

Oto co uważamy za najlepsze, do czego przystąpić bylibyśmy gotowi. Gdyby jednak to okazało się niemożliwe, gdyby mianowicie żywioły sprzeczne i przeczące połączyły się w jakiś klubowy związek lewicy, to strona druga musiałaby z konieczności zrobić to samo. Związek taki nie mógłby oczywiście mieć cechy terytorialnej ani szlacheckiej, ale musiałby ściągać do siebie i objąć wszystkie te żywioły, które w dobrej wierze mają się za powołane i obowiązane do działania, a nie do przeczenia. Nie mógłby też stać na obronnym, odpornym stanowisku dawnej prawicy. Było ono w swoim czasie potrzebne, zatem na pewien czas dobre, ale na długo wystarczyć nie może. Teraz trzeba być z sobą w porozumieniu na to, by to, co się za dobre uważa, śmiało w Sejmie wnosić i energicznie, ile się da, do uchwały doprowadzać.

Jakie są najbliższe zadania przyszłego Sejmu? Każdy odpowie, i my, jak każdy, że pierwszym zapewne jest zabezpieczenie przyszłej równowagi w budżecie, która wskutek nieuniknionego wzrostu wydatków musiałaby runąć w niedługim czasie, gdyby się nie oparła na pewnej i silnej podstawie. Tą podstawą, tym środkiem do celu wiodącym, jest stanowcze i korzystne załatwienie wiszącej sprawy indemnizacyjnej[64]. Nad tą nie ma się co rozwodzić, wszyscy rozumiemy jej wagę, jak wszyscy łatwo zgodzimy się na to, że sposób załatwienia wypadnie przyjąć najkorzystniejszy, ale dziś wskazywać go i przewidywać za wcześnie. Nie będziemy również rozwodzić się nad stosunkiem do posłów ruskich i sposobem załatwienia ich wniosków. Nie wiedząc, jakie one będą, możemy tylko przewidywać, że w znanym duchu i kierunku będą może występowały liczniej i śmielej, wiemy także, że nasze względem nich stanowisko zmienić się nie może, dopóki nie zmieni się ich stanowisko, czyli że trzymać się będziemy dawnej zasady: wszystko, co prawo przepisuje i przyznaje, bez złudzeń i sentymentalnych rozczuleń. Wiemy jeszcze i to, że w dniu, kiedy zmieniona postawa Rusinów pozwoli nam zająć serdeczniejszą, będziemy bardzo szczęśliwi.

Na wybór Wydziału Krajowego zwrócić wypadnie baczną uwagę. Czynności jego rozszerzają się, a przez lepsze lub gorsze, szybsze lub powolniejsze ich sprawowanie wpływają znacznie na ogólny stan spraw krajowych. Wydział złożony z ludzi rzeczywiście czynnych, sprężystych, oddanych zupełnie jego sprawom (dość zaiste licznym i ważnym, by zapełnić i wyczerpać mogły czas i siłę sześciu ludzi), jest istotną potrzebą kraju, przed którą względy podrzędne, choćby bardzo szanowne, winny ustąpić.

Że sprawa organizacji gminnej stanie na porządku dziennym obrad sejmowych w ciągu tej nowej kadencji, nie wątpimy, a z niejednej bardzo pocieszającej w przeszłym Sejmie oznaki wnosimy, że może pójdzie łatwiej i lepiej niż dotąd. Jakie będzie nasze wobec niej stanowisko i zachowanie, mówić nie potrzebujemy. Dwadzieścia z górą lat poselskiej i publicystycznej przeszłości wskazuje i świadczy dostatecznie, za czym jesteśmy i będziemy − za tym, co gminie jedno może nadać żywotność i rzeczywisty byt, a różnym pierwiastkom społeczeństwa lepsze zbliżenie i związek, za połączeniem dworów i gromad w jedność, której terytorialne rozmiary rozumiemy, że muszą być większe od granic jednej wsi, a nazwa jest nam obojętna.

O szkołach pewno będzie mowa w Sejmie i nieraz, niechże nam wolno będzie w tej sprawie najważniejszej, bo rozstrzygającej o wartości i oświacie przyszłego społeczeństwa, powiedzieć słowo, niewesołe, ale prawdziwe.

Domagamy się wszyscy szkół dla ludu, i słusznie: słusznie domagał się Szujski, żeby one były do potrzeb i życia ludu zastosowane, zatem sześcioletnie; słusznie Zyblikiewicz, żeby były zastosowane do możności pieniężnej ludu i kraju, zatem tanie, ale liczne; słusznie wreszcie domagają się różne kraje państwa austriackiego, a rząd sam wnosi, iżby wpływ religijny w wychowaniu był silniej zabezpieczony i skuteczniejszy. U nas, prawda, wyznajemy to z radością, ustawy szkolne nie nadały dotąd szkole bezwyznaniowego charakteru, ale i u nas więcej pod tym względem baczności i ścisłości nie zawadzi. Świeże wnioski rządowe w sprawach szkolnych nieprędko zapewne odbiją się w obradach naszego Sejmu, za wcześnie więc byłoby pytać, jak one wpłynąć mogą na nasze szkoły i jak się względem nich mamy zachować. Ale jest kwestia inna, kwestia nauczycieli z przyszłością społeczeństwa tak związana, że o niej nigdy dość myśleć nie można, a niezależna od bieżących i przemijających wniosków czy stosunków.

Chcemy mieć szkoły, chcemy, żeby były dobre − nic słuszniejszego. Ale szkoły bez nauczyciela być nie może. Im więcej szkół, tym większy wydatek na nauczycieli, których gminy wszystkie własnymi środkami rzadko tylko mogą opłacać, zatem tym większy ciężar na krajowym budżecie. Ciężar ten z pomnożeniem szkół i wzrostem ludności musi naturalnie wzrastać. Jak zdołamy go udźwignąć? Jak nauczyciele sami przy swojej nader niskiej płacy zdołają się utrzymać? A przy utrzymaniu złym, obarczony rodziną zwłaszcza, czy nie stanie się gorzki, rozżalony, przez to gorycz i zawiść szerzący? Zrozumiał to niebezpieczeństwo Sejm ostatni i byt nauczycieli poprawił znacznie. Nauczyciel wiejski zaczyna od płacy bardzo skromnej, ale przez pięcioletnie dodatki dochodzi do takiej, jakiej nie mają niżsi urzędnicy pocztowi lub telegraficzni, a ma oprócz tego mieszkanie i prawie zawsze kawałek gruntu. Człowiek dobrego charakteru i zdrowego umysłu może na takim utrzymaniu poprzestać i nie czuć się nieszczęśliwy, na usposobienia zawistne i przewrócone głowy rady nie ma, bo takie zawsze bywać na świecie muszą. Tylko to podwyższenie płac nauczycielskich jak zaciąży na budżecie? W tym pierwszym roku już spowodowało różnicę około stu tysięcy złotych w krajowych wydatkach. Z większą liczbą szkół i nauczycieli jak wzrośnie ten wydatek? O tym warto pomyśleć i szukać sposobu na to, by mieć nauczycieli pod dostatkiem i dobrych, a niedrogich. Takim środkiem najlepszym byłoby bractwo nauczycielskie, takie jak francuskie de la doctrine chrétienne, którego członkowie musieliby naturalnie mieć nauczycielskie egzaminy i patenty. Człowiek, który z poświęcenia, z miłości Boga i bliźniego przyjął zawód i obowiązek nauczyciela wiejskiego, potrafi być szczęśliwy w tym zawodzie przy utrzymaniu najskromniejszym, jego potrzeby nie mogą rosnąć, a żądań nie ma.

Z pewnością takie bractwo byłoby doskonałe na to, by nam dać nauczycieli dosyć i dobrych dla szkół, a ich utrzymaniem budżet jak najmniej obciążać. Czy o tym ani marzyć nie można? Prawda, że nie mamy takiego bractwa, ale czy by nie znalazł się ktoś, co by je zawiązał, czy by nie garnęli się do niego ochotnicy? Piękne powołania wychowawcze zdarzają się pośród nas, przynajmniej pośród naszych zakonów. Misjonarze na przykład zaczęli zbierać chłopców najbardziej zaniedbanych i z niczego stworzyli zakład niezmiernie już pożyteczny, może być, że odezwą się i takie powołania ściśle nauczycielskie. Już zaś dziś, bez żadnych nowości ani zmian, mogłyby w niektórych razach wielką być pomocą właśnie zgromadzenia zakonne uczące. Wiemy, jak doskonale prowadzą szkoły felicjanki na przykład albo (mniej rozszerzone i znane) tercjarki dominikanki. Prosta rzecz, że utrzymanie szkoły musi być tańsze tam, gdzie nauczyciel nie bierze płacy za swoją pracę. W miasteczkach na przykład albo w tych wsiach, gdzie dwór przyczynia się do utrzymania szkoły budynkiem własnym lub dodanym gruntem, szkoła prowadzona przez zakonnice kosztowałaby mniej niż zwykła szkoła pospolita. Ale to oczywiście powszechne być nie może, mogłoby co najwięcej być częstsze, niż jest. I to byłoby dobre, tylko na to trzeba by znowu, żeby władze szkolne nie były przeciwne zakładaniu takich szkół i nie utrudniały go tak, jak się to dotąd nieraz zdarzało.

W niemożności podniesienia płacy nauczycieli, w braku takich, którzy na złym utrzymaniu przestać by radzi chcieli, co możemy zrobić na to, by nauczyciel na swojej posadzie nie czuł się skrzywdzony i nieszczęśliwy? Jedno tylko − odpowiednio go wychować. Chować go w takich warunkach i trybie życia, iżby późniejsze życie na wsi wśród prostego ludu ani go upokarzało, ani nudziło, ani mierziło, iżby, bardziej od zwykłego włościanina wykształcony, ten nauczyciel przecie nie czuł się czymś innym jak on, a swoim sposobem życia nie był od niego zbyt odległy. Prawda, że właściwa miara jest do utrafienia niezmiernie trudna. Nauczyciel nie może być tym, czym chłop, i żyć jak on, bo musi być obok niego i dla niego przykładem i wzorem wykształcenia i wychowania lepszego. A jednak daleki od niego być nie powinien. Inaczej może nastąpić ten skutek, że będzie i nieszczęśliwy, i nielubiany, wieś będzie go uważała za coś obcego, zewnętrznego, co do niej ściśle nie należy, nie jest jej organiczną częścią, tym samym, co ona.

Internaty dla nauczycieli wiejskich, chowanie i kształcenie ich pod uczciwym, rozumnym dozorem jest niezawodnie pierwszym, najpewniejszym i najdzielniejszym sposobem dobrego ich wychowania. Młody chłopak, niedoświadczony, na pół poduczony, przez rodziców oczywiście bardzo mało wychowany, a zostawiony sam sobie, z konieczności i biedy żyjący w otoczeniu nieraz grubiańskim i dzikim, wystawiony na wszystkie grube pokusy złego towarzystwa, kawiarnianej, jeżeli nie szynkowej rozrywki i takiejże literatury, musi się często zepsuć, nabrać złych obyczajów, a wyobrażeń fałszywych i przewrotnych. Przez wzgląd i uszanowanie dla moralnego poziomu wsi i szkoły, w których ten nauczyciel czynny będzie, baczyć mamy obowiązek na to przede wszystkim, żeby jego serce i obyczaj były dobre, jego głowa nieprzewrócona. Mądra też i wielkiej zasługi była myśl Pawła Popiela[65], żeby dla przyszłych nauczycieli zakładać internaty − tych mamy dotąd za mało, ale dzięki Bogu (i dobrym a mądrym ludziom) za te, które są. Tylko potrzebujemy ich więcej, a jeżeli sprawa indemnizacyjna przestanie ciążyć na naszym budżecie swoją ogromną wagą, jeżeli nią niekrępowani będziemy mogli z większą przedsiębiorczością łożyć na rzeczy, których przyszłość kraju wymaga, od których po części zawisła, to w takim razie sześć lat przyszłej kadencji sejmowej nie powinny przeminąć bez pomnożenia liczby internatów nauczycielskich. Wiemy, że nasza lewica będzie się temu opierała wszelkimi siłami, znamy jej argument: „w zamknięciu nauczyciel nie rozwinie się, nie pozna życia, nie stanie się samodzielny” i tak dalej. Odpowiadajmy na to, jak odpowiedziano już przed laty, że z tego zamknięcia nie wyjdzie ani głupszy, ani mniej przysposobiony, a wyjdzie zdrowszy na ciele i umyśle, czystszy na obyczaju niż z tego wolnego życia bez dozoru i kierunku. Tak odpowiadajmy i róbmy swoje, ile zdołamy.

Ale, jeżeli chodzi nam o to − a powinno chodzić, bo to bardzo ważne − żeby przyszły nauczyciel nie czuł się na wsi nieszczęśliwy, to starajmy się chować go w tym życiu wiejskim, do którego jest przeznaczony. Wiemy, że niepodobna zakładać internatów nauczycielskich nie tam, gdzie są nauczycielskie seminaria, a tych znowu niepodobna zakładać na wsi. Ale zdaje nam się, że w małych miastach byłyby one jeszcze lepsze i skuteczniejsze niż w wielkich, a w małych czy w wielkich, sądzimy, że tryb życia, nie będąc gruby, może przecież być do wiejskiego zbliżony.

Niektórzy uważają dozór i opiekę nad przyszłymi nauczycielkami, internaty dla nich, za rzecz tak ważną jak męskie lub może od tych ważniejszą, za jedno z tych przedsięwzięć, które Sejm przyszły wykonać − przynajmniej rozpocząć − powinien. Inni znowu odpowiadają na to, że o ile seminaria nie powinny nigdy przyjmować uczennicy, która by nie mieszkała przy uczciwej własnej lub zaprzyjaźnionej rodzinie, o tyle chowanie ich pod dozorem ochmistrzyń, nie zawsze roztropnych, a często suchych i sztywnych, mogłoby źle je usposobić do przyszłego wiejskiego życia. Z własnym zdaniem się nie odzywamy, nie dlatego, jakobyśmy go wcale nie mieli, ale że się z nim odzywać uważamy za rzecz przedwczesną.

Prawodawstwo w rzeczach szkół średnich tak niestety mało do Sejmu należy (a raczej wcale od niego nie zależy), że na tym miejscu mówić o tych sprawach jest może prostą stratą czasu. Rada szkolna przez szczęśliwe nominacje, przez staranie o lepsze książki, przez coraz większą pilność, karność i sprężystość, robi na tym polu, co może, robi od lat kilku i więcej, i lepiej niż dawniej, z Sejmem zostaje ile może w żywym związku i życzenia jego spełnia, a pewność jest wszelka, że ten postęp ku lepszemu pod rządami nowego namiestnika nie ustanie, lecz, owszem, rozwinie się i utrwali. Więcej cóż w Sejmie zrobić możemy? Wyrazić jakieś życzenie, wezwać rząd do założenia szkoły gdzie potrzebna i koniec. Jednak, choć o tych sprawach radzić nic stanowczo nie będziemy, pcha nam się gwałtem pod pióro myśl jedna, dawno w głowie i przekonaniu tkwiąca. Niech się raz głośno wypowie, jeżeli w niej jest co dobrego, to może się przejmie i z czasem skutek jaki sprowadzi.

Niepokoimy się nieraz ogromnym, nadmiernym przyrostem uczniów po gimnazjach, słyszeliśmy ludzi bardzo nawet postępowych, przelęknionych tym, co nazywali hiperprodukcją inteligencji. Istotnie, nauka obowiązkowa pcha wszystkie dzieci do szkół pospolitych, a popęd wrodzony ludzkiej, w szczególności naszej polskiej naturze, popęd do wydobywania się ze swego stanu i położenia, pragnienie i nadzieja lepszego losu, pchają wielką liczbę tych dzieci do szkół średnich i wyższych. Jak często, jak nieraz okrutnie nadzieja ta zawodzi, to wszyscy wiemy. Z wytrwałością nieraz prawdziwie budującą a tragiczną przez to, że daremną, w ciągłej walce z niedostatkiem, głodem, zimnem, złym zdrowiem, w ciężkiej walce z własną nieraz słabą zdolnością, przebywa nieszczęśliwy chłopiec lata gimnazjalne, potem lata uniwersyteckie i myśli, że teraz przecie zacznie się lepsze życie. Płynął rozpaczliwie, sto razy omal nie utonął, ale nareszcie dobił do brzegu! Nieprawda! Ten brzeg to ruchomy piasek, na którym stanąć ani kroku postawić nie można, trzeba się zapadać, grzęznąć i ginąć. Świat cały niby przed nim otwarty, ale w tym świecie wszystko zamknięte. Starających się o posady więcej niż posad, szczęśliwy ten, co jakąś na całe lata bezpłatną uchwycił, może z czasem znajdzie utrzymanie. Młodzieniec z istotnie nieraz rzadką zdolnością ginie wreszcie złamany na duchu i zdrowiu, mało zdolny, taki, który tylko pracą i natężeniem przebyć zdołał nauki i egzaminy, jakież ten ma widoki przed sobą! A takich naturalnie musi być więcej.

Coraz też więcej nieszczęśliwych, zawiedzionych, którym dziwić się nie można, że mają w duszy gruby osad goryczy i żalu, ale którzy przez to tym łatwiej źli i szkodliwi stać się mogą.

Ten przyrost zaś jest z każdym rokiem większy − można obliczyć, że z każdym rokiem będziemy mieli większą warstwę takich nieszczęśliwych i marniejących.

Dostrzeżono to zło i szukano na nie rady. Znacznie podwyższona opłata szkolna miała być tamą przeciw zbytniemu napływowi uczniów. Skuteczna się nie okazała, a dla wszystkich niebogatych uciążliwa, sama przez się jest nieprzyjemnym i nieładnym środkiem. Lepszym zdawałby nam się taki, który nie mechaniczną i pieniężną, ale umysłową, naukową stawiałby granicę między młodzieżą lepiej i gorzej usposobioną do wyższych nauk. Taka granica byłaby i naturalniejsza, i sprawiedliwsza, i mogłaby wszystkim, społeczeństwu całemu, wyjść na pożytek. Mamy gimnazjum niższe i wyższe: ostatnie, prowadzące już do uniwersytetu i w nim znajdujące swoje konieczne dopełnienie. Ale po skończeniu czterech klas niższych chłopiec nie jest jeszcze tak wykształcony, iżby koniecznie wyższych nauk potrzebował, jest dość wykształcony na to, by w każdym stanie czy zawodzie był człowiekiem bardziej oświeconym, a jest jeszcze tak młody, że każdy stan czy zawód od początku może zaczynać, tak elastyczny, że do każdego jeszcze nagiąć się i przywyknąć zdoła.

Gdyby więc od nas zależało, zaprowadzilibyśmy po pierwszych czterech klasach gimnazjalnych egzamin, i to ścisły, egzamin nie dojrzałości oczywiście, ale bystrości i zdatności, po którym uczniowie tężsi przechodziliby do klas wyższych, słabsi musieliby odpaść. Byłby to gatunek młynka, w którym ważne i zdrowe ziarno utrzymałoby się na wierzchu przetaka, odjemne spadłoby na dół. Ale ten chłopiec mniej zdatny, któryby do piątej klasy nie poszedł, w czterech nauczyłby się przecież tyle, że czy w handlu, czy w rzemiośle, czy w fabryce byłby zawsze jednym z rozumniejszych i więcej cywilizowanych, przez to podnosiłby poziom cywilizacyjny całego swojego otoczenia; sam doszedłby prędzej z mniejszym trudem do utrzymania (nieraz może lepszego), jak jego kolega pasujący się z trudnościami wyższych nauk; bardzo często byłby człowiekiem od tamtego szczęśliwszym. A gdyby też po owych czterech klasach zechciał do ojca i gospodarstwa na wieś powrócić, jakim mógłby być włościaninem rozumnym, świat znającym, do lepszego gospodarowania usposobionym, może coraz zamożniejszym, skupującym grunta, zaokrąglającym ojcowiznę... Cywilizacja rzemieślników, drobnych handlarzy, włościan podniosłaby się przez to na wyższy poziom, uniwersytety miałyby mniejszą liczbę, ale zdolniejszych, lepiej wykształconych uczniów, a poziom nauki i wyższej oświaty nie straciłby na tym, ale by zyskał.

A skoro już zapuszczamy się w marzenia i mówimy o rzeczach, których Sejm sprawić nie może, ale których przyszłość może potrzebować, to będziemy już odważni (lub może zuchwali) do końca i wyspowiadamy się z jednej jeszcze troski, która nam ciąży na sercu jak kamień.

Tą jest przechodzenie ziemi w obce, niepolskie ręce. W Wielkopolsce wykupują ją spod nas siłą kapitału, praw wyjątkowych i (do niedawna jeszcze) naszej nieopatrzności, pod rządem rosyjskim nie pozwalają jej nabywać, a nawet dziedziczyć, i nad każdym z nas, który rosyjskim poddanym nie jest, wisi ta groźba przymusowej sprzedaży, która sprawia, że jego majątek jest jego dożywociem tylko. A my w Galicji nie zbytkujemy, nie marnujemy, nie próżnujemy nawet (mówiąc o większości), ale skutkiem dawniejszych przyczyn raz po razu to kmiecą rolę, to szlacheckie mienie oddajemy w ręce Niemca lub Żyda. Wiele to u nas powiatów, gdzie obywateli Żydów tyle co chrześcijan Polaków. Daleka od nas wszelka nienawiść, a jeszcze dalsze jątrzenie przeciw komukolwiek, ale bliska troska, co z nas będzie, jak nam tej ziemi pod nogami i w ręku coraz mniej zostanie. Był gdzieś kiedyś jakiś król bez ziemi, ale narodu bez ziemi nie było nigdy i być nie może prócz Żydów, którzy mają osobne przeznaczenie i bezwiednie mu ulegają. Nie o samą zaś tylko kmiecą rolę chodzi, choć o nią nie mniej, ale o szlacheckie dobra, bo nic tak polskiego ducha nie trzyma i nie utrzyma jak ziemia w polskim, świadomie polskim ręku.

Indemnizacja propinacyjna może nas bardzo wspomóc i podeprzeć, może nam część długowego ciężaru z ramion odwalić, może zostawić mniejsze raty do spłacenia, a przez to większe bezpieczeństwo przeciw niedoborom wynikającym z nieurodzajów, klęsk, niskich cen i podobnie. Ale jeżeli nas nie poratuje? Jeżeli ten środek chybi? Jeżeli ją jakoś zmarnujemy i strwonimy, a nie będziemy mieli tego gotowego dochodu, jaki propinacja dawała na pożyczkowe raty i na prowadzenie gospodarstwa, czy wtedy za lat kilka nie doczekamy się − Boże odwróć − strasznej klęski licytacji coraz liczniejszych, a już nie do odwleczenia, nie do odwrócenia.

Pamięci, baczności na to niebezpieczeństwo prosimy, błagamy ze wszystkich sił, i nie naszych tylko, ale ze wszystkich zbiorowych sił przeszłości i przyszłości, narodu i ojczyzny. Ufamy w Bogu i w naszym własnym sumieniu i honorze, że ta straszna możliwość nie stanie się nigdy rzeczywistością. Ale kiedy widzimy, że jest u nas majątków zadłużonych wiele, że choćby nie więcej, to już te mogą dojść do przymusowej sprzedaży i dostać się w obce ręce, przychodzi nam do głowy nie myśl nawet, ale tylko nieśmiałe pytanie, czy nie można by niebezpieczeństwu w pewien sposób zaradzić. W Wielkopolsce założono w takim celu Bank Ziemski, czy on jest praktycznie obmyślany i urządzony, na tym się nie rozumiemy i nie znamy, ale coś podobnego mogłoby i u nas okazać się potrzebne. O ile możliwe. Czy znaleźlibyśmy potrzebny do tego kapitał i ludzi do zarządu? Nie wiemy, ale to wydaje nam się jasne, że należy wymyślić i przygotować jakąś instytucję, której celem byłoby w pierwszym rzędzie ułatwiać zachowanie większych obszarów ziemi w ręku polskim i, gdzie to nie byłoby możliwe, parcelowanie ich i sprzedawanie włościanom. Byłby to zawsze jeszcze sposób zachowania ziemi w rękach polskich, a włościanin bogatszy, na większej przestrzeni gruntu osiadły, stałby się z czasem rdzenną siłą nie tylko społeczną, ale i narodową. Przed laty miał i ogłosił myśl tę pan Henryk Kieszkowski[66], a że nie była utopijna dowodzi fakt, że się gdzieniegdzie przecie przyjęła i w dwóch powiatach (jarosławskim i limanowskim) spółki takie ochronne wydała. Zdaje nam się więc, że trop jest, czy nie można by za nim trafić do celu? Czy to możliwe, czy praktyczne, niech sądzą mądrzejsi, my nie wiemy, a mówimy tylko, co nam uczucie i prosty (w tych rzeczach mało ćwiczony) rozsądek dyktuje.

Dodalibyśmy jeszcze jedno. Produkcja fabryczna, łatwość i taniość komunikacji, wreszcie niemożność zaprowadzenia ceł ochronnych między nami a bogatszymi i przemyślniejszymi krajami monarchii grozi upadkiem naszym rzemieślnikom i drobnym przemysłowcom. Na fabrycznym obuwiu i jego składach we Lwowie i Krakowie mieliśmy próbkę i złego, i trudności zaradzenia złemu. W prawie środka przeciw temu nie ma, w naturze rzeczy jest to, że kupujący ostatecznie zawsze liczniej i częściej uda się tam, gdzie ten sam towar kupi za mniejszą cenę. Jednak jak upadek kupiectwa jest widoczny i dotkliwie czuć się daje, tak upadek rzemiosł grozi i ratować się od niego trzeba. W Warszawie w warunkach nierównie trudniejszych znalazły się przecież środki pomocy w założonych kasach, wydanych podręcznikach technicznych sposobów i handlowych stosunków. Nie próbujemy wskazywać środków, przytaczamy tylko przykład, a przypominamy, że środków szukać i bronić się nam należy, bo inaczej i ta gałąź naszego życia może uschnąć, a gdzie wszystkie od mrozów lub posuchy tyle już ucierpiały, tam każdej pilnie strzec, każdą opatrywać należy, żeby jej się przynajmniej nic gorszego nie stało.

 

***

 

Jeżeli mówimy tu o rzeczach, które nie wchodzą w zakres czynności sejmowych w ogóle lub przyszłego Sejmu w szczególności, to dlatego, że należą one do podstaw społeczeństwa i obchodzą jego przyszłość, nasze zaś − wracamy do założenia − znajduje się w stanie przejścia, przeistoczenia, a cała jego przyszłość może zależeć od tego, czy z obecnego przeobrażenia wyjdzie ono zdrowsze i silniej polskie, niż jest dziś, albo też słabsze i kosmopolityczne. Że się ono demokratyzuje, to konieczność, którą rozumiemy i przyjmujemy, ale to znowu jest koniecznością nie już jednego czasu, lecz niezmienną, w naturze ludzi i rzeczy ugruntowaną, że żywotne i trwałe żadne społeczeństwo być nie może, jeżeli nie jest uczciwe i organiczne. Nie może zaś być uczciwe, jeżeli jest bezbożne, nie może być organiczne, jeżeli jest anarchiczne. Naszej zaś formującej się demokracji grozi to niebezpieczeństwo, że jak szlachta niegdyś, tak ona dziś popadnie w moc ludzi, którzy psychologicznie naturalnym sposobem przewodzić jej prawie muszą, a warunków i pierwiastków moralnie dobrego i organicznie zdrowego postępu w sobie nie mają. Zaślepieni swoją doktryną, że do wolności sumień i wyznań potrzebna jest negacja wszelkiego wyznania, bezwyznaniowość, mają oni i szerzą nienawiść do katolickiego Kościoła, a o ile jej nie mają, to jej bezwiednie służą. W działaniu zaś swoim używają środków zarówno moralnie złych, jak społecznie szkodliwych i rozkładowych. Oparci na filozofii przeczenia, uważając przeczenie za pierwiastek postępu i swój obowiązek, nurtują i podkopują wszelki społeczny związek i równowagę, kiedy starają się w podejrzenie i ohydę podawać ludzi i zwierzchności, powody, znaczenie i skutki spraw przekręcać, a obok jawnego istniejącego porządku władz i rzeczy tworzyć jakiś inny, równoległy, swój, który jest tamtego przeczeniem i środkiem utrzymania społeczeństwa w niepokoju i zamęcie. Mówią o postępie, ale na czym się ten postęp zasadza, tego pokazać i przekonać o nim nie umieją. We wszystkich kierunkach społecznego i narodowego życia, politycznym, ekonomicznym, naukowym, literackim, my, niby zacofani, możemy wykazać tęższych ludzi, szersze pojęcia, lepsze dzieła, rzeczywistsze skutki, zatem rzeczywistsze postępy niż oni. Mówią wprawdzie o potrzebie zbliżenia się do ideału powszechnego głosowania, ale ten ideał lat temu czterdzieści mógł w dobrej wierze być uznawany za wyraz i warunek postępu, dziś, po doświadczeniu poznany w praktyce, jest przestarzałym i przebyłym stanowiskiem, bo dziś każdy myślący człowiek wie, że ów ideał jest tylko podwójną komedią. Komedią głosowania powszechnego, bo ono nie jest nigdy powszechne, a po wtóre, komedią woli społeczeństwa, naprawdę zaś tylko narzędziem w ręku mocniejszego. Jeżeli postęp ma oznaczać i wolność, i rzeczywistą reprezentację społeczeństwa w rządzie, jeżeli do nich chce naprawdę dążyć, to przede wszystkim to wiedzieć powinien, że ta zasada jest fałszywa, bo pod pozorami równości przynosi albo despotyzm od razu, albo despotyzm pośrednio, po anarchii.

Prawda, że te pozory równości są dla takich generałów przeczenia droższe nad wszystko − nad wolność, nad siłę, nad sam byt i przyszłość społeczeństwa i ojczyzny. Widzimy to w wielu krajach, stronnictwach lub nawet rządach w Europie, tylko tego nie widzimy, żeby to tym krajom i narodom wychodziło na dobre, żeby dźwigało w górę ich ojczyzny.

Zastanawiamy się głęboko i od dawna nad pytaniem, w czym tkwi sam rdzeń i istota tego postępu, o którym nam tyle prawią, a dojrzeć jej doprawdy nie możemy. Jedną widzimy zasadę, w różnych stopniach i odcieniach przez nasze pisma postępowe wyznawaną − to bezwyznaniowość, przeczenie i nienawiść wiary. Jeżeli to postęp, to ten w nich jest, ale z tym wyjątkiem nie dostrzegliśmy zasady żadnej, która by ten ich postęp wyrażała i stanowiła. Kiedy socjaliści mówią o zniesieniu własności lub rodziny, mówią o rzeczach dla wszelkiego społeczeństwa śmiertelnych, ale można zrozumieć, czego chcą i do czego dążą. Ale na czym się zasadza i do czego dąży postęp, jak go pojmują i głoszą nasze niby postępowe pisma, tego doprawdy zmiarkować nie umiemy.

Bodajby tą drogą, na którą weszły, nie zaszły w końcu tam, gdzie wierzymy, że zmierzać nie chcą.

Przypadek naprowadził nas na domysły i obawy, które, daj Boże, by się prawdą nie okazały. Pewien młody człowiek przeczytał jakiś świeżo ogłoszony tomik wierszy i dowodził nam, że wiersze wprawdzie są liche, ale stanowisko autora jest wyższe i oznacza postęp. Dlaczego? Dlatego, że nie stoi na przebytym, romantycznym, patriotycznym stanowisku Mickiewicza i innych, ale ma ideał lepszy i wyższy, zajmuje się kwestiami (sit venia verbo) [jeśli się tak wolno wyrazić] „ludzkościowymi”. O tym, że jak służąc w wojsku, można mu służyć tylko w jakimś pułku czy kompanii, tak ludzkości całej służyć można tylko w swoim narodzie i przez niego, mówiliśmy już na początku, ale bodaj czy naiwne wyznanie owego młodzieńca nie oznacza trafnie tego postępu, do którego zmierzamy. Kosmopolityzm lepszy i wyższy od patriotyzmu, demokracja i republika lepsza od ojczyzny, to widziało się we Francji, kiedy postępowi radowali się i tryumfowali nazajutrz po Sedanie, a w obliczu wojsk pruskich podnieśli potem wojnę domową[67], to w niektórych (prawda, że dotąd tylko w najgorszych) pismach i książkach warszawskich odzywa się, nieraz wyraźnie. Wiem, że i to zwala się na karb ludzi statku, a przede wszystkim „stańczyków”! Oni to niby, przez surowy rachunek z Polską dawną i dzisiejszą, przez wydobycie na wierzch jej błędów, mieli odjąć jej zaufanie we własną wartość i przyszłość, bo wykazali szkodliwość powstań, zniszczyli ideał patriotyczny. Że zaś naród bez jakiegoś zostać nie może, więc w miejsce tamtego, przez nas niby zgładzonego, wystąpił ten nowy, kosmopolityczny i socjalny. To, moi panowie, wiecie, że jest jednym z waszych wielkich kłamstw, i wiecie, dlaczego je popełniacie. Nie pokażecie we wszystkim, cośmy mówili i pisali, ani jednego słowa, które by było przeczeniem ojczyzny i jej miłości, znajdziecie tylko przeczenie konspiracji i bezimiennej anarchicznej polityki, i to przeczenie udajecie za tamto, bo ono godzi w wasze osoby, w metodę i nieomylność waszego działania.

Dziś, kiedy je ponawiacie ze świeżą energią nie w celu powstawania, powtarzamy, ale w celu przeczenia, rozstrajania, anarchizowania społeczeństwa, by je przez to pod swoją władzą trzymać, nie dziwcie się, że powtarzamy wam wszystko, cośmy wam i przeciwko wam mówili od lat dwudziestu i kilku, co wam mówili najlepsi i najmądrzejsi z Polaków: nie za naszego tylko czasu lub wieku, ale od chwili, jak wam podobna anarchiczna demokracja zaczęła chwiać podstawami Rzeczypospolitej.

„Taki rząd popularitatis − mówi Skarga[68] − musi przecie mieć swoje króliki, a o te króliki nietrudno, którzy jadowitymi językami myśli swe zakryte wykonując, poburzą prostaki i od nich na Sejmach mówią i czynią, co chcą, i składają na braci, a bracia albo o tym nie myśleli, albo zwiedzeni jak dzieci pod płaszczem wolności, krzykiem i wrzaskiem przyzwolili, nie wiedząc, na co, i szkody, a zguby swej nie bacząc”.

Otóż my „królików” nie lubimy − czy to w staropolskich karmazynach, czy w purpurze dzisiejszej demokratycznej czerwoności. A że jedni do drugich podobni, że te same mają środki działania i tej samej natury cele, że jak tamci niegdyś Polskę niepodległą do upadku przywiedli, tak ci dzisiejszej ani się dźwignąć, ani się wzmocnić, ani się naprawić nie dają, więc przestrzegamy przed nimi siły świeże a uczciwe, które na wstępie w swoją historyczną rolę mogłyby tak łatwo dać się podejść i uwieść, jak w swoim czasie szlachta królikom i demagogom oligarchicznym. Obiecują oni piękną przyszłość i postęp, ale w tę przyszłość i ten postęp, jaki oni obiecują, nie wierzymy, bo z przeczenia jedna tylko rzecz może wyjść i zrodzić się − nicość.

Widzimy wielu, którym doświadczenia tak liczne, tak ciężkie, tak świeże nie wystarczyły i oczu nie otworzyły na istotną wartość takich zasad i takiej polityki, i dlatego nie jesteśmy bez obawy o koniec tego kryzysu, jakie społeczeństwo polskie przebywa. Widzimy w nim jednak znaczny przyrost sił, świadomości, rozumu, mocy nad sobą, odwagi cywilnej i publicznego ducha i mimo naturalnego niepokoju nie wątpimy, że dobra szala przeważy złą. Rzecz jest godna uwagi i bardzo pocieszająca, że kiedy pośród szlachty znajdują się zawsze jeszcze tacy, którzy idą na lep królików dzisiejszych, jak ich ojcowie chodzili na lep królików karmazynowych, to w sferach miejskich odzywa się nieraz instynkt trafny i rozumny zmysł polityczny, i to nie w większych tylko, ale w zupełnie małych miastach i miasteczkach; odezwał się nawet podczas i w sprawie owego wiecu miejskiego. Jedno staje za drugie, jedno dodaje otuchy, kiedy drugie się martwi. Są więc warunki i pierwiastki stroju w tym rozstroju, ale mimo tych oznak dobrych błędem byłoby i zaślepieniem ukrywać sobie, że jesteśmy wystawieni na wzmocnione szturmy i wpływy generałów czy królików.

Prąd ten wzbiera u nas, tak jak w Królestwie, choć wskutek krajowych stosunków inny ma tu i tam kształt i zakres, i nawet poniekąd inny charakter. Tamten naukowy i literacki więcej, jest szczerzej i gorzej kosmopolityczny, tutejszy więcej polski (tę sprawiedliwość można mu jeszcze oddać), jest więcej polityczny, tamten więcej filozoficzny, ten więcej praktycznie rozkładowy, tamten lgnie głównie do bezbożnych i socjalistycznych myślicieli i pisarzy, ten z legitymizmem tajnych rządów narodowych łączy pociąg do działających praktycznych rewolucjonistów europejskich. Czy jest łączność i obmyślana wspólność w ich działaniu, tego oczywiście wiedzieć nie możemy, ale jeżeli nawet nie ma jednego nadawanego im z góry popędu, to są jednakowe i wspólne popędy, są podobne dążności i cele, tak, że działanie jednych i drugich obraca się na wspólny pożytek i może wydać ten sam skutek − złe przeistoczenie społeczeństwa, zepsucie jego charakteru, zagładę jego moralnej odrębności i istoty, czyli ostateczny rozstrój i prawdziwy Finis Poloniae [koniec Polski]. Przed stu laty, kiedy zdrowa część narodu nie tak skutecznie jakby była mogła, ale przecież zabierała się do wielkiego dzieła organicznej naprawy państwa i społeczeństwa, królikowie ówcześni, królikowie przeczenia, stanęli im w poprzek drogi i rydwan Rzeczypospolitej zepchnęli w przepaść, wiemy jaką. Przez cały wiek XIX królikowie znowu − choć już nie arystokratyczni − łamali do reszty szczątki tego wozu, po którym i poznać trudno, czym był kiedyś, i szczątki te za każdym razem głębiej w przepaść spychali. Dziś, kiedy znowu próbuje się składać, dobierać, sztukować potrzaskane kawałki, żeby z nich coś całego złożyć, znowu nic, tylko przeszkody i psucie. Czym dawniej liberum veto, tym w naszym wieku jest liberum conspiro, czym dawniej konfederacje, tym organizacje, a jedno i drugie jest tą samą negacją Pospolitej Rzeczy i publicznego ducha, tym samym rozprzęganiem i rozkładem politycznego i społecznego organizmu.

Czy wiek XIX ma się skończyć tego samego ducha tryumfem? Byłoby źle, bo w takim razie w wieku XX mogłoby już o nas nie być mowy wcale. I dlatego przestrzegamy ludzi dobrych przed wrodzoną łatwowiernością i dobrodusznością, która zbyt często stawała się i staje u nas szkodliwą pobłażliwością, powolnością lub opieszałością, prosimy o czujność i spójność. Jeżeli jest prawo pociągu i powinowactwa między pierwiastkami chemicznych odczynników, to jest takie samo między pierwiastkami dodatnimi, składającymi ciała stałe, niewzruszone zręby i posady, na których osadza się ziemia, a zakwita nasz żywy świat. Jeżeli warstwy tej nowej formacji mają się odtąd układać horyzontalnie, a nie jak dotąd wertykalnie, niech tak będzie! Ale niechże się składają z pierwiastków zdrowych i niech te zdrowe skupiają się razem w masy granitu i masy humusu. Warstwa, którą one złożą, musi być i silniejsza, i bardziej urodzajna od tamtej, bo i one lepsze, i kit, który je spaja tęższy. Jedne przylegają i przyrastają do siebie siłą dodatnich uczuć i zasad, drugie łączą się siłą uczuć namiętnych zwykle, ale ujemnych, które z natury mają ruch i moc odśrodkową i na długo skupiać się wokół jednego środka nie mogą. Wosk, w który pszczoły składają swój miód, ma jakąś spoistość i regularną budowę, to, co budują szerszenie, jest na pozór kunsztowne, ale rozsypuje się jak popiół, do którego jest z barwy i miąższości podobne.

Ci, którzy życie oddali na to i za swój mają przed Bogiem i ludźmi obowiązek, żeby lepić z wosku komórki, a z komórek plastry, którzy miód znoszą i robią, jak mogą, nie doskonale zaiste, ale lepiej niż drudzy; ci (czy oni są ze szlachty, czy z miast, czy z chłopów), którzy się mają za powołanych i przeznaczonych nie do przeczenia, ale do działania i służenia, ci niech swoje robią dalej, a przy tym niech pamiętają jedno. Dziś mamy tu jeszcze do tej roboty warunki szczęśliwe, a w tej chwili wskutek zbiegu okoliczności tak szczęśliwe i sposobne, jak nie były dawno. Ale jak długo one potrwają i czy za drugie sześć lat będą takie same? Korzystajmy z tej chwili i zbierzmy, co się da zapasów miodu do naszego ula, bo jakbyśmy te lata bezskutecznie zmarnowali, to nie wiemy, czy po nich nie nastąpią gorsze, a wiemy, że dobra sposobność, raz z ręki wypuszczona, nie lubi łatwo ani rychło powracać. Pamiętajmy, że plon i zarobek tych przyszłych lat sześciu, a może wielu dalszych w przyszłości, w wielkiej mierze od tego zależeć musi, czy my, szeregowcy działania, pośród zamętu i rozstroju, jaki sprawić chcą generałowie przeczenia, potrafimy być naprawdę w zamęcie miarą i strojem w rozstroju.

 



[1] Zygmunt Krasiński (1812-1859), poeta, dramaturg i powieściopisarz, jeden z czołowych myślicieli konserwatywnych XIX w., zaliczany do grona wieszczów narodowych. W swych dziełach - m.in. Nie-Boskiej Komedii (1835), Irydionie (1836), Psalmach przyszłości (1845) - dawał wyraz zaniepokojeniu stanem politycznym i kulturowym Europy.

[2] Julian Klaczko (1825-1906), publicysta, krytyk literacki, polityk, historyk sztuki. Ogólnoeuropejską sławę zyskał pisząc na łamach wpływowego „Revue des Deux Mondes”. Głośne stały się zwłaszcza artykuły krytykujące politykę brytyjską, panslawizm, a przede wszystkim działalność kanclerza Bismarcka. Główne prace (daty wydań polskich):Poeta bezimienny (1862), Aneksja w dawnej Polsce (1901), Studia dyplomatyczne. Sprawa polska - sprawa duńska(1903), Dwaj kanclerze (1905), Wieczory florenckie (1881), Rzym, i Odrodzenie. Juliusz II (1900).

[3] „Kraj” – pismo założone w 1882 r. w Petersburgu przez liberalnie zorientowanych publicystów Erazma Piltza i Włodzimierza Spasowicza, którzy na jego łamach propagowali myśl zbliżenia narodów polskiego i rosyjskiego żyjących w granicach wspólnego państwa.

[4] Arthur Schopenhauer (1788-1860), filozof niemiecki, przedstawiciel pesymizmu w filozofii.

[5] Maks Stirner (Johann Caspar Schmidt, 1806-1856), niemiecki filozof, czołowy  przedstawiciel anarchoindywidualizmu, znany również jako twórca relatywistyczno-woluntarystycznej teorii prawa.

[6] Aleksander Iwanowicz Hercen (1812-1870), rosyjski pisarz i działacz Polityczny, twórca doktryny tzw. rosyjskiego socjalizmu, przedstawiciel rosyjskiej opozycji emigracyjnej.

[7] Fr. Wynoś się z tąd, bym mógł zająć Twoje miejsce.

[8] Martin Luther (1483-1546), twórca reformacji w Niemczech, doktor filozofii i profesor teologii, były mnich augustiański.

[9] Wolter, François Marie Arouet (1694-1779) – francuski myśliciel oświeceniowy, pisarz, publicysta, jeden z Encyklopedystów i tworców idei, które stanowiły ideowy fundament rewolucji francuskiej.

[10] Alexis Henri Charles Clérelde, wicehrabia de Tocqueville (1805-1859), francuski historyk i polityk, był deputowanym i ministrem spraw zagranicznych, po zamachu stanu w 1851 r. wycofał się z aktywnego życia publicznego. Autor m. in. O demokracji w Ameryce, (1835), Dawny ustrój i rewolucja (1856), Wspomnień (1893).

[11] Fr. Zazdrość jest wybitnie demokratycznym uczuciem.

[12] Adam Potocki (1822-1872), hrabia, konserwatywny polityk galicyjski, prezes Towarzystwa Galicyjskiego, współzałożyciel „Czasu”, jeden z najgłośniejszych zwolenników idei lojalizmu wobec władzy austriackiej.

[13] Alfred Potocki (1817-1889), polityk galicyjski, hrabia, w 1870 r. prezes gabinetu austriackiego, w latach 1875-1883 namiestnik Galicji.

[14] Nikołaj A. Milutin (1818-1872), rosyjski polityk, wiceminister spraw wewnętrznych, sekretarz stanu do spraw polskich i przewodniczący Komitetu Urządzającego do spraw Królestwa Polskiego. Dmitrij Milutin (1816-1912), feldmarszałek, autor reformy wojskowej w Rosji.

[15] Maurycy Mann (1814-1876) – publicysta, redaktor „Czasu”, związany ze środowiskami konserwatywnymi, był jednym z najgłośniejszych obrońców świeckiej władzy papieża, czemu dał wyraz m.in. w pracy O sprawie Państwa Kościelnego (1859).

[16] Mikołaj Zyblikiewicz (1825-1886),  prawnik i polityk, poseł do Sejmu Krajowego, zasiadał także w Radzie Państwa. W latach 1872-1880 był prezydentem Krakowa, zaś od 1880 marszałkiem krajowym.

[17] Leon Sapieha (1803-1878), galicyjski działacz polityczny i gospodarczy, w latach 1861-1875 był marszałkiem Sejmu Krajowego w Galicji, stał na czele Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego.

[18] Kazimierz Grocholski (1815-1888), konserwatywny polityk galicyjski, poseł na galicyjski Sejm Krajowy, prezes Koła Polskiego w parlamencie austriackim i członek wiedeńskiej Rady Państwa.

[19] Julian (Antoni) Dunajewski (1824-1907), galicyjski polityk związany z obozem konserwatywnym, profesor bratysławskiej Akademii Prawa, Uniwersytetu Lwowskiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego (rektor UJ), członek Akademii Umiejętności, poseł na galicyjski Sejm Krajowy i do parlamentu w Wiedniu, w latach 1880-1891 minister skarbu Austrii.

[20] Albin Dunajewski (1817-1894), duchowny katolicki, biskup krakowski, kardynał, brat Juliana Dunajewskiego, w młodości zaangażowany w spiski niepodległościowe, za co został skazany na 8 lat ciężkiego więzienia (wyrok skróciła amnestia).

[21] Walerian Kalinka (1826-1886), ksiądz, historyk, publicysta. Wziął aktywny udział w tzw. rabacji galicyjskiej 1846 r., blisko współpracując z dyktatorem powstania Tyssowskim. Przebieg ówczesnych wydarzeń przekonał go o destrukcyjnym wpływie radykalizmu rewolucyjnego na stosunki społeczne, czemu dawał przez lata wyraz w wielu pismach publicystycznych. Po osiedleniu się we Francji został współpracownikiem Hotelu Lambert. Wraz z Julianem Klaczką redagował „Wiadomości Polskie”, które uchodziły za jedno z najlepszych polskich pism XIX w. W 1870 r. Kalinka przyjął święcenia kapłańskie. Ostatnie lata życia spędził w Polsce. Zasłynął przede wszystkim jako autor fundamentalnych prac historycznych o upadku Polski w wieku XVIII i próbach jej odrodzenia w dobie Sejmu Czteroletniego (Sejm czteroletni, 3 t., 1880-1888, Ostatnie lata panowania Stanisława Augusta, 2 t., 1868). Tworzyły one zręby ważnego nurtu historiografii polskiej, nazwanego krakowską szkołą historyczną, którego zwolennicy polemizowali z poglądami Joachima Lelewela i jego uczniów, upatrującymi przyczyn upadku Rzeczpospolitej w niekorzystnym splocie wydarzeń międzynarodowych.

[22] Hieronim Kajsiewicz (1812-1873), ksiądz, współzałożyciel Zmartwychwstańców i generał zakonu, krytyk idei rewolucyjnych, jeden z najwybitniejszych kaznodziei XIX wieku, porównywany z Piotrem Skargą, mający wszakże wielu przeciwników, zwłaszcza w środowiskach radykalnych, których idee i działalność konsekwentnie przez lata potępiał (m.in. głośno występował przeciwko zaangażowaniu duchowieństwa w spiski).

[23] Piotr Semenenko (1814-1886), ksiądz, współzałożyciel i generał Zmartwychwstańców, powstaniec listopadowy, filozof i publicysta.

[24] Taką opinię wygłosił we wspomnieniu pośmiertnym o Szujskim Paweł Popiel (1807-1892), konserwatywny pisarz polityczny, publicysta i polityk.

[25] Kazimierz Badeni (1846-1909), konserwatywny polityk galicyjski, od 1878 r. zastępca namiestnika, zaś w latach 1888-1895 namiestnik Galicji, premier Austrii w latach 1895-1897 (w jego rządzie ważne funkcje sprawowali inni Polacy - Agenor Gołuchowski junior był ministrem spraw zagranicznych, a Leon Biliński – ministrem  skarbu).

[26] Ludwik Wodzicki (1834-1894), hrabia, polityk galicyjski, przedstawiciel Stańczyków, współzałożyciel „Przeglądu Polskiego”, zasiadał w wiedeńskiej Radzie Państwa i w lwowskim Sejmie Krajowym (w latach 1877-1881 był jego marszałkiem).

[27] Stanisław Koźmian (1836-1922), publicysta, polityk galicyjski, krytyk i reżyser teatralny, współtwórca konserwatywnego środowiska Stańczyków. Najgłośniejszą pracą Koźmiana, kontrowersyjną i szeroko dyskutowaną, była Rzecz o roku 1863, wydana w 1895 r. krytyka powstania styczniowego. Uznanie zyskała także wielostronna analiza polityki twórcy zjednoczonych Niemiec: O działaniach i dziełach Bismarcka (1902).

[28] Artur Potocki (1850-1890), polityk i działacz społeczny, właściciel Krzeszowic, gdzie założył Bank Spółdzielczy.

[29] Michał Bobrzyński (1849-1935), historyk i polityk galicyjski, jeden z przedstawicieli krakowskiej szkoły historycznej, upatrującej przyczyn upadku I RP przede wszystkim w jej słabościach wewnętrznych. Zasłynął syntezą historii Polski – Dziejami Polski w zarysie (1879), jedną z najbardziej kontrowersyjnych książek XIX wieku. Spotkała się ona z krytyką nie tylko w gronie ideowych oponentów Bobrzyńskiego, ale także wśród innych konserwatystów – polemizowali z nim m.in. Józef Szujski, Walerian Kalinka i Paweł Popiel. W działalności politycznej Bobrzyński stał na stanowisku lojalności wobec rządu austriackiego i konieczności wykorzystywania autonomicznych instytucji galicyjskich – sam zasiadał w Sejmie Krajowym i Radzie Państwa, był także przez pięć lat namiestnikiem Galicji (od 1908). W II RP angażował się początkowo w dyskusje o kształcie konstytucji odbudowanego państwa, następnie wycofał się z życia publicznego, także z powodu nieuznania legalności rządów J. Piłsudskiego.

[30] François Guizot (1787-1874), francuski historyk i polityk, profesor Sorbony, w latach 1847-1848 premier Francji. Autor m.in.: Cours d' histoire moderne (1828-1830), Histoire de la civilisation en France (1828-1830), Histoire de la civiliztion d' Angleterre (1828), Mémoires (1858-1867).

[31] Abel-François Villemain (1790- 1870), francuski pisarz i polityk, członek Akademii Francuskiej, główne dzieło: Cours de la littérature française (5 t., 1828-1829).

[32] Victor-François de Broglie (1718–1804), książę Broglie, francuski marszałek. Gdy wybuchła Wielka rewolucja francuska, był ministrem wojny. Stanął po stronie monarchii, dlatego musiał opuścić Francję.

[33] Karol Forbes de Tryon de Montalembert (1810-1870), francuski publicysta, mąż stanu. Współpracował z Lamennais'em i Lamartin'em w wydawaniu dziennika „L'Avenir”. W sporze tego pierwszego z papieżem, przyjął werdykt Stolicy Apostolskiej, potępiający Lamennais’ego. Od 1831 r. zasiadał w Izbie Parów. Usiłował spoić katolicyzm z francuską formą demokracji. Był orędownikiem sprawy polskiej we Francji.

[34] Aetas parentum peior avis tulit nos nequiores, mox daturos progeniem vitiosiorem (łac.) – Po dziadach przyszło pokolenie gorsze ojców, a po nich my bardziej niegodziwi, dający dalej potomstwo zbrodniarzy (Horacy).

[35] Jules Grévy (1813-1891), francuski polityk, adwokat, prezydent III Republiki, wybrany na kadencje w 1879 i ponownie w 1885 r., musiał jednak w 1887 r. ustąpić ze stanowiska po aferze z udziałem jego zięcia.

[36] Daniel Wilson (1840-1919), francuski polityk, zięć prezydenta Julesa Grévy, bohater skandalu związanego z wykorzystywaniem pozycji do kupczenia Legią Honorową.

[37] Charles Thomas Floquet (1828-1896), francuski polityk, premier III Republiki w latach 1888-1889.

[38] Charles de Freycinet (1828-1923), polityk francuski , czterokrotny premier (1879-1880, 1882, 1886, 1890-1892), członek Senatu z ramienia republikańskiej lewicy.

[39] Georges Ernest Jean-Marie Boulanger (1837-1891), francuski generał i polityk, w 1870 r. walczył z Komuną Paryską, w latach 1886-1887 był ministrem wojny. Chciał wyzyskać swą popularność i na bazie retoryki antyniemieckiej utworzył ruch tzw. Bulanżystów. Został wówczas oskarżony o spiskowanie przeciw Republice, zbiegł zagranicę. Popełnił samobójstwo.

[40] Zajęcie w 1855 r. po jedenastomiesięcznym oblężeniu Sewastopola przez wojska koalicji brytyjsko-francusko-tureckiej był jednym z kluczowych momentów wojny krymskiej i największych w niej klęsk Rosji. Dotkliwie przegrania bitwa pod Sedanem (1 września 1870 r.) uchodzi natomiast za jedno z najgorszych wydarzeń w dziejach Francji i wielki tryumf Prus: upadło wtedy III Cesarstwo i przesądzone zostało zjednoczenie Niemiec pod dyktando Prus.

[41] Edward von Taaffe (1833-1895), austriacki polityk, premier Austrii (1868-1870 i 1879-1893). Był zwolennikiem federalizmu i wpierał aspiracje autonomiczne słowiańskich krajów koronnych. Opierał swe rządy na konserwatywnych środowiskach austriackich, czeskich i polskich. Przez wiele lat ministrem skarbu w jego rządzie był Julian Dunajewski.

[42] Apolinary Jaworski (1825-1904), konserwatywny polityk, wieloletni prezes Koła Polskiego w austriackiej Radzie Państwa i Minister dla Galicji. W czasie powstania styczniowego zaangażował się po stronie „białych”, za co w 1864 r. trafił na kilka miesięcy do austriackiego więzienia. W kolejnych dziesięcioleciach aktywnie współtworzył konserwatywne środowisko „Podolaków”.

[43] Józef Gabriel Męciński (1839-1921), powstaniec styczniowy, poseł na sejm galicyjski.

[44] Eustachy Stanisław Sanguszko (1842-1903), konserwatywny polityk galicyjski, od 1873 r. poseł na Sejm Krajowy we Lwowie, członek austriackiej Izby Panów i Rady Państwa (od 1879), namiestnik Galicji (1890-1895).

[45] Cezary Haller de Hallenburg (1822-1915), polityk galicyjski. Uczestniczył w powstaniu krakowskim 1846 r. (był więziony za to przez Prusaków) i Wiośnie Ludów. Mimo uznania wybuchu powstania styczniowego za błąd, zaangażował się w prace Komitetu Obywatelskiego, działającego w Krakowie a mającego na celu wsparcie insurekcji. Został za to uwięziony przez Austriaków i skazany na 6 lat więzienia (wyrok skrócono na mocy amnestii). W dobie autonomii galicyjskiej był posłem do Sejmu krajowego we Lwowie i zasiadał w Radzie Państwa.

[46] Edward Jędrzejowicz, polityk galicyjski, poseł kilku kadencji na sejm we Lwowie.

[47] Franciszek Paszkowski (1818-1883), malarz, działacz gospodarczy, poseł na sejm galicyjski.

[48] Jan Stadnicki (1843-1902), konserwatywny polityk galicyjski.

[49] „Nowa Reforma” – powstałe w 1882 r. pismo demoliberałów galicyjskich, prowadzące częste polemiki z konserwatystami. Najważniejszym publicystą piszącym na jej łamach był Tadeusz Romanowicz (1843-1904).

[50] Otto von Bismarck (1815-1898), prusko-niemiecki mąż stanu, poseł pruski przy sejmie związkowym we Frankfurcie, poseł w Rosji, ambasador we Francji. Jako prezes ministrów Prus zapewnił im hegemonię w Niemczech (zwycięska wojna z Austrią, 1866). Zwycięska wojna z Francją (1870) umożliwiła zjednoczenie Niemiec, po którym Bismarck został pierwszym kanclerzem nowo utworzonego Cesarstwa Niemieckiego..

[51] Niem. Ponad stronnictwami.

[52] Leopold I Koburg (1790-1865), książę Sachsen-Coburg-Gotha, król Belgów. W 1830 r. odrzucił ofiarowywaną mu koronę grecką, rok później został wybrany królem Belgów. Jego syn to Leopold II (1835-1909), król Belgów. W 1885 roku został on także królem Wolnego Państwa Konga, kolonii w środkowej Afryce będącej jego prywatną własnością.

[53] Józef Baum (1820-1883), polityk galicyjski, poseł do Rady Państwa i Sejmu Krajowego, wiceprezes koła polskiego w Wiedniu.

[54] Łac. Chcę.

[55] Łac. Nie możemy.

[56] Julius Dinder (1830-1890), arcybiskup poznańsko-gnieźnieński pochodzenia niemieckiego, pierwszy w tej roli od średniowiecza nie-Polak, zawdzięczający swą nominację (1886) woli Ottona von Bismarcka, który nie chciał, aby archidiecezja obsadzana była Polakami. Ocena działalności Dindera – w obliczu presji germanizacyjnej – nie jest jednoznaczna: nie wspierał niektórych antypolskich poczynań rządu pruskiego, ale nie sprzeciwił się usunięciu języka polskiego z religii i nominował na niektóre stanowiska w archidiecezji niemieckich duchownych.

[57] Leon XIII, właśc. Vincent Joachim Perci (1810-1903),  papież od 1878 r., autor słynnej encykliki Rerum novarum (1891), dotyczącej kwestii robotniczej.

[58] Tarnowski może mieć na myśli wydaną w 1887 r. broszurę Rzecz o obronie czynnej i skarbie narodowym Zygmunta Miłkowskiego (1824-1915), pisarza i działacz politycznego, jednego z inicjatorów powstania ruchu narodowo-demokratycznego (endecji).

[59] Maksymilian Machalski (1817-1890), adwokat i polityk galicyjski, doktor prawa, poseł do Rady Państwa w Wiedniu.

[60] Tadeusz Romanowicz (1843-1904), polityk i publicysta liberalny, krytyk krakowskich „Stanczyków” i narodowych demokratów. Liczne artykuły i broszury publikował w wielu pismach galicyjskich, m.in. w „Tygodniku Naukowym i Literackim”, „Dzienniku Lwowskim”, „Dzienniku Polskim”, „Gazecie Literackiej”, „Nowinach”. Zwieńczeniem działalności publicystycznej Romanowicza było założenie w Krakowie w 1882 r., razem z A. Asnykiem i T. Rutkowskim, dziennika „Nowa Reforma”. W ostatnich dwóch dekadach XIX wieku Romanowicz był pięciokrotnie wybierany reprezentantem Sejmu Krajowego Galicji. Od 1889 zasiadał w Wydziale Krajowym, a w 1901 roku odniósł swój największy polityczny sukces stając się członkiem Rady Państwa w Wiedniu.

[61] Prawdopodobnie Leonard Serafiński, polityk, szwagier Jana Matejki, marszałek Rady Powiatu bocheńskiego.

[62] Prawdopodobnie Filip Fruchtman (?-1909), poseł do sejmu galicyjskiego (1873-1909), burmistrz Stryja.

[63] Stepan Kaczała (1815-1888), ukraiński działacz społeczny i polityczny, ksiądz grecko-katolicki, poseł na Sejm Galicyjski i do parlamentu w Wiedniu, przewodniczący Klubu Ruskiego.

[64] Indemnizacja – odszkodowanie stanowiące wynagrodzenie strat i szkód płacone właścicielom w związku z uwłaszczeniem chłopów. W Galicji obowiązek odszkodowania wziął na siebie skarb państwa: wysokość odszkodowań ustalono na 14,5-krotność wartości rocznych powinności chłopa względem właściciela netto (wypłata następowała w obligacjach, wykupywanych do 1898 r.).

[65] Paweł Popiel (1807-1892), konserwatywny pisarz polityczny, publicysta i polityk. Brał udział w powstaniu listopadowym, choć jego wybuch postrzegał za błąd polityczny, poparł także warunkowo powstanie styczniowe, szybko jednak uznał jego przedłużanie za szkodliwe, czemu dał wyraz w słynnej broszurze Kilka słów z powodu odezwy X. Adama Sapiehy (1864). Po klęsce powstania propagował wyrzeczenie się polityki spiskowej i poniechanie kolejnych prób powstańczych. Był zwolennikiem porozumienia z rządem austriackim i wykorzystania możliwości związanych z autonomicznymi, pozostającymi w rękach Polaków instytucjami galicyjskimi (List do Księcia Jerzego Lubomirskiego, 1865; Austria, monarchia federalna, 1866). Występował jako obrońca władzy doczesnej papieża (12-ty Grudnia 1866, 1866), a także krytyk socjalizmu i liberalizmu (Choroba wieku, 1880).

[66] Henryk Kieszkowski, (zm. 1905) poseł na Sejm Galicyjski.

[67] Komuna Paryskarewolucja ludności Paryża trwająca od marca do maja 1871 r., krwawo stłumiona przez wojska III Republiki.

[68] Piotr Skarga (Pawęski, Powęski; 1536-1612), słynny kaznodzieja, jezuita. Miał duży wpływ na Zygmunta III Wazę. Jego słynne Kazania sejmowe to jedne z najważniejszych dzieł w dziejach polskiej myśli – stanowią słynny apel o naprawę Rzeczypospolitej i przestrogę przed jej możliwym upadkiem jeśli do owej naprawy nie dojdzie.

Najnowsze artykuły